- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Józef Ignacy Kraszewski
KARTKI Z PODRÓŻY
1858-1864
II
I
WYJAZD Z RZYMU • ROZSTANIE Z KAPITANEM ONOFRIO • PORTA MAGGIORE
I POMNIK PIEKARZA • KOLEJ ŻELAZNA • PUSTYNIE RZYMSKIE I RUINY • WIDOKI •
BRIGANTI • VETTURIN • TORRE PIGNATTARA • SARKOFAG • BUDOWA POMNIKA •
FRASCATI • TORRE NUOVA • PODEJRZANA PODKOWA I KOWALE • NOC I GÓRY •
LUGNANO • KRAJOBRAZ NOCNY I PODROŻ PO KSIĘŻYCU • PIOSENKA • KAPITAN
ZABŁOCKI • GOSPODA W VALMONTONE • WIDOKI • ANAGNI • FERENTINO • LUD •
NAPIS NA BRAMIE SANGUINARIA • KRAJOBRAZ NOWY • FROSINONE • CEPRANO •
„LOCANDA TRANI" • MIASTECZKO I ŚWIĘTO PATRONA • BALON • RANEK, GRANICE I
DOGANY • OBRAZY MALOWANE I PRAWDZIWE • LA MURATA • S[AN] GERMANO I
MONTE CASSINO • RUINY • BENEDYKTYNI • „LOCANDA NUOVA" • SAN VITTORE •
PONTE STORTO • NOCLEG ZE STRACHAMI • RZYMIANIE I NEAPOLITAŃCZYCY •
WOZY I WÓZKI • CALVI • NORMA • KAPUA • „LA POSTA" • POGRZEB WŁOSKI •
FRYTURA • OKOLICE NEAPOLU • DROGA • AVERSA • ODPUST • WJAZD I
PRZEDMIEŚCIE • WIDOK NA WEZUWIUSZ
I MORZE • „CROCELLE"
Opuściliśmy Rzym po południu dnia 27 lipca, polskim obyczajem wybierając się od samego
rana, ciągłymi przeszkodami wstrzymywani tak, że gdyśmy do najętego vetturina wsiedli,
przeczuwać było można, iż się przed nocą nie dostaniemy do Valmontone, miejsca przeznaczonego
na spoczynek. Ale wyjechać raz było potrzeba z tych majestatycznych ruin, które mają w sobie
urok niebezpieczny, do których człowiek przyzwyczaja się, przyrasta, powraca... Chodzi tu podanie
o jakimś Angliku, który ciągle wybierając się Rzym opuścić, do śmierci w nim pozostał. Nie można
się dziwić temu; każdy się tu czuje jakby w drugiej ojczyźnie i tęskni potem za tą kolebką
cywilizacji i wiary, w której więcej niż rodziny i narodu, bo całej ludzkości żył wspomnieniami.
Temu tu tylko jest obco i przywiązać się do uświęconych gruzów nie może, kto zerwał z tradycjami
i nie czuje, że cała teraźniejszość na nich jest zbudowaną. Wszystkim nam pobyt w Rzymie,
gorączkową pracą około zapoznania się z nim zapełniony, wydał się krótkim i niedostatecznym,
choć nie mieliśmy na sumieniu straty próżnej ani jednej czasu godziny. Odjeżdżając, chciało się
powiedzieć — do widzenia, ale któż jest tak panem przyszłości, ażeby te wyrazy śmiał, jakby
wyzywając ją, wymówić? Ludziom i miejscom, im więcej się je ukocha, tym trwożliwiej na
odjezdnem rzuca się pożegnanie i powrotu nadzieję. Dzień był skwarny, powietrze duszne, niebo
rozgorzałe, miasto ziało gorącem murów przepalonych. Spodziewaliśmy się choć trochę świeżości
za murami, ale vettura nasza jak i my wlokła się opieszale po tysiącletnich brukach. Kilku
znajomych przeprowadzało, kusząc do pozostania. Kapitan Onofrio wiódł nas aż do Porta
Maggiore, powtarzając, że należało się zatrzymać, aby nazajutrz w Sapienzy być świadkami
tryumfu młodego ziomka naszego, który mnogie miał brać medale; dodawał, że i wielki odpust, już
nie pomnę, w którym kościele, winien był zatrzymać. Ani medale wszakże, ani odpust nie mogły
skruszyć postanowienia naszego. Czas oznaczony był krótki, a Neapol i Pompeja przed nami... dwa
czarowne imiona. Żegnaliśmy więc Rzym wyciągając ręce, chwytając oczyma fizjognomię, aby ją
zapamiętać i zatrzymać. Zgrzybiałe to oblicze Romy staruszki śmiało się łzawo zza ruin
pozieleniałych.
Kapitan Onofrio ścisnął nam ręce w Porta Maggiore. Wyjeżdżaliśmy przez te wrota
zastępujące starożytne Labicana i Praenestina, jedną z arkad wodociągu Klaudiusza.
Tu, jak wszędzie, pełno obłamów starożytnych, a naprzód uderza oko wmurowany grobowy
napis i rzeźba, poświęcone pamięci Marka Wergiliusza Eurysaces, piekarza, który żył w ostatnich
czasach rzeczypospolitej i był zapewne bogatym dostarczycielem chleba, na którym majątek zrobił.
Grobowa płaskorzeźba przedstawia oficynę piekarza. Oprócz tego złomki kolumn, pokruszone
kapitele, otłuczone posągi na pół zielonymi przysłonione gałęźmi leżą pod murami, na drodze lub
litościwą ręką zostały w nowszy mur wpuszczone. Tu spotkaliśmy się z miniaturową koleją
żelazną, naówczas jeszcze dopiero rozpoczętą, która wśród ruin rzymskich raziła anachronizmem.
Pociąg z Frascati o trzech wagonach dochodził właśnie do wrót, gdyśmy je przejeżdżali. Wydał się
nam wstrętliwie brzydkim. Cywilizacja wymaga — ludzkość potrzebuje tych ulepszeń, trzeba się
poddać konieczności, ale czyby prąd epoki nie mógł pewnych miejsc oszczędzić jako relikwii?
Wiemy, iż czułość dla pamiątek w uszach postępowych brzmieć będzie dziwacznie, postęp jest
nieubłaganym.
Materialne potrzeby idą dziś przede wszystkim — ale nie należałoby gasić ducha i
poszanowania dla przeszłości. Jest ona matką dni dzisiejszych i w przykazaniach dziesięciu mieści
się nie darmo rozkaz Boży szanowania macierzy, a w nim tradycji ludzkości.
Wagony zwycięskie wiozące wiek XIX do Rzymu cezarów wydały się małe, liche i
brzydkie. Wina uczuć, nie wagonów.
Rzym na wszystkie strony otacza cisza wielkiego pokoleń cmentarza, zewsząd opasuje go
milczenie pustyni i ruin, tak samo z tej strony. Zaledwieśmy wyjechali z miasta, znaleźliśmy się
wśród majestatycznego pustkowia. Zrazu wysokie mury ogrodów i zagród osłaniają nielitościwie
drogę. Przed nami widać w dali czarno i sino malujące się góry na widnokręgu nagie, zarosłe
lasami, z białymi murami miasteczek u podnóży, po bokach, na wierzchołkach.
Powoli droga się rozwiera, oko w niezmierzone sięga oddalenie. Rzuciwszy w lewo
gościniec stary, Via Praenestina, jedziemy Labikańskim.
W dolinie snują się, jak zaczarowane procesje kamienne, wodociągi bluszczami okryte, a
piękne ich galerie dziwnie malowniczo się wydają tak same jedne, niezliczonymi arkady ciągnąc się
gdzieś w głąb.
Tu i owdzie wystrzela z winnic ruina bez nazwiska, stos gruzu bez kształtu z potrzaskanymi
sklepieniami, ze złamanym łukiem, z odartym skieletem kolumny, cała obwiązana zielonością
chciwą życia, napastliwą, cisnącą się w szczeliny i wytryskującą z nich bujnie. Ponad nią sosna,
jakby chciała zasłonić od skwaru, wspina dach swych gałęzi. Dalej grobowiec z drobniuchnych
cegieł, których siatkowa powłoka daje datę, na pół już zaklęsły w ziemię. Przy nim lub nad
gościńcem wala się, wyrwany jak ząb ze spróchniałej szczęki, biały marmuru kawał lub zżółkłego
trawertynu. Wszystko to kości wieków, nieme pamiątki innego świata.
Pusto, cicho, skwarno nad wyraz i smutno. Rzym za nami ze swą kopułą panującą nad nim,
przed nami gościniec z drobnych kamieni po rzymsku brukowany, gdzieniegdzie zastąpiony szosą.
Milczący jedziemy, już nawet nie pytając o nazwiska tych miejsc, do których pełno się wiąże
przypomnień. Pustą doliną zbliżamy się ku górom, ku górom, a słońce nielitościwie ku zachodowi
się zniża i na noc w osławionych Rzymu okolicach pozostają nam właśnie wąwozy, zarośla,
gąszcze i pieczary tak umiłowane i dogodne brygantom. Nie czyniłoby to pewno żadnego wrażenia,
gdybyśmy sobie nie przypominali tysiąca i jednej powieści o rozbójnikach, o napaściach i
wypadkach krwawych właśnie w najbliższej Rzymu okolicy. W żywej zachowując je pamięci,
jeden z moich towarzyszów już od Porta Maggiore począł objawiać żywy niepokój i prorokować,
że się ten dzień fatalnie skończyć musi. Według jego spostrzeżeń nawet wszystko bar- dzo zręcznie
było na to obrachowanym przez vetturina, ażeby podróż opóźnić, zmusić do przebywania nocą
miejsc najniebezpieczniejszych i hekatombą okrutną zamknąć malowniczą wycieczkę naszą. My,
pozostali, śmieliśmy się nieco we dwóch z bujnej imaginacji artysty, który niecierpliwiąc się coraz
bardzej, upatrywał też coraz wyrazistsze znaki spisku w sposobie podróżowania vetturina, który
jakby naumyślnie wlókł się noga za nogą, ponury d milczący. Oblicze jego, potrzeba to przyznać,
nie obudzało wielkiego zaufania, nie był to jeden z tych Włochów żywych, wesołych,
pochlebników, pragnących się poprzyjaźnić, zasłużyć i pozyskać względy swych forestierów; twarz
jego ogorzała, czarna, spieczona tchnęła surowością, odzywał się półsłowami, mruczał coś sam do
siebie pod nosem, oglądał się, jakby nas liczył i siły nasze chciał ocenić, słowem — zdał się jednym
z tych brygantów, którym miał nas oddać na pastwę.
Pod wrażeniem tych przeczuć krwawych towarzysz nasz nie smakował widoku, którego
pustynny majestat dla nas był uroku pełnym. W dolinie cichej co chwila chwytało coś oko, to
zgrzybiałe owe gruzowiska rzymskie, to z nich zlepione osamotnione średniowieczne wieżyczki, do
których boków często czepiała się lepianka manenta i obórka sklecona z grobowca.
Przed nami góry a góry coraz inaczej oświetlone, coraz inne, Albańskie, Hernickie, piętrzą
się, zamykając horyzont,
U Torre Pignàttara przypomniał się nam dobyty z okrągłego grobowca kolorowy sarkofag z
czerwonego porfiru, stojący w Watykanie, fałszywie zwany grobem cesarzowej Heleny. Pomnik ten
wzniósł w istocie Konstantyn swej matce. W budowie sklepienia jego użyte zostały gliniane
naczynia, dla nadania mu lekkości, a nazwanie rondelków (pignatte) dało imię monumentowi. U
nas w cerkiewce na Kołoży w Grodnie, bardzo starej, w murach ścian znaleziono podobnież użyte,
w niezrozumiałym celu, gliniane garnki.
W prawo mijamy bielejące z dala mury Frascati. Otacza nas ciągle ten sam amfiteatr gór i
równina żyzna dosyć, co poświadczają ściernie już zebranego zboża. Cicho a smutno w tej
Kampanii Rzymu; kiedy niekiedy spotykamy ogromne ciężkie wozy o dwóch kołach, naładowane
kukurydzą, baryłkami, zbożem, ciągnione przez rosłe woły o olbrzymich rogach.
Jeszcześmy nie dojechali do Torre Nuova, gdy, jakby na dobitkę dla strwożonego
towarzysza naszego, koń jeden kuleć zaczął, ale tak nieszczęśliwie, żeśmy stanąć musieli, aby mu
nogę opatrzyć. Okazało się, że podkowa na pół była oderwana i zaledwie się trzymała. Trzeba ją
było odjąć, a vetturin zapowiedział, że bez niej koń nie pojedzie i że około albergo przy Torre
Nuova musi stanąć i konia podkuć na nowo.
— Uważajcie tylko, panowie, jak to się wszystko ładnie składa! Nie ujechaliśmy jeszcze
pięciu małych milek, a już koń zakulał! Ha! ha! Teraz znowu pół godziny czasu stracone, ażeby
tym pewniej noc zaskoczyła nas w górach! Jużciż porządny vetturin wybierając się w drogę z
Rzymu do Neapolu dba o konie i opatruje ich podkowy. No, zobaczycie, to są ich włoskie sztuki.
Nie mówię nic więcej, ale o zmierzchu dobywam krócicy, odwodzę kurki i nie wypuszczam ich z
rąk, aż...
Tak mówił podejrzliwy nasz towarzysz, posądzający Włocha o kryminalne matactwo.
Śmieliśmy się trochę, ale, Bogiem a prawdą, nie było niepodobieństwa. Cała nasza nadzieja w tym
leżała, że na San Germano do Neapolu forestierowie nie jeżdżą prawie, a zatem rozbójnicy nie
powinni być tak dobrze zorganizowani.
U Torre Nuova znaleźliśmy w istocie obok miasteczka feudalnego, albergo, czyli locandę, i
kowala. Obszerna majętność tego nazwiska, niegdyś należąca do nieszczęśliwej rodziny Cencich,
zabrana z rozkazu papieża Klemensa VIII, po Aldobrandinich dostała się Borghesim. Historia
Beatrycy, którą imię rodziny przywiodło na pamięć, nie przyczyniła się do rozbicia smętnych myśli.
Vettura stanęła, powoluteńku zsunął się z siedzenia ponury woźnica, wolnym krokiem
powlókł się do locandy, dosyć długo tam zabawił i wyszedł z drugim drabem równie chmurnego jak
on sam oblicza, niosącym obcęgi i młotek. Oba idąc, co nasz towarzysz bacznie zauważył,
przyglądali się fizjognomiom naszym, szeptali coś z sobą. Spisek był prawie dotykalny, widoczny,
a kucie nieszczęśliwego konia, zdaniem przenikliwego towarzysza, poświadczało go. Sprzeczano
się o każdy ufnal, ściągano umyślnie jak najdłużej przypasowanie podkowy. Słońce, które czekać
nie ma zwyczaju, spuszczało się tymczasem z przerażającą szybkością.
Gdyśmy nareszcie po nieznośnie długich przyborach znowu drobnym kłusem puścili się ku
górom, zmierzchało. Niestety! wszczepiona nam obawa brygantów truła widok najcudniejszego
wieczora i nocy. Po dniu ognistego skwaru zbliżał się prawdziwie włoski mrok przezroczysty, a noc
księżyca pełnią obiecywała się uroczą. Powietrze było miłe, chłód już od gór zielonych zalatywał.
Na gościńcu, od locandy począwszy, żywego ducha... pusto, cicho, a w mroku poczynają nam z
boków majaczyć zarośla ciemne. Góry przesunęły się do nas, obejmują, zsuwają się, dolina zwęża.
Milczenie coraz straszniejsze, kraj obumarły, jakżeby stać się mogło, żeby tu rozbójników nie było?
Okolica zdaje się dla nich stworzona. Ale jakże tu cudnie przy księżycu! Jak fantastyczne wydają
się te góry okryte zaroślami, gdzieniegdzie żółtymi bokami nagimi świecące, a wśród nich z czarną
jak otchłań pieczarą.
Dobrym już mrokiem, który nagle nas zaskoczył, dojechaliśmy do mieściny Lugnano,
położonej w wąwozie ciemnym. Towarzysz nasz rad by tu w jakiejkolwiek noc przebyć locandzie,
ale vetturin słyszeć o tym nie chce, obrachowane ma dni i musi nas, choć późno, dowieźć do
Valmontone.
W tym uporze człowieka, który po nocy gwałtem ciągnie nas w lasy i góry, podejrzliwy
nasz podróżny widzi potwierdzenie obaw i domysłów swoich.
— Jak chcecie — rzekł — ale zginęliśmy... rzecz jawna, trzeba być ślepym, ażeby tego nie
widzieć.
W obie ręce pobrawszy odwiedzione krócice, siadł zrezygowany, polecając ducha Bogu.
Nie jest rzeczą pewną, czy korzystając z pobytu w Rzymie należycie się przygotował na wielką
podróż, ale któż wszystko przewidzi?
Noc była cudowna, świat zdawał się wysilać, oblekał we wszystkie uroki, aby go nam
jeszcze bardziej żal było.
W istocie trudno się było obronić tej myśli, którą nam Klemrod, nie ufający Włochom i nie
lubiący ich, narzucał. Salvator Rosa na jeden ze swych krajobrazów fantastycznych nic by
dzikszego wybrać nie mógł. W mrokach nocy i blaskach księżyca wydawało się to jeszcze dziwniej
i straszliwiej. Nad drogą coraz ciaśniejszą piętrzyły się gąszcze czarne, drzewa i skały.
Wjechaliśmy tymi zaroślami, z których gdzieniegdzie wyglądały czarniejsze jeszcze pieczary, do
miasteczka, które nam się prześlicznym wydało ze swymi mury, uliczkami, gdzieniegdzie
światełkiem i długą ścianą bielejącą w mroku.
Tu słychać jeszcze było i widać ludzi — ciemne postacie zagadkowe stawały popatrzeć na
powóz, zamieniały tajemnicze słowa z vet-turinem... z otwartych drzwi widać było wieczorne
rodzin kółka i oświecone obrazy Madonny, gdzieniegdzie pas żywego światła przeciął nam drogę,
potem ostatnie czarne minęliśmy domki, ostatnie mury ogródków i wąwóz wprowadził nas w stary,
prześliczny, ale dziwnie po nocy wyglądający las.
Gdyby nie trwoga naszego towarzysza, którą na próżno staraliśmy się uspokoić,
doprowadzając go tylko do ostatniego stopnia niecierpliwości i zajadłego milczenia, co
za noc i co
za cudowny obraz!
Vetturin w istocie wlókł się powoli, ale powietrze było balsamiczne, woń lasów i łąk poiła,
świętojańskie muszki latały jak zielone gwiazdki, a kształty olbrzymich dębów i kasztanów
przybierały najfantastyczniejsze pozory. Księżyc, który powoli wszedłszy w peł- ni zakradał się
promieniami między szerokie cienie, przyświecał nam w tej drodze jak marzenie pięknej. Cisza
uroczysta, cisza nocy i odludzia, nawet żadnego drzew szelestu, tylko brzęk uprzęży naszej i
stłumionej rozmowy, w której nieszczęśliwy towarzysz żadnego nie brał udziału.
W istocie śnić było można, iż z czarnej pieczary wyskoczą co chwila zbrojni ludzie, chwycą
za konie i wrzask rozlegnie się: Ferma! Ale mimo proroctw i obawy przejechaliśmy półtorej mili do
noclegu nie napastowani wcale i pistolety dobyte nie miały zręczności się popisywać.
Po półtoragodzinnej przejażdżce, która w miarę jak księżyc się podnosił a noc stawała się
przezroczystszą coraz była piękniejszą, ujrzeliśmy w dali światło. Było to oczekiwane owo
Valmontone. Z żalem prawie przyszło nam się rozstawać z tymi wąwozami, lasem, strumieniem
nad drogą, górami zielenią ubranymi i fantasmagorią nocnej wycieczki. Uśmiechaliśmy się,
spoglądając na towarzysza, ale nie dał nam za wygraną.
— Tak, tak — rzekł — gdybym był nie pokazał zdrajcy vettu-rinowi, że mam pistolety
gotowe, byłoby nas co innego spotkało! Ale przekonał się, że my się mężnie bronić postanawiamy i
w Lugnano przestrzegł po drodze... Włosi są tchórze... to nas zbawiło.
Miał słuszność, czy nie, podejrzliwy włochożerca, nie umiem powiedzieć, ale to pewna, że
po chwili szeroki pas światła z wrót lichej locandy, w której mieliśmy zanocować, ukazał nam,
gdzieśmy zatrzymać się byli powinni. Stanęliśmy. Jeden z nas dobywał się z vettury, aby
miejscowość obejrzeć, gdy ledwie uszom własnym wierząc usłyszeliśmy bardzo znaną piosenkę:
„Czegoś oczki zapłakała..." nuconą od nas o trzy kroki. Wszędzie indziej mogłoby to być
wytłumaczonym, ale w Valmontone? Jeszcze upojonym krajobrazami Salvatora Rosy? Wśród tych
gór, wśród nocy? Mężczyzna, który cygaro paląc i przechadzając się z wolna przede drzwiami,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plslaveofficial.keep.pl