- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jarosław Iwaszkiewicz - Matka Joanna od Aniołów
I
Ksiądz Suryn, trzęsąc się po okropnej drodze w niewygodnej najtyczance, rozmyślał o klasztorze, do którego
posłał go rozkaz ojca prowincjała. Klasztor panien urszulanek w Ludyniu ufundowany został przez królową
Konstancję w roku 1611 i do tego czasu rósł w łaskach u Boga i u ludzi. Pobożna królowa pewnego razu sama
odwiedziła klasztor na dalekich kresach Rzeczypospolitej położony, ale trudy podróży w tak okropnych
warunkach odbytej podkopały jej zdrowie i przyprawiły o długotrwałą chorobę. Zresztą, królowa pono niedobrą
sobie obrała porę do podróży po błotnistych bezdrożach Smoleńszczyzny. Gdyby pielgrzymowała w taką porę,
jaka teraz właśnie księdzu Surynowi towarzyszyła, zapewne inaczej zniosłaby daleką drogę.
Były to pierwsze dni września. Ksiądz Suryn długie miesiące spędził w kolegium połockim na rozmyślaniach,
postach i utrapieniach i nawet nie zauważył, jak przemknęło krótkie i dżdżyste lato tego roku. Kiedy nastąpił
pogodny i słoneczny wrzesień, ksiądz również nie zauważył tej przemiany, słońce nie dochodziło do jego celi w
klasztorze. Ale teraz, gdy wyjechał na szerokie pola, które raz po raz przedzielały gęsty, czarny las, wciągał
głęboko w wątłe piersi zapach wrześniowy; a składały się na ten zapach - woń przegniłych liści, aromat zaoranej
ziemi - prawie wiosenny - i gęsty, wilgotny ciąg, jaki ulatywał z lasów. Grzyby pachniały i drzewa pachniały, i nad
błotem unosiła się woń dzikiej zwierzyny, jakiej teraz ubijano całe kupy.
Niezmiernie rzadko przejeżdżali obok chałup smolarzy czy bartników, stojących wśród lasu, a wioski żadnej nie
było widać, tak iż ksiądz Suryn dziwił się, kto tu uprawia pola. A uprawione one były dość starannie i miejscami w
słońcu błyszczała młoda ruń oziminy, jasna i czysta jak zapowiedź przyszłej wiosny.
Ksiądz Suryn ze szczególną przyjemnością patrzył na zielone pola. Co prawda, zamiast innych ptaków
polatywały nad nimi brzydkie wrony, żałobnym krakaniem odpowiadając na pohukiwania księżego parobka, który
poganiał ustające konie - ale mimo to ksiądz czuł w tych polach jak gdyby obraz przyszłej radości, co było dobrą
wróżbą w jego przedsięwzięciu.
W miejscu gdzie się krzyżowały drogi: Smoleńska i Połocka, stała karczma. Zmęczone koniki dowlokły się do niej
zaraz po południu i ksiądz Suryn, zatrzymawszy parobka, żwawo zeskoczył z bryczki.
Podróż ta i odmiana, jaką mu ona przyniosła po monotonnym klasztornym życiu, napełniały go jakąś specjalną
radością. Ksiądz Suryn miał tę właściwość, wzmożoną samotniczym życiem w klasztorze, że chętnie obserwował
stany swego ducha. Zauważył też już od dawna, że stany te zmieniają się u niego dość raptownie i że po czarnej
melancholii, która go ogarniała podczas rozmyślań nad
grzechami, bardzo często następowało radosne podniecenie, jak gdyby w oczekiwaniu wesołego zdarzenia,
podniecenie i wesołość, które ksiądz Suryn przypisywał specjalnym własnościom łaski uświęcającej, jakiej
zstąpienia doznawał wielokrotnie na skutek pobożnego odprawienia mszy świętej.
W tym radosnym podnieceniu wszedł do karczmy, której olbrzymia kurna izba była w tej chwili prawie pusta.
Stara karczmarka - podobno Cyganka, którą ksiądz Suryn znał już z poprzednich swoich podróży - stała w kącie,
podparta w boki, a przy końcu dębowego stołu siedział mały, chudy szlachcic szaraczkowy i z wielkim apetytem
wyjadał kapustę z miedzianego kociołka. Ojciec Suryn drgnął na
widok tego szlachetczyny i wesołość go opuściła; nie dlatego, żeby się przestraszył, alboli wiedział, kto to jest.
Nie, spotkał go po raz pierwszy w życiu - ale poczuł od razu do szlachcica niczym nie wytłumaczoną awersję.
Wiedział, że dozna od niego jakowejś przykrości.
Karczmarka bardzo skwapliwie odpowiedziała na pozdrowienie ojca i zaproponowała mu okowity. Ksiądz Suryn
obronił się od tej propozycji z lekkim uśmiechem. Mały szlachcic, podobny do chomika czy karpia, spojrzał na
księdza sponad kociołka i oblizując łyżkę zaśmiał się. W uśmiechu tym obnażył rzadkie, niezupełne zęby i
fioletowe dziąsła.
- Ach, jakem Wołodkowicz - powiedział - Wincenty Wołodkowicz, nie myślałem, żeby się ojcowie jezuici przed
wódką wzbraniali!
Ojciec Suryn z niepokojem popatrzył na szlachcica i usiadł przy stole na drugim końcu. Nie zważając na
natrętnego gościa, zwrócił się do karczmarki i poprosił ją o trochę kapuśniaku. Z torby, którą miał przy sobie,
wyjął bochenek klasztornego chleba, pokrajany na niewielkie kawałki, i ułamawszy kęs takiej kromki, zbliżył go
do ust.
Wołodkowicz oblizawszy łyżkę stuknął nią o dno rondla i utkwił swoje krągłe oczy w chlebie jezuity.
- Mój Boże, ależ ojciec cienko sobie chleb kraje - westchnął - niby panna marcypan. Toż to nawet nie czuć, że
chleb, jak się taką rzecz do ust weźmie...
- U nas tak zawsze chleb kraj - powiedział poważnie ksiądz Suryn - taki już klasztorny zwyczaj - i ugryzł kawałek.
Jednocześnie poczuł niezadowolenie z samego siebie, że wdał się z
szlachcicem w rozmowę.
- A dlaczego? - spytał natrętnie szlachciura nie spuszczając oczu z kromki.
- Dlaczego? - powtórzył ojciec przeżuwając chleb, który mu się w tej chwili wydawał zupełnie pozbawiony smaku
- dlaczego? A po cóż pożerać ogromne kęsy? Toć to chciwość i żarłoctwo. Nam i taki chleb wystarczy.
- No, no, nie rób ksiądz z siebie takiego pobożnego - mruknął Wołodkowicz pod nosem i nagle mrugnął,
przymrużając lewe Oko - łakomca to z księdza zapewne ekstraordynaryjny. No, ale w drodze to się człowiek byle
czym pożywi, nie przymierzając, jak ja tą kapustą.
Karczmarka postawiła przed księdzem taki sam kociołek, jaki stał wypróżniony na przeciwnym końcu stołu, i
1
 położyła obok kociołka drewnianą łyżkę. Z pewną niechęcią zajrzał ksiądz Suryn do naczynia. Zawierało ono
kapustę z kaszą jaglaną. Gęste skwarki świadczyły o tym, że strawa było suto omaszczona.
- A ojciec dobrodziej dokąd? - zapytał niespokojny szlachetka.
Ksiądz Suryn uczuł znudzenie napływające mu do serca i zabierające nawet ochotę do jadła.
- Do Ludynia - odpowiedział.
- O! Do Ludynia? - spytał przeciągle Wołodkowicz - no, to niedobrze.
- Dlaczego? -zdziwił się ksiądz.
- O, niedobrze - powtórzył tamten - do panienek ludyńskich może?
- No, właśnie - niechętnie odpowiedział ksiądz Suryn odwracając oczy na jadło i kręcąc łyżką w rondlu.
- Ksiądz wie dobrze - powiedział Wołodkowicz i twarz mu nagle spoważniała - ksiądz wie dobrze. Nie chce tylko
ksiądz mówić. Ale ksiądz jest o wszystkim poinformowany.
- Nie trzeba gadać po próżnicy - szepnął ksiądz łykając gorącą kapustę.
Ku jego największemu zdziwieniu szlachcic momentalnie prześliznął się po ławce, jak kula w kręgielni, i znalazł
się tuż obok księdza, pod jego prawym łokciem, przeszkadzając mu jeść, i dotykając ręką księżego rękawa
począł mówić:
- Ksiądz wie, jakie to tam sprawki się odbywają. Panie Boże, odpuść...
Ksiądz wreszcie stracił cierpliwość.
- Nie gadaj waść o takich rzeczach. Nie masz o tym żadnego wyobrażenia. To my, teologowie, coś o tym wiemy.
Ale wy winniście modlić się i milczeć.
I w tym momencie ksiądz podniósł się, stanął w groźnej postawie i uczynił na sobie znak krzyża świętego.
Wołodkiewicz odskoczył na dawne miejsce nieco skonfundowany i milczał przez chwilę. Ksiądz, jak gdyby nigdy
nic, usiadł z powrotem i począł w dalszym ciągu zajadać jagły z kapustą, dmuchając ostrożnie na każdą łyżkę.
Mały szlachcic zawołał karczmarkę i zażądał od niej piwa. Karczmarka postawiła na stole wielką, zieloną
szklanicę, z której wylewała się
gęsta piana, i stanęła, uśmiechając się, przy szlachcicu. Jej wielkie, czarne oczy łysnęły raz w cieniu, gdy rzuciła
ciekawe spojrzenie w stronę księdza Suryna. Ale ten udał, że tego nie widzi, i skrobał w dalszym ciągu łyżką.
Karczmarka się poruszyła, aż zabrzęczały jej na piersi gęste sznury korali i cekinów. Ksiądz w dalszym ciągu
wyczuwał nieprzyjemny prąd idący od tych dwojga. Korzystając z chwilowego milczenia zmówił w myśli "Pater
noster" i "Ave".
Wołodkowicz po chwili zwrócił się do karczmarki.
- No cóż, Awdosiu? Może powróżysz ojcu?
Awdosia zaśmiała się zakrywając usta zakrzywioną dłonią.
- Dlaczego nie? - ciągnął dalej szlachcic strosząc wąsy i strojąc ustami najprzeróżniejsze grymasy. - Księża
także mają swoje losy.
Niejedna panna...
Ksiądz Sury tak groźnie spojrzał przez stół na gadułę, że ten się zawahał. Zatrzymał się minutkę, jakby szukając
słowa, a potem ciągnął dalej:
- Niejedna panna przed wstąpieniem do klasztoru zasięga jego rady. Chciałby on przyszłość wyczytać także - ale
nie może. Powiedz mu co!
- Cóż ja mu powiem? - odezwała się wreszcie Awdosia, a głos miała niski, śpiewny i tak przejmujący, że ksiądz
Suryn spojrzał wreszcie otwarcie na Cygankę.
Stała przegrodzona od niego stołem i podparta w boki. Miała lat około czterdziestu, ale jeszcze była bardzo
ładna. Zresztą ksiądz znał ją już i nieraz widywał - ale nigdy mu się nie wydawała taka harda i tak przy tym ładna
jak teraz. Spuścił oczy i odłożywszy łyżkę, oparł obie dłonie o krawędź spolerowanego od użycia stołu.
Wołodkowicz siorbnął mocno ustami, jak gdyby wciągał zimne powietrze, i plótł w dalszym ciągu:
- Wszystko mu powiedz. No, na przykład, ksiądz teraz jedzie w podróż; powiedz mu, czy się podróż uda, kogo
spotka w dalekiej drodze, kogo zobaczy...
- Zobaczy pannę, co będzie matką - niskim swoim i jakby wychodzącym z głębi piersi głosem powiedziała
Awdosia. Ksiądz Suryn poczuł nieprzyjemny dreszcz przechodzący go mrowiem wzdłuż stosu pacierzowego, ale
Wołodkowicz zaśmiał się serdecznie i tym rozproszył całe wrażenie.
- No, tego u nas w Polsce nie brak, a najwięcej chyba w województwie smoleńskim.
Ksiądz Suryn czuł, że Awdosia wpatruje się w niego badawczo, i uginał się pod tym spojrzeniem. Począł w
sakwie szukać groszy, żeby zapłacić kobiecie zajadłe, pomimo to czuł, że baba patrzy na niego uważnie,
uważnie. Nagle odezwała się miękko:
- Biednieńkij ty, biednieńkij!
Suryn i Wołodkowicz jednocześnie spojrzeli na kobietę.
- Bo co? -spytał szlachcic rozwierając gębę.
- Oj, biednieńkij - powtórzyła Awdosia i nagle roześmiała się głośno.
- Horbatu polubisz - powiedziała gwałtownie i śmiejąc się głośno w dalszym ciągu, sprzątnęła rondelki. Kiedy
znikła za drzwiami, rudy szlachcic znowu zwrócił się do ojca Suryna.
- Ojcze wielebny - powiedział pokornie - a może by mnie tak ojciec podwiózł do Ludynia. Ja tam na odpust idę,
na Podwyższenie Świętego Krzyża, ale nogi sobie odparzyłem. Kiedy ja tam dojdę? A tak z ojcem to będzie
raźniej...
- A skąd pan, panie bracie? - niechętnie spytał ksiądz Suryn, pomijając jego prośbę.
- Wieś taką mamy - powiedział jak gdyby z zażenowaniem pan Wincenty - cztery mile od Połocka, same
Wołodkowicze tam siedzą, jeden na drugim, a trzeci pogania. Ziemia słaba, len się rodzi i jęczmień... i koniec.
Jabłka kwaśne, len supławy, a jęczmień jak jęczmień... Tyle że na piwo zdatny. Podwieź mnie, ojcze szanowny!
- No, ale zaraz - nieoczekiwanie dla samego siebie odpowiedział ksiądz. Przed chwilą sądził, że znajdzie w sobie
tyle woli, iż odmówi stanowczo nieznośnemu szlachcicowi. A do klasztoru w Ludyniu było jeszcze daleko, całe
popołudnie spędzić z tym okropnym człowiekiem!
2
 Ale ksiądz pomyślał potem, że niezbadane są drogi Opatrzności Bożej, a może tak trzeba było, aby się spotkali i
żeby tak razem wędrowali do miejsca przeznaczenia, miejsca pracy zbożnej? Westchnął i przeżegnał się.
Zapłacili i wyszli. Wołodkowicz uwijał się koło jezuity, zachodząc to z tej, to z owej strony, ale tak niezręcznie, że
potknął się o coś w sieni i omal nie wywrócił. Przy świetle padającym z izby ksiądz Suryn spostrzegł, że była to
siekiera oparta o pniak służący do rąbania drew.
Chwycił ją spod stóp chwiejącego się Wołodkowicza i przez chwilę ważył w ręce. Odstawił ją zaraz na swoje
miejsce, mówiąc do szlachciury:
- Uważaj, panie bracie!
Ale przez moment, kiedy trzymał siekierę w ręce, odżyły w nim dawne i nieoczekiwane uczucia. Poznał w ręku
oręż i odczuwał, jak ten oręż zrastał się z jego ramieniem w jedną całość, i chciało mu się tym ramieniem
zamachnąć potężnie.
Zdławił w sobie szybko te uczucia, ale przekraczając próg karczmy, obejrzał się. Siekiera błyszczała na swoim
miejscu. Wołodkowicz znowu się potknął o coś i zaklął:
- Diabli nadali tę siekierę!
Ksiądz Suryn wzruszył ramionami.
Stanęli przed karczmą. Słońce już pochyliło się ku zachodowi, dnie teraz były niedługie, księży parobek
zdejmował worki obroku z końskich mord, od strony traktu smoleńskiego szedł zimny, mokry wiatr. Pan
Wołodkowicz wydawał się na powietrzu mały, szary - w słońcu widać było, że buty ma łatane, a kontusz wytarty.
Ojciec Suryn dziwił się sam sobie, że przed chwilą jak gdyby obawiał się tego człowieka. W cienistej izbie
karczmy czuł się niepewny i pomieszany,
zagarniał go smętek wewnętrzny - ale tu na słońcu jesiennym znowu go napadła radość wolnego powietrza.
- No, siadaj pan - powiedział przyjacielsko do pana Wincentego i trzasnął go w ramię. Pan Wincenty podskoczył
na brykę, aż mu się szara czapka na głowie przekrzywiła, węzełek, obwiązany w brudną chustkę, wpakował
sobie pod nogi i przysiadł na brzeżku wasąga przykrytego pasiastą krajką, że ojciec miał tyleż miejsca dla siebie,
co i poprzednio. Parobek zahukał na konie, szkapy jakoś zebrały się w sobie i pociągnęły naprzód. Niebawem
leciały żurawie - hen, na
południe, i ojciec Suryn śledził ich lot, zadzierając głowę.
- Co, ojcze wielebny, wolna ptaszka? - zapytał Wołodkowicz cichutko, ale przenikliwie. I ksiądz Suryn doznał w
odpowiedzi na to pytanie dziwnego uczucia: ścisnęło mu się coś w sercu, jakby go zemdliło nagle, i poczuł coś -
na pół tęsknotę, na pół wspomnienie.
Wszystkie niepowrotne rzeczy przypomniały mu się tak dotkliwie i dojmująco, ni to młodość, ni to dzieciństwo,
płacz matki, zapach siana jesiennego. Czasami doznawał tego uczucia, budząc się bardzo rano i będąc jeszcze
we władzy krzepkiego snu. Zanim się przecknął, naprawdę, chciało mu się płakać - i czuł ten zapach siana...
- Czy to siano zapachniało? -spytał Wołodkowicza.
- A ówdzie, przecie leżą pokosy otawy - małym, czarnym palcem pokazał szlachetka łączki, które mijali. Na
łąkach stały kopki, leżały pokosy matowe w świetle błyszczącego słońca i pachniały tak mocno księdzu
Surynowi, jak we śnie albo na jawie za dawnych bardzo lat.
II
Dopiero późną nocą dojeżdżają do Ludynią. Nic nie widać i konie instynktem odnajdują drogę. Noc nad nimi
czarna, ciepła i choć gwiazd pełno na niebie, dziwnie nieprzejrzysta. We wrześniu na północy zazwyczaj takie
noce bywają.
Długo certowali się z kożuchastym stróżem koło drewnianego kołowrotu. Psy szczekały w opłotkach, gdy
zajechali przed klasztor.
Do klasztoru o tej porze nie można było się dostać, wysokie mury gładko wznosiły się w ciemności - ksiądz Suryn
nie chciał zajeżdżać do proboszcza, choć go znał ze Smoleńska, ale nie pragnął go po nocy inkomodować. Za
poradą zatem Wołodkowicza zatrzymano się w dużym domu zajezdnym, który stał przez drogę, opodal klasztoru.
Zajazd był pusty i zimny, w nieodpustową porę nikogo tu nie było, tylko właściciele zajazdu, poważny pan Janko i
okazała jego połowica, siedzieli w głównej sali przy niziutkich świecznikach. Późno było, ksiądz Suryn chciał od
razu na spoczynek, ale Wołodkowicz go zatrzymał.
- Jak to, księże dobrodzieju? Spać? A po takiej długiej drodze pożywić się trzeba, chociażby parobka księdza
dobrodzieja pożywić, żeby nie padł jak dychawiczna szkapa. Hej tam -wrzasnął w stronę pana Janka, który nawet
nie drgnął w swej drzemce - dawać, co jest.
Pani gospodyni wylazła zza szynkwasu, zaspana, ale uśmiechnięta, wielkiej tuszy niewiasta.
- Co panowie każą - zaraz będzie... kiełbasa jest.
- Dawaj pani kiełbasę - powiedział Wołodkowicz i zwalił się na ławę.
Ksiądz Suryn usiadł również prawie z rozpaczą i trzymając się oburącz za głowę, zamknął oczy. Serce mu
mocno uderzało w piersi, zmęczone długą podróżą i myślami o tym, co go czeka w Ludyniu.
Myślał, że cały ten przyjazd tutaj taki zwyczajny, pospolity. Tylko te wysokie mury klasztornego ogrodu i czarne,
ciemne ściany samego klasztoru tkwiące za murami, ciemniejsze od nocy, wysokie jak skała i takie niedostępne.
- Horbatu polubisz - zabrzmiał mu w uszach głos Cyganki. Otworzył oczy, ale nikogo przy nim nie było;
Wołodkowicz poszedł za szynkwas próbować, jakie są najlepsze gorzałki z baryłek; przed księdzem otwierał się
wielki, pusty stół dębowy, czarny i poryty nożami, wymyty jednak czysto. Ksiądz znowu przymknął oczy.
Podróż poruszyła go; niby zastałą beczkę, wstrząśniętą ruchem, przepełniły go prądy z dna i wspomnienia, nie
wspomnienia, sny jakoby, gdzie mieszały się minione zdarzenia i rzeczy, które nigdy nie istniały, i rzeczy, które
chciał, aby odbyły się - i wszystko to splatało się w jedną ponadrzeczywistą rzeczywistość, prześladując go
natrętnymi zapachami i dźwiękami, jak to przypomnienie słów Cyganki.
3
 Znowu przychodziły mu do głowy wspomnienia domu i razów ojcowskiej dyscypliny, i ta słodka pobożność
matczyna, i pieśni do Najświętszej Panienki, i wysoki wzrost matki, drzewa przed domem i ubóstwo małej
gospodarki - i to wzbierające w sercu uczucie, które wstawało co wiosna i zjawiało się co jesień budzącą się
tęsknotą nie wiadomo do czego, do śmierci może czy też do niepodobnych do
prawdy urzeczywistnień.
- Była to może prosta tęsknota do Jezusa? - powiedział sobie ksiądz Suryn z zamkniętymi oczyma.
Wysoka jego pobożność urzeczywistniała potem niektóre z tych nieokreślonych tęsknot; zrealizowały się one w
chwilach najwyższego szczęścia, po których następowały momenty upadku i przerażenia, kiedy otchłań otwierała
się przed jego oczyma, otchłań gotowa go pożreć, posiąść, zasypać na zawsze - a co gorsza, chwilami zdawało
mu się, że może ta otchłań nie zamknie się nigdy i nigdy nie okaże swego dna, i że zawsze będzie spadał do
niej, i że spadanie - zapierając dech w piersiach - będzie trwało przez całą wieczność.
Ksiądz Suryn wstrząsnął się boleśnie i otworzył oczy. Po przeciwnej stronie stołu siedział ktoś. Wysoki,
barczysty, silny człowiek z dużym nosem.
- Niech będzie pochwalony-powiedział chrapliwie, unosząc się nieco na ławie.
- Na wieki - machinalnie odparł ksiądz Suryn.
- A święte panienki czekają na księdza, nie mogą się doczekać - powiedział znowu jegomość o chrapliwym
głosie.
- Na mnie? - powiedział z obojętnością ksiądz Suryn.
- No, a toż na księdza.
- Przecież nikt nie wiedział, że mam tu przyjechać.
- Już one tam wiedzą. Mają takich, co im wszystko naprzód powiedzą.
- Ach, tak - domyślił się ksiądz Suryn i mimo woli otrząsnął się jeszcze raz.
- Hę, hę - zaśmiał się jegomość - tyle tylko, że czasami skłamią.
Ksiądz Suryn przeżegnał się.
- Kłamstwo jest ich dziedzictwem - szepnął.
- A jużci - no, ale czasami to i prawdę powiedzą. No, na przykład, o księdzu...
Siostra furtianka to nawet niezupełnie furtę na noc dzisiejszą zawarła... Powiada: będziemy dzisiaj wpuszczać
naszego księdza wybawiciela...
- A skąd pan to wiesz wszystko? - niecierpliwie powiedział ksiądz Suryn.
- Skąd? A przecie ja jestem klasztorny kalefaktor.
- Taki słuszny człowiek i kalefaktor?
- Od maleńkości byłem - i tak już zostałem. Teraz dbam o drzewo dla panienek... Rąbię, pali kto inny.
- To mężczyźni dopuszczani są za mury?
- No, tak. Kilku. Przecież drew sobie panny nie urabia. Jeszcze tam, jak już są polana, szczapek naszczepić, no
to jeszcze - ale z dużego pnia baba nie urżnie, proszę jegomościa.
- Chyba - powiedział ksiądz.
- Byka też nie ubije ani barana nie zarżnie.
- Ale chyba siostry mięsa nie jedzą?
- Jedzą, jedzą. Powiadają, że je diabeł kusi - kalefaktor zaśmiał się gorąco - no, a teraz na przykład odpust się
zbliża, powiadają, że królewicz Jakub przyjedzie - trzeba zapasów przygotować.
Wołodkowicz przyskoczył do stołu, prowadząc księżego parobka i niosąc flaszkę wódki, talerz kiełbasy, chleb,
ogórki - tłusta gospodyni szła za nim ze szklankami i postawiwszy je rzędem na stole, przysiadła obok księdza na
ławie.
Wołodkowicz nalał kieliszki.
- Za powodzenie księdza kanonika - zawołał.
- Nie jestem kanonikiem - bronił się słabo Suryn.
- To będzie nim ksiądz! - krzyczał Wołodkowicz i podniósł w górę szklankę wódki w czarniawych swoich łapach.
Ksiądz Suryn, nie zastanawiając się, machinalnie wychylił szklankę siwuchy i wypiwszy wzdrygnął się całym
ciałem. Kalefaktor zaśmiał się i trząsł się drobno naprzeciwko niego. Gosposia podniosła również szklankę do
góry i zanuciła fałszywym głosem:
Pije Kuba do Jakuba,
Jakub do Michała...
Ksiądz zagryzł ogórkiem i chlebem i zaraz potem powstał.
- Chciałbym do komory, gdzie będę spał - powiedział.
- Zaraz, zaraz - zatroszczyła się gruba gospodyni. - Kaziuk, księdza zaprowadź. Kaziuk! Kaziuk! - zawołała.
Z bocznej izby wylazło jakieś wielkie, potargane chłopisko, wzięło z szynkwasu łojówkę i ruszyło w głąb jaskini
jakimiś przejściami; ksiądz szedł za nim.
Chłopiec był ładny, choć taki duży; światło łojówki padało na jasną, skupioną jego twarz. Ksiądz poczuł sympatię
do tego chłopca. Po schodach, podobnych raczej do drabiny, zaprowadził go do małego pokoiku. Przez szczupłe
okienko widać było niebo z wielkimi gwiazdami. Na podłodze leżał worek z sianem. Chłopiec stanął w progu i
patrzył uważnie na księdza:
- Niech się ksiądz dobrodziej nic nie bojom - powiedział niskim, dźwięcznym głosem - tu złe przystępu nie ma.
I podnosząc łojówkę w górę, oświetlił na drzwiach kredowy napis K+M+B z krzyżem nad literami.
- Dziękuję - poważnie powiedział ksiądz.
- Dobranoc - schylił głowę Kaziuk i zabierając łojówkę zniknął za drzwiami.
Ksiądz Suryn pozostał sam w ciemności. Gwiazdy z głębi przesuwały się tuż pod okno i ojciec podniósł niepewne
oczy ku ich mglistemu cieniowi. Jak zwykle w ciepły i bezchmurny wieczór jesienny gwiazdy większe się zdawały
niż w inne wieczory i jak gdyby pochylały się nad ziemią. Ksiądz Suryn z dawna je uważał za
najlepsze pośredniczki pomiędzy ziemią a Stworzycielem. Coś jak gdyby za anioły. Spojrzenie samo rzucone w
górę na bladawe konstelacje tonące w szarym niebie odmładzało jego serce i odnawiało bezpośrednio uczucie
4
 obcowania z Panem Bogiem. W takich momentach modlitwa spadała gwałtownie jak drapieżny ptak na
duszę ojca: i w tej chwili tak samo, ledwie spostrzegł owe gwiazdy leżące tak blisko za oknem, ledwie uczynił
parę kroków oddzielających go od okiennej framugi, ledwie padł na kolana, wspierając się o parapet i wznosząc
twarz ku niepewnym połyskom nocy - a już jego dusza napełniła się wszechobejmującą jasnością, umysł doznał
wstrząsu potwierdzenia wszystkich wiar i wszystkich rozkoszy wiary - i obserwator w duszy ojca Suryna zmalał
do karłowatych rozmiarów, znikł prawie zupełnie - podczas kiedy całą jego świadomość zalewały fale boskiej
obecności.
Ale, rzecz dziwna, w takich momentach, modlitwy - które zresztą nie zawsze tak gwałtownie porywały w szpony
jego duszę - mimo uciszenia się wszystkich żalów i wątpliwości w oceanie wewnętrznego światła - ksiądz Suryn
obok tego światła spostrzegał mimo wszystko małą, ciemną przestrzeń garnącą się do dna jego istoty, małą
czarną komórkę - na wskroś różną od tego światła, od tej jasności bożej - małe, ale osobne miejsce, gdzie
skurczone i schowane, prawdziwie jednak obecne, przebywało zło. I w miarę jak modlitwa się przedłużała, z
owego małego jądra ciemności poczynały się rozwijać macki czarne i giętkie, rozplątywały się z węzłów i gruzów i
coraz bardziej odsuwały światło Jezusowe. Cały czarny
kompleks powiększał się coraz bardziej - i nagle ksiądz Suryn spostrzegał oczami ciała prawie, oczami
wyobraźni całą okazałość i całą potęgę zła. I świat cały rozdwajał się przed nim na światło i mrok, na jasność i
ciemność - i ze wzdrygnieniem spostrzegał ksiądz siłę ciemności, i rzucając się na twarz przed tą wizją okropną,
poczynał wołać w przerażeniu:
- Panie, Panie mój, dlaczegoś mnie opuścił?
Ale tym razem wizja czarta nabrała przed nim tak plastycznych kształtów, że widział po prostu przed sobą,
pomiędzy oknem a gwiazdami rozciągnione olbrzymie, czarne ciało, potężne i okropne.
Ale ksiądz Suryn nie uląkł się i wpatrzony w noc, pomieszaną z diabłem i gwiazdami, powtarzał:
- Widzę cię, widzę! Widzę, jako się sierdzisz dlatego, żem przyszedł walczyć z tobą. Tu jest królestwo twoje, ale
ja jestem posłany przez innych ludzi w imię boże. Jestem z innego królestwa, jestem ze światła, jak ty jesteś z
ciemności, jestem z dobra, jak ty jesteś ze zła...
W ferworze modlitwy nie zauważył ojciec Suryn, jak myśl jego, wielokrotnie zahaczając o wyobrażenia dnia i
nocy, ślizgać się poczęła po przedmiotach tego świata i odpadała z wolna od wyżyn, na których obserwował
walki nieba i ziemi. Czy to zmęczenie daleką drogą było tego przyczyną, czy to, że znalazł się w miejscu zupełnie
mu nie znanym i przyzwyczajać się dopiero musiał do nowego otoczenia, dosyć, że opadł przy oknie i w pozycji
prawie siedzącej, spoglądając
wprawdzie ku niebu i jego światłości, myśleć rozpoczął o swoim wyjeździe ze Smoleńska i o ostatniej swojej
rozmowie z księdzem prowincjałem.
Spostrzegł izdebkę w dworku pani Syruciowej, gdzie się ta rozmowa odbywała, i świętą osobę pobożnej wdowy,
która, siedząc przy piecu i gryząc obarzanki, słuchała przemówienia prowincjała do księdza Suryna. Widział
starego przewodnika, jak mu żołnierskimi ruchami objaśniał, jak ma zachodzić pole czartu i jak mu to na tę, to na
ową stronę podchodząc dopiekać do żywego.
Pani Syruciowa z pewnym powątpiewaniem słuchała wywodów księdza prowincjała, kiwała głową, ale w tym
kiwaniu nie wiadomo czego było więcej, aprobaty czy potępienia. Aż wreszcie krzyknął na nią prowincjał:
- No, mówże, waćpani - bo takie kiwanie głową to do niczego nie prowadzi. Uważasz waćpani za słuszne, co
mówię, czy nie?
- Słuszne, słuszne - szepnęła cichutko staruszka - cóż mogłoby być kiedy niesłusznego w tym, co ksiądz
prowincyjał powiadasz? Ale zdaje mi się, że największym orężem, jaki nam Pan Bóg przeciw czartowi udzielił,
jest modlitwa.
- No, cóż, a czyja nie mówię, że modlitwa? - żachnął się z wielką niecierpliwością prowincjał. - Modlitwa,
oczywiście, że modlitwa, tak i powiadam!
- Powiadasz to tak - rzekła staruszka - ale sam nie bardzo wiesz, co to modlitwa - zakończyła najspokojniej w
świecie.
Prowincjała zatkało. Skoczył na równe nogi, ale potem się pomiarkował, upadł do nóg pani Syruciowej i całując ją
w kolano, rozpłakał się rzewnie.
- O matko najdroższa! - zawołał. - Jezus przemawia twoimi ustami, prostoś mnie w serce ukłuła, najdroższa
osobo. A dyć ja naprawdę nie wiem i nie potrafię powiedzieć, co to jest modlitwa. Modlę się - ot i wszystko!
- Modlę się, ot i wszystko - powtórzył ksiądz Suryn w oknie otwartym na jesienną noc i oprzytomniał. - Niedobre
mam sny - powiedział sobie - Bóg mnie nęka... A czy ja wiem, co to jest modlitwa?
Posunął się na kolanach w głąb pokoju i stamtąd znowu patrzył na czarną noc, na gwiazdy i na czarta na niebie.
- Pani Syruciowa - powiedział - to święta kobieta, ale i ojciec prowincjał dobry! Jak to mi kazał brać szatana na
spytki, niech wszystko wyśpiewa, powiada, niech wszystko powie. A cóż może powiedzieć ojciec kłamstwa,
ojciec ciemności? Wszystko, co szatan wyrzecze, jest kłamstwem, kłamstwem. Wszystko zło gromadzi się przez
kłamstwo - dodał ojciec Suryn siadając na piętach - jedno
kłamstwo rodzi drugie i przez to ten świat wydaje się polem obsiadłym przez kruki i gawrony. Nie ma prawdy na
świecie.
I świat mu się wydał tak ponury, czarny, pełen śmierci. Gdy spojrzał teraz ku oknu, gwiazdy nawet znikły, a
czarne ciało nocy stało się jak gdyby namacalne, jakby wymiona szatańskie zwisały przez okno aż do tego
pokoju. Przeżegnał się.
Podczołgał się do worka z sianem, który pachniał jak pokosy. Miał na nim zasnąć - ale bał się, że ten zapach
przyniesie mu za dużo wspomnień. Położył się na gołej ziemi. Skurczył się ukrywając twarz w dłoniach. Jeszcze
nigdy bardziej nie odczuwał namacalnej obecności złego, potwornego, okrutnego. Jeszcze nigdy bardziej nie
lękał się świata i tego, czego miał na tym świecie dokonać. Jeszcze nigdy bardziej nie odczuwał prawdy słów,
które powiedział był w dzieciństwie matce, gdy go spytała, czy chce być księdzem:
- Chcę, ale się boję!
Powoli jednak zstąpił na niego spokój wraz z ciężkim chłodem nocy. Czarne postacie oddaliły się i sen spokojny,
5
 [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • slaveofficial.keep.pl
  • Szablon by Sliffka (© - W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.)