- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski
MOGILNA
Obrazek współczesny
Był to piękny dzień czerwcowy, jeden z tych rzadkich ostatnich wiosennych, gdy jeszcze
kanikularne nie dokuczają skwary, a natura cała raduje się swej młodości i buja a zieleni, a tchnie, a
żyje, a dźwiga się, jakby ją skwary i chłody nigdy pożyć i powstrzymać nie miały.
Lipy już już zaczynały rozkwitać i pierwsze, wcześniejsze ich pączki roztwarte ziały
rozkoszną wonią, wabiąc roje pszczół ku sobie, zwijających się żywo przed nadchodzącym
wieczorem i rosą, która je do ułów zagnać miała.
Dokoła starego wiejskiego dworu w Mogilnie stojące dowieczne drzewa zaledwie po cichu
szeleścieć zaczynały poruszane powiewem zachodniego wietrzyka, który dzienną przerwał ciszę.
Ptaszki w krzewach ukryte świegotały niespokojne, zabierając się zawczasu do spoczynku, co
zawsze zwiastuje pogodę... Niebo było wyjaśnione, pozłacanymi gdzieniegdzie chmurkami
upstrzone i zapowiadało także piękny dzień na jutro, jeżeli nie na dłużej. Cały obraz tego wieczora
składał się na wielce harmonijny wizerunek szczęścia ziemskiego... któremu nic się grozić nie
zdawało...
I ludzkie też uśmiechały się twarze, a otwierały serca.
Staroświecki dworzec w Mogilnie na pół drewniany, pół murowany, widocznie już dawne i
lepsze pamię- tający lata, jakoś także wyglądał niby odświeżony wiosną i szczęściem; pełno było
kwiatów dokoła, pełno woni w powietrzu i pełno uśmiechów około stołu wieczornego,
zastawionego w ganku od ogrodu. Ganek ten niedawno znać przybudowany do domu był
najmilszym salonem na wolnym powietrzu, jaki sobie wyobrazić można. Pomysłem samej pani
wystawiony nie raził swoją nowością przy starym dworze, do którego przypierał, a był aż
nadzwyczaj skromny i bez żadnej pretensji do architektury wytwornej. Stary pan Roman Mogilski,
dziedzic Mogilna, mąż autorki tego ganku, nazywał go, uśmiechając się, rustykiem.
Nie roszcząc sobie żadnych praw do architektonicznego stylu, nie był wszakże pozbawiony
pewnej kokieterii, której znamię noszą wszystkie dzieła ręki i myśli niewieściej, gdy się do nich
serce przyłoży. Długo a długo pani Anna starała się o wykonanie, długo jakoś niepodobna się było
zebrać na postawienie ganku, choć niekosztownego, nareszcie znalazła się chwila sposobna i oną
przybudówkę wzniesiono wedle planu długo w sercu piastowanego, a była wcale wdzięczną. Część
znaczną domu zajmowała przypierając do niej i nieco zaciemniała. To jedyny zarzut, jaki można
było jej uczynić. Zresztą sam pan Roman, długo z powodów sanitarnych sprzeciwiający się owemu
gankowi, zwanemu przez panię werendą, wyznawał teraz, iż wilgoci nie pomnożył i światła nie ujął
wiele. Sparty na dębowych, nie obranych z kory słupach, opasany balasami z nie obrobionych
gałęzi, fantastycznie wyglądającymi, gdzieniegdzie okryty bluszczem i winem dzikim, był bardzo
ładny. W środku stały też sprzęty do tego wiejskiego charakteru dobrane, stoły dwa w stylu
średniowiecznym i drewniane stołki na wzór naszych wiejskich, tylko staranniej wyciosane,
wszystko to było rysunku, przemysłu, smaku samej pani, która wymarzywszy ów balkon, teraz się
nim prawo cieszyć miała. Siadywano tez tu często, pan Roman przychodził tu z fajką i gazetą,
panna Kazimiera z robótką, pani Anna z kluczykami, książką i pończochą. Przyjmowano tu chętnie
poufalszych gości, i deszcz, chłód i wiatr chyba spędzał teraz spod kochanego poddasza. Widok też
z niego na stary ogród był miły i tchnący tym wiejskim spokojem, który nadaje charakter
wszystkim niemal naszym krajobrazom. Środkiem ciągnęła się starych lip ulica, dosyć szeroka, by
przez nią oko, mimo rozpuszczonych gałęzi, w dal sięgnąć mogło. Poza mostkiem i kanałem
oddzielającym ogród od zielonej łąki, przez którą kręcąc się płynęła mała rzeczułka obrośnięta
szerokolistnymi tatarakami, widać było wiejski parafialny, murowany kościołek stary, którego
wieżyczka spoza otaczających drzew w niebo się wspinała. Przy tym kościołku od lat trzechset w
rodzinnym grobie spoczywali wszyscy z kolei Mogilscy i pan Roman wzdychając nieraz ukazywał
na to miejsce spoczynku, mówiąc z pogodną rezygnacją chrześcijanina: I ja tam się z moimi razem
położę.
Widok kościoła i cmentarza nie osmucał nikogo, owszem było coś pocieszającego w tej
myśli poszanowanego grobu starego, otoczonego kwiatami i wspomnieniami.
Po lewej i prawej stronie ulicy starej ogródek kwiatowy, z wielkim umiłowaniem uprawiany
przez panię Annę i Kazię, był teraz w całym rozkwitnięcia blasku. Pomiędzy klombami bujny,
szmaragdowy trawnik rozścielał się jak tło kobierca.
W ganku właśnie zastawiano skromny podwieczorek, pełen wiejskich przysmaczków, które
niewiele oprócz pracy kosztują. Obok przyborów do herbaty, była misa poziomek i kurczęta z
sałatą, i śmietana, i ulubione samemu panu młode kartofelki.
Kazia jako młodsza gospodyni krzątała się, czyniąc porządek przy stole, ustawiając
przyniesione półmiski i uśmiechając się, że dla miłego gościa tak się wszystko dobrze składało. Nic
nie brakło, i poziomki w porze nawet przyniesiono.
Tym gościem był brat Kazi, pan Witold, który z uniwersytetu z Berlina przybywał na wieś.
Rodzina więc teraz cała zgromadzić się miała przy tym stole wieczornym, przedłużając
nieskończoną rozmowę od przyjazdu Witolda, gromadzącą ich ciągle wkoło ukochanego przybylca.
Rzadko w którym domu tak święta miłość i zgoda panują, jak w tej cichej Mogilnie. Była to
prawdziwie chrześcijańska a staroświecka rodzina, jednia, spójnym węzłem złączona, którym nic
nie zachwiało. Nawet Witold, teraz większą część roku dla studiów przepędzający za domem,
powracał doń z sercem nieostygłym, z weselem i rozkoszą, które się na jego jasnej, opromienionej
odbijały twarzy.
Artysta, który by pragnął odmalować zacną, kochającą się a szczęśliwą familią, mógł był te
wzory żywe wiernie przenieść na płótno, niewiele potrzebując dodawać do natury ideału.
Nawet typy i twarze podobałyby się malarzowi, jak podobały wszystkim, co Mogilskich
znali. Nie mieli oni nieprzyjaciół ani wstrętnych, a nie zbywało im na serdecznych druhach.
Wszyscy, ile ich było, począwszy od głowy domu, pana Romana, mieli w charakterze, w
usposobieniach wielki dar przypodobania się i pozyskania sobie serc ludzi. Płynął on może właśnie
od ojca familii, w którym wybitnie poważna, spokojna chrześcijańska miłość ludzi górowała ponad
inne przymioty. Człowiek był dziwnie dobry, a z pewnością dla siebie przynajmniej — dobry aż do
zbytku.
Spojrzawszy na jego twarz rumianą i wyjaśnioną, uśmiechającą się i pełną łagodności,
poznać w nim było można od razu całego człowieka, który, gdyby mógł, świat by pragnął
uszczęśliwić i uczynić tak dobrym, jak sam był. Zdawało się, że te rysy nie potrafiłyby nawet
wyrazić ani gniewu, ani surowości, ani żadnego nienawistnego, namiętniejszego uczucia.
Z niebieskich dużych oczów patrzyła miłość dla ludzi i jakby wezwanie do powszechnej
zgody.
Ktokolwiek znał życie i sprawy pana Romana, znajdował zupełną zgodność wyrazu oblicza
z czynami jego i losem.
Jak wszyscy ludzie bardzo dobrzy, Mogilski był nieustanną ofiarą, oszukiwano go,
nadużywano, korzystano zeń, posługiwano się nim, co nie przeszkadzało po doznanych zawodach,
po oburzeniu chwilowym, iść nazajutrz tąż samą drogą. Roman Mogilski mimo tej niewysłowionej
dobroci swej, którą powszechnie uważać nawykliśmy za znamię umysłowego ubóstwa i
nieudolności, był mężem jasnego rozsądku, niepospolitych darów i człowiekiem wysoko
wykształconym. Praca umysłowa nawet stanowiła ulubione jego zajęcie, dla którego może trochę
zaniedbywał rzeczywistego życia wymagań. Prawdę rzekłszy, był nieco do innych spraw leniwy i w
interesach zdawać się wolał na drugich, a zbywać je rezygnacją wygodną, ale często opłacaną
drogo.
Rodzina ta niegdyś była bardzo majętną, tradycyjna dobroć a powolność Mogilskich zwolna
zeszczupliła majątek, wyczerpała ich na ofiary, tak że pan Roman, niegdyś majętniejszy, został przy
Mogilnie jednej, i to z długami sporymi, choć zacząwszy gospodarzyć, miał prawie czterykroć
większy majątek. Ale mu się też nie wiodło. Niepowodzenie to, upadek majątkowy, bynajmniej nie
zakłócił spokoju ducha i nie wywołał żalów w zacnym człowieku. Zapatrywał się na przyszłość z
wielką ufnością w to, że Witoldowi dosyć będzie Mogilna przy pracy, Kazi tego posagu, jaki
pozostał, a wszystkim uszczuplone mienie szczęścia nie odbierze.
Zmniejszenie fortuny w istocie nie dawało im się czuć jeszcze tylko w tych rzeczach, do
których najmniej wagi przywiązywali. Nie mieli świetnych ekwipażów, liberii, dworu, nie jeździli
do wód, nie dawali balów, ale bez tego umieli się obejść bez żalu. Na wychowanie dzieci starczyło,
a pan Roman na książki miał dosyć, dość, by jeszcze drugim pomagał, pani Anna na kwiatki i
apteczkę ubogich. Szkoda było dwóch czy trzech folwarków, które przeszły w ręce obce, ale póki
mieli kochaną Mogilnę pradziadowską, mogli się po tej stracie, w części już zapomnianej,
pocieszyć.
Tego dnia przybycie Witolda tak wszystkich szczęśliwymi uczyniło, tak ożywiło Mogilnę,
iż największy w świecie majątek, wygrana, bogactwo nie dałyby im ani cząstki pociechy, która
spłynęła na nich z przyjazdem ukochanego dziecięcia.
Wszystko promieniało, śmiało się, radowało jak ten wieczór wiosenny. Słodszy nawet mieli,
świąteczny, wyraz szczęścia na twarzach.
Panna Kazimiera, ustawiwszy podwieczorki, pobiegła śpiewając po ojca, matkę i brata,
których głosy dolatywały z sąsiedniego saloniku.
— Proszę na herbatę! proszę na poziomki! — zawołała — proszę na kurczęta.
Pan Roman wstał pierwszy, siedząca przy nim żona, z równie jak on uśmiechniętą twarzą,
ruszyła się także. Witold piękny, dorodny chłopiec, podobny do ojca, usunął się 'z drogi i podawszy
rękę siostrze, posunął się z nią śmiejąc i rozmawiając, za rodzicami. Jakiś szczęśliwy dotąd los na tę
chwilę, co rzadko było w Mogilnie, żadnego natrętnego nie przyniósł gościa.
Stary Roman, z siwymi za wcześnie włosami i patriarchalnym swym obliczem, zasiadł
pierwszy do za- stawionego stołu ł uśmiechnął się, widząc niezwykły występ podwieczorku.
— Ho! Ho! — zawołał — jak to znać zaraz, że pan Witold przyjechał; powiem, jak mawiali
starzy — daj Boże gościa w dom, to się i gospodarz pożywi. — Kazia się uśmiechnęła, klaskając w
rączki.
— Ależ, tatku, niewdzięczny tatku — przerwała — to doprawdy sroga z twej strony
niesprawiedliwość — alboż to u nas dzisiaj inaczej czy więcej niż zwykle?
— Ty jesteś sławny kręciciel i sofista, moja panienko — odezwał się ojciec — z tego cię
znamy... tak! tak! nie tłumacz się, to nic nie pomoże. Na stole jest niby to, co zwykle bywa, niby nic
nadzwyczajnego, a przecież Witolda czuć i serce siostrzyne dla niego; ale ci się to pochwala... nic
złego! Witold nie zawsze z nami, a po berlińskich pokarmach sztucznych dobrze, że się po wiejsku
posili. Cóż paniczu? — dodał — czy podobne kurczęta i takie poziomki widywałeś nad Spreą? —
mów.
— Ani nawet takiego polskiego chleba! — zawołał śmiejąc się chłopak, który pochwycił za
bułkę i odkroił sobie spory kawał, śmiejąc się wesoło.
— Niech ci będzie wszystko w domu na zdrowie — szepnęła matka, robiąc krzyżyk ręką
nad głową i całując syna — jedz i używaj...
Stary patrzył na uśmiechniętą rodzinę i znać błogo mu było w sercu, bo się zamyślił sparty
na ręku, zapatrzył... nierychło jakoś otarł oczy i westchnął. Czy łzę w drodze pochwycił, któż
odgadnie, może się tylko jej lękał. Jakkolwiek to chwilowe wzruszenie było przelotnym i prawie
niedostrzeżonym, pani Anna je pochwyciła i z lekka poklepała go po ramieniu szepcząc:
— Co ci to jest?
— A! nic mi, moja Anulku, nic — odpowiedział Roman — jestem szczęśliwy i jako
człowiek myślę już i rachuję, długo li to szczęście trwać będzie. Na tośmy ladzie, by do każdej
kropli tego napoju, który się nazywa szczęściem, wmieszało się przeczucie zmiany. Naówczas
człowiek usiłuje z tego, co ma, jak największy zapas wyczerpnąć, aby mu stał na długo.
— Na Boga, ale po cóż zaraz przeczuwać co złego! — dodała Anna.
— Nic złego, moja Anno — odparł stary — ale tylko to, co konieczne i nieuchronne. Patrz,
proszę, jakeśmy to dziś szczęśliwi wszyscy i jak nam tego szczęścia starczy... ale Kazia i Witold na
wylocie. Ona pójdzie z kimś, by stworzyć nowy dom, nową rodzinę, nowe szczęście; on pobieży
sobie szukać towarzyszki, pracy, innego świata może. Miłość nasza dla siebie nie ustanie, to pewna,
ale nią zachwieją i osłabią ją nowe przywiązania, węzły świeższe i milsze, a my, moja Anulko,
zostaniemy znowu sami, sami!
— A nie! — oburzyła się żywo Kazia — bo co też to ojciec mówi, jak to można posądzać
nas!
Ojciec się rozśmiał, matka z lekka westchnęła, a Witold dorzucił:
— Kochany ojciec serce ocenia, przepraszam tatka, jak szpichlerz, z którego gdy się weźmie
dziesięć korcy, to ich braknie, mnie się zaś zdaje, że z serca czerpiąc we dwójnasób na miłości mu
przybywa.
— Witold ma słuszność! — zawołała matka.
— Witold ślicznie powiedział — powtórzyła siostra. — A stary ojciec to już w piętkę goni?
— przerwał wesoło Roman. — No, zobaczycie kiedyś, gdy z tym spichrzem sumienny zrobicie
obrachunek... Tymczasem jedzmy poziomki, nie dajmy stygnąć kurczętom i nalewajcie herbatę.
Witold miał już przed sobą talerze dwa, napełnione darami Bożymi i wahał się tylko, od
czego poczynać, jaki ma wybór uczynić.
Wtem wśród najsłodszej chwili, gdy się zapowiedziała poufna rozmowa, po drugiej stronie
domu zaturkotało, ktoś widocznie zajechał. Spojrzeli wszyscy po sobie z trwogą. Wprawdzie hałas
nie był bardzo zastraszający, turkot co najwięcej zapowiadać się zdawał wózek mały... który nawet
gdzieś opodal od ganku musiał się zatrzymać. Wszakże i to w tej chwili niemile było przyjętym.
Wszyscy słuchali i czekali, patrząc po sobie.
— Ale nie bójcie się — rzekł gospodarz — ja mam ucho wprawne, to chyba nie gość, ale
ktoś... ktoś za interesem. Co najwięcej mogłoby się do mnie tyczeć, choć ja najmniej interesa lubię,
ale one całym ciężarem obowiązku spadają na mnie. Czekajcież, siedźcie, ja pójdę, zobaczę i
przyjmę ciężar ten na barki moje, a wy sobie gwarzcie wesoło.
Stary wstawał, gdy córka mu przerwała.
— Ja na to nie pozwolę — zawołała — niechaj ojciec siedzi, bardzo proszę. Ja jestem
młodsza gospodyni, to do mnie należy.
I nie czekając odpowiedzi, wybiegła Kazia przez salon, śpiesząc na pierwszy ganek do
owego zapowiedzianego gościa.
Słychać było otwierające się pierwsze i drugie drzwi, a w tejże prawie chwili lekki okrzyk
podziwienia i niezrozumiałą, bałamutną, urywaną rozmowę.
— Któż to może być? kto to może być? — rzekł Roman.
— Nie rozumiem — szepnęła Anna — jakiś głos prawie obcy, jakiś dźwięk niepolski. Może
urzędnik jaki...
Roman wychylił się, usiłując spojrzeć w głąb salonu, oczy przymrużył, ale wkrótce
przysiadł, bo w mroku wieczora nic dojrzeć nie było podobna, gość się zbliżał, drzwi w ganku
otwarły się i poprzedzony przez nieco skrzywioną Kazię, wsunął się na próg średniego wieku
jegomość.
Na pierwszy rzut oka poznać było w nim można obcego plemienia potomka, germańską
krew, syna kolonizatorskiego rodu, który swe namioty rozbija po całym świecie, stawia obok nich
warsztaty i powolnie zdobywa ziemię bez kropli krwi, bez walki nawet, cichym bojem
zabiegliwości i samolubstwa zimnego. Był to Niemiec, jednym słowem, ale wyglądał tak
przyzwoicie, tak ogładzono, tak grzecznie, iż miłe jego obejście za dowód uczucia, serca i wylania
się wziąść łatwo było można.
Wysokiego wzrostu, przystojny, z twarzą prawie arystokratycznie wykrojoną, trzymał się
nieco przygarbiony, oczy miał zmrużone, jakby je pragnął przykrywać, ale twarz jego nie odrażała,
owszem, pociągała prawie wyrazem uprzejmej słodyczy. Może głęboki fizjognomista dostrzegłby
w niej był zarys szyderstwa utajonego, lecz ten dla oczów prostodusznych nie był widocznym.
Ubrany z wiejska, ale starannie, przy surducie czarnym miał w pętlicy kilka wstążek od pruskich
orderów...
Gospodarz, który go znać poznał, z polską gościnnością powstał na powitanie jego, ale
niemało zdziwiony i zakłopotany trochę. Był to w istocie znany mu dawno ze spotkań w domach
zajezdnych i na zgromadzeniach publicznych sąsiad jego, pan Christian Gotlieb Amadeusz von
Larisch, posiadacz powiększającego się coraz od lat kilku majątku, Christianhofem przezwanego,
wprzódy znanego pod imieniem Zarzecza.
Pan von Larisch, mający tytuł radcy handlowego, order korony pruskiej, orła czerwonego
nie wiem jakiej klasy i order zasługi bezimienny, mieszkał już stale w okolicy od lat kilku...
Widywali się z panem Mogilskim często, poznali osobiście, ale ani pan Roman nie śpieszył się w
odwiedziny Christianhofu, ani pan Larisch nie był dotąd nogą w Mogilnie. Tam gdzie się dwie
narodowości spotykały z sobą na polu współzawodnictwa przy wyborach, w stowarzyszeniach itp.,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • slaveofficial.keep.pl
  • Szablon by Sliffka (© - W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.)