- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JENS PETER JACOBSEN
PANI FØNSS
W pięknym parku za pałacem papieskim w Awinionie
stoi ławka, z której roztacza się widok na Rodan, na kwie-
ciste brzegi Durance, na wzgórza i niwy oraz część miasta.
W któreś październikowe popołudnie na ławce tej przy-
siadły dwie Dunki, wdowa Fønss i jej córka Ellinor.
Mimo że przybywały tu już od kilku dni i dobrze znały
roztaczający się przed nimi widok, ciągle nie mogły wyjść
z podziwu nad krajobrazem Prowansji.
To naprawdę Prowansja! Gliniasta rzeka z zamulonym
miejscami piaskiem i nie kończącymi się brzegami z sza-
rego żwiru; ziemistobrunatne pola pozbawione trawy, bla-
dobrunatne pagórki i jaśniejące od kurzu drogi, gdzienie-
gdzie obok pobielonych domów grupki czarnych drzew,
ciemnych krzewów i drzewek. Nad tym pejzażem rozciąga-
ło się białawe, świetliste niebo, które wszystko to czyniło
jeszcze bardziej ziemiste, bardziej zasuszone i nużąco jasne,
brakło choćby odrobiny nasyconych, pełnych tonów, nic
tylko jałowe, zaschnięte barwy i ta zupełna cisza, nawet
brzęku kosy w trawie, nawet turkotu wozu na drodze. Po
obu stronach miasto zbudowane z tego samego milczenia
z ulicami zatopionymi w ciszy południa, z głuchoniemymi
domami, w których zamknięta jest każda okiennica, każda
żaluzja spuszczona bez wyjątku — domy, nie mogące ani
słyszeć, ani widzieć.
Pand Fønss przyjęła tę martwą jednostajność z uśmie-
chem rezygnacji, za to Ellinor wyraźnie się podenerwowa-
ła, nie była to gniewna nerwowość, raczej płaczliwa i bez-
silna, taka, jaka opada człowieka po długotrwałej pogo-
dzie deszczowej, kiedy to wszystkie nasze smutne myśli
spływają z deszczem, lub taka, która nachodzi nas podczas
idiotycznego, pocieszającego tykania zegara, gdy my tym-
czasem siedzimy i uświadamiamy sobie nasze nieuleczalne
znudzenie, albo kiedy denerwujemy się z powodu kwia-
tów na tapecie, gdy ciągle ten sam łańcuch wyświechta-
nych snów, wbrew naszej woli kołacze się w głowie, łą-
czy się i rozrywa, znów się łączy w odrażającej nieskończo-
ności. Krajobraz ten niemal fizycznie dręczył Ellinor, do-
prowadzając ją do granic omdlenia, zbytnio była ona przy-
wiązana do wspomnień i nadziei, co dziś legły w gruzach,
a które teraz wydawały się wstrętne i chorobliwe, marze-
nia, na wspomnienie których czerwieniła się ze wstydu,
a jednak nigdy nie mogła ich zapomnieć. Cóż zawiniła tu
okolica, przecież cios dosięgnął ją w ojczystych stronach,
nad wodami Sundu pod zielonymi bukami; mimo to czu-
ła w ustach smak ziemistych pagórków, a każdy otoczo-
ny zielenią dach, przypominał jej tamte wydarzenia.
To, co się jej przytrafiło, było odwiecznym cierpieniem
młodych serc, kochała pewnego mężczyznę i wierzyła w je-
go wzajemność, on tymczasem wybrał nagle inną. Po co,
dlaczego? Cóż mu uczyniła? W jakim stopniu się zmieniła —
czyż nie pozostała taka sama? Ciągle wracały do niej te
podstawowe pytania. Nie wspomniała o tym matce ani sło-
wem, lecz ta zrozumiała nawet najdrobniejszy odruch i
bardzo się martwiła o córkę; Ellinor mogłaby krzyczeć pod
brzemieniem tej troski, matka zdawała się wszystko wie-
dzieć mimo, iż nie wolno jej było tego okazywać, rozumiała
i to, tak tedy obie wyjechały.
Podróż była przedsięwzięciem, które miało jej pomóc
zapomnieć. Pani Fønss nie potrzebowała deprymować cór-
ki zaglądaniem w oczy, i tak uświadamiała sobie, gdzie
Ellinor przebywa myślami; wystarczyło, że nie spuszcza-
ła z oka jej drobnej nerwowej ręki, która leżała obok wy-
ciągnięta bezsilnie na szczebelkach ławki, skora w każdej
chwili zmienić pozycję, zupełnie jak gorączkujący, co się
miota w ciepłym łóżku, matka wiedziała również, że zmę-
czone życiem oczy córki patrzą tępo przed siebie, a udrę-
czona piękna twarz drży, jakaż blada była ona w swym
cierpieniu, spod delikatnej skóry na skroniach przebijały
chorobliwie niebieskie żyłki.
Żal jej było dziewczyny, bardzo by chciała, aby Ellinor
przytuliła się do jej piersi tak, by można jej szeptać
wszystkie słowa pociechy, które przychodziły na myśl. Ma-
tka była jednak przekonana, że są troski, które muszą do-
gasać w ukryciu, nie wolno ich przekazywać słowami, na-
wet między matką a córką, by później w innych warun-
kach, kiedy wszystko skłoni się ku szczęściu, słowa nie-
gdyś wypowiedziane nie stanowiły przeszkody, nie krępo-
wały kogoś, kto odczytuje je w duszy drugiego, w jego
myślach, i widzi jak obracają się przeciwko niemu.
Obawiała się również zaszkodzić córce nierozważną po-
ufałością, nie chciała, by Ellinor musiała się rumienić, choć
bardzo pragnęła jej pomóc, nie wolno było jednak wesprzeć
jej w poniżeniu, które polegało na tym, że otwiera się ko-
muś tajemnicę swej duszy, przeciwnie, mimo że dla obu
była to sprawa trudna, matka cieszyła się z faktu, iż włas-
ną szlachetność ducha odnalazła w zdrowym uporze córki.
Pewnego razu — przed wielu, wielu laty, kiedy sama
była jeszcze osiemnastoletnią dziewczyną, kochała całym
sercem, każdym zmysłem swego ciała, każdą nadzieją
i myślą; choć nie mogło się to stać i nie powinno się wy-
darzyć; on mógł jej ofiarować tylko wierność, po to, by
wystawić ją na próbę w nie kończącym się narzeczeństwie,
tymczasem warunki w jej domu rodzinnym nie pozwalały
na czekanie. Tak tedy wzięła tego, którego dla niej wy-
brano, tego, który był panem sytuacji. Pobrali się, nieba-
wem przyszły na świat dzieci, Tage, syn, który był z nimi
w Awinionie, i córka siedząca obok, wszystko potoczyło się
lepiej niż przypuszczała, było pogodniej i lżej. W osiem lat
później zmarł mąż, opłakiwała go ze szczerego serca, jej
chłodna natura nauczyła się kochać, kochała intensywnie,
egoistycznie, niemal chorobliwie wszystko, co skutkiem po-
krewieństwa bądź więzów rodzinnych należało do niej, nie
zwracała uwagi na szeroki świat, liczyło się tylko jej zda-
nie i nic poza tym. Po śmierci męża żyła przede wszystkim
dla dzieci, nie odseparowała się jednak z nimi od świata,
przeciwnie, uczestniczyła w życiu towarzyskim tak jak
przystało na młodą, majętną wdowę, tymczasem syn jej
miał już dwadzieścia jeden lat a ona dobiegała czterdziest-
ki. Była jeszcze ładna, w jej gęstych ciemnoblond włosach
nie pojawił się dotąd ani jeden siwy kosmyk, wokół du-
żych, naiwnych oczu nie było śladu zmarszczki, figurę mia-
ła smukłą choć nie była chuda. Jej wyraźne lecz delikatne
rysy podkreślała ciemna cera, która przyszła z wiekiem,
jednak uśmiech jej pełnych warg był zmysłowy, w błys-
kach jej piwnych oczu wyczuwało się niemal obiecującą
młodość, która wszystko łagodzi. A jednak były tam też
poważne pełne policzki, i podbródek dojrzałej kobiety
świadczący o sile woli.
— Teraz zapewne przyjdzie Tage — rzekła pani Fønss
do córki, kiedy zza gęstego żywopłotu dobiegł je śmiech
i okrzyki po duńsku.
Ellinor skupiła się.
Rzeczywiście był to Tage, który prowadził Kastagerów,
hurtownika Kastagera z Kopenhagi, jego siostrę i córkę;
pani Kastager leżała chora w hotelu.
Pani Fønss i Ellinor przesunęły się na ławce, tak by obie
kobiety mogły się dosiąść, panowie zaś próbowali rozma-
wiać na stojąco, niebawem jednak przysiedli na granito-
wym murku, który otaczał taras. Siedziano więc, mówiąc
tylko o sprawach najważniejszych, ponieważ goście byli
znużeni, jako że dopiero co wrócili z małej wycieczki ko-
leją po kwitnącej różami Prowansji.
— Coś takiego — zawołał Tage i trzepnął otwartą dło-
nią po jasnych spodniach. — Popatrzcie tam!
Wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku.
W oddali, pośród brunatnego krajobrazu, ukazał się tu-
man kurzu, nad nim powiewał płaszcz, w środku zaś do-
strzec można było konia.
— To ten Anglik, o którym wspomniałem, przybył nie-
dawno — powiedział Tage zwracając się do matki.
— Czy widział pan, żeby ktoś tak jeździł konno? — za-
pytał młodzieniec Kastagera. — Przypomina mi gaucha.
— Mazeppa? — rzekł Kastager pytająco.
Jeździec zniknął.
Towarzystwo podniosło się i udało się w drogę do hotelu.
Kastagerów spotkali w Belfort, a ponieważ tamci obrali
tę samą trasę, przez południową Francję wzdłuż Riwiery,
podróżowano wspólnie. Tu w Awinionie obie rodziny po-
stanowiły się zatrzymać, Kastagerowie, ponieważ pani Ka-
stager odczuwała bóle żylaków, Fønssowie zaś po to, by
zapewnić Ellinor konieczny spokój.
Tage był zachwycony wspólną podróżą, z dnia na dzień
coraz bardziej rozkochiwał się w uroczej Idzie Kastager.
Pani Fønss nie była zadowolona takim obrotem rzeczy,
Tage był jak na swój wiek pewny i dobrze rozwinięty, lecz
z zaręczynami można jeszcze śmiało poczekać — a poza
tym ten Kastager. Ida to przemiłe stworzenie, jej matka
to wykształcona kobieta ze znakomitej rodziny, Kastager
zaś był niewątpliwie przedsiębiorczym, bogatym i porząd-
nym człowiekiem, jednak miał w sobie coś śmiesznego,
wspominanie o nim w towarzystwie wywoływało uśmiechy
w oczach obecnych. Hurtownik Kastager był pełen tempe-
ramentu i skory do zachwytu, był dobrodusznym równo-
cześnie gadatliwym mężczyzną, oto co raziło w nim panią
Fønss; w dzisiejszych czasach wypada dyskretniej dawać
wyraz swym zachwytom. Pani Fønss starała się nie myśleć
o tym, że nazwisko teścia Tagego można by wymawiać
z przymrużeniem oka i uśmiechem, dlatego też zachowy-
wała się wobec rodziny kupca z rezerwą, ku wielkiemu
utrapieniu zakochanego syna.
Następnego dnia przed południem Tage udał się z matką
do niewielkiego muzeum miejskiego na zwiedzanie. Za-
stali co prawda otwartą bramę, lecz drzwi prowadzące do
zbiorów były zamknięte, na nic też zdało się dzwonienie.
Przez bramę można było jednak wejść na niewielki dzie-
dziniec otoczony niedawno pobielonymi podcieniami, ich
krótkie, grube filary wspierały się wzajemnie na czarnych
metalowych prętach.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • slaveofficial.keep.pl
  • Szablon by Sliffka (© - W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.)