- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kennedy jest wiejskim doktorem i mieszka w Colebrook, na wybrzeżu Eastbay. Pagórek
wznoszący się stromo za czerwonymi dachami miasteczka przyciska uroczą ulicę High Street do
obmurowania, które broni mieszkańców przed morzem. Za obmurowaniem wije się na całe
mile rozległym i foremnym zakolem jałowy brzeg pokryty grubym żwirem, ze wsią Brenzett
ciemniejącą po drugiej stronie wody, wieżą wśród grupy drzew; dalej prostopadła kolumna
latami morskiej, nie większa w dali od ołówka, wskazuje, gdzie się kończy ląd. Za Brenzett
ciągnie się płaska nizina, lecz zatoka jest doskonale zasłonięta od fal i zdarza się niekiedy, że
jakiś duży statek, oczekujący na pomyślny wiatr lub też zagnany przez niepogodę, korzysta z
kotwicowiska półtorej mili na północ, licząc odległość od tylnych drzwi gospody „Pod
Okrętem” w Brenzett. Rozwalony wiatrak w pobliżu, wznoszący poharatane skrzydła z pagórka
nie wyższego od kupy śmieci, i wieża Martello przykucnięta u skraju wody, pół mili na
południe od domków straży nadbrzeżnej, dobrze są znane szyprom małych statków. Są to
oficjalne znaki morskie, wskazujące godny zaufania kawałek dna, przedstawiony na mapach
admiralicji jako nieregularny owal z kropek, z kilku rozsianymi po nim szóstkami, malutką
kotwiczką pośrodku i napisem: „muł i muszle”, biegnącym poprzez owe kropki.
Szczyt płaskowzgórza góruje nad czworokątną wieżą kościoła w Colebrook. Zbocze jest zielone
i przewiązane białą drogą. Idąc tędy w górę, wchodzi się do szerokiej i płytkiej doliny,
rozległego, zielonego jaru z pastwiskami i żywopłotami, które stapiają się w zamykającej
widok perspektywie o tonie purpurowym i falujących liniach.
Ta dolina schodzi do Brenzett i Colebrook, a wznosi się aż do Damford, targowego miasteczka
oddalonego o czternaście mil. Jest to teren pracy mego przyjaciela Kennedy'ego, który zaczął
praktykować jako lekarz w marynarce, a potem był towarzyszem pewnego znakomitego
podróżnika, w czasach kiedy istniały jeszcze kontynenty o niezbadanym wnętrzu. Referaty o
faunie i florze zjednały mu sławę w kołach naukowych. A teraz zajął się praktyką wiejską z
własnego wyboru. Przenikliwość jego umysłu, działająca jak żrący płyn, niszczyła zapewne
jego ambicję. Inteligencja Kennedy'ego należy do typu naukowych; badawcza z nawyku,
odznacza się tą nienasyconą ciekawością, która wierzy, iż każda tajemnica kryje w sobie
cząstkę ogólnej prawdy.
Kennedy zaprosił mnie do siebie kiedyś przed wielu laty, po moim powrocie z zagranicy.
Przyjechałem bardzo chętnie, a że nie mógł zaniedbywać pacjentów dla dotrzymywania mi
towarzystwa, zabierał mnie na swoje popołudniowe objazdy, które wynosiły czasem około
trzydziestu mil. Czekałem na niego na drodze; koń sięgał po liściaste gałęzie, a ja tkwiłem na
wysokim siedzeniu dwukółki i przez na wpół otwarte drzwi jakiejś chaty słyszałem śmiech
Kennedy'ego, głośny, serdeczny śmiech, który by pasował do mężczyzny dwa razy większego.
Kennedy miał żywe obejście, ogorzałą twarz i siwe, niezmiernie bystre oczy; miał również
talent wyciągania ludzi na swobodną rozmowę i niewyczerpaną cierpliwość w słuchaniu ich
opowiadań.
Pewnego dnia, gdy wyjeżdżaliśmy kłusem z dużej wsi, kierując się ku cienistej drodze,
zobaczyłem po lewej stronie niską, czarną chatę, z malutkimi szybkami w oknach, pnącymi
roślinami na tylnej ścianie, gontowym dachem i różami, które wiły się z rzadka po
zniszczonym okratowaniu ganku. Kennedy ściągnął lejce i koń przeszedł w stępa. W pełnym
słońcu stała kobieta i zarzucała ociekającą wodą derkę na sznur przeciągnięty między dwiema
starymi jabłoniami. A gdy kurtyzowany kasztan o długiej szyi, wyrywając się naprzód, szarpnął
lewą rękę doktora obciągniętą w grubą skórzaną rękawiczkę, ten zawołał poprzez żywopłot do
kobiety: „Jak tam dziecko, Amy?”
Miałem czas przypatrzyć się jej tępej twarzy, czerwonej, ale jakby nie od rumieńca, tylko od
tęgiego policzka; zapamiętałem również krępą postać i rzadkie, ciemnobrunatne włosy,
ściągnięte w ciasny węzeł z tyłu głowy. Wyglądała zupełnie młodo. Jej głos brzmiał cicho i
nieśmiało; słychać było wyraźnie, że brak jej tchu.
Chłopiec zdrów, dziękuję panu. Pojechaliśmy dalej kłusem.
Jakiś mały pacjent? zapytałem, a doktor, zacinając z roztargnieniem kasztana, mruknął:
Jej mąż był moim pacjentem.
Wygląda na tępą zauważyłem od niechcenia.
Właśnie rzekł Kennedy. Bardzo jest bierna. Dość spojrzeć na te czerwone ręce, wiszące u
końca krótkich ramion, na powolne, wypukłe piwne oczy, by zdać sobie sprawę z bezwładu jej
umysłu, bezwładu, który powinien był ją na zawsze zabezpieczyć przed wszelkimi
niespodziankami wyobraźni. A jednak któż z nas jest bezpieczny? W każdym razie
Amy, taka, jak ją pan widzi, miała dość wyobraźni, by się zakochać. Ona jest córką niejakiego
Izaaka Fostera, który był drobnym farmerem i zjechał na owczarza; początek jego nieszczęść
datuje się od chwili, gdy uciekł z kucharką swego ojca, zamożnego hodowcy bydła, wdowca
skłonnego do apopleksji, który w pasji wykreślił z testamentu imię syna i odgrażał się, że go
zabije. Ale ta stara historia, dość skandaliczna, by służyć za temat do greckiej tragedii,
wynikła z podobieństwa ich charakterów. Są inne tragedie, mniej skandaliczne, a subtelniejsze
i bardziej przejmujące, które powstają z nie dających się pogodzić różnic i z trwogi przed
Niezrozumiałym, które wisi nad głowami nas wszystkich, nad głowami nas wszystkich...
Zmęczony kasztan przeszedł w stępa, a brzeg tarczy słonecznej, całej czerwonej na niebie bez
skazy, zetknął się poufale z gładkim szczytem zoranego pagórka blisko drogi, podobnie jak
stykał się w mych oczach niezliczoną ilość razy z odległym morskim horyzontem. Jednostajna
brunatność zbronowanego pola żarzyła się różową barwą, jak gdyby sproszkowane grudy
wypociły w drobniutkich perełkach krwi znój nieprzeliczonych oraczy. Od skraju zagajnika wóz
zaprzężony w dwa konie toczył się z wolna wzdłuż grzbietu wzgórza. Wzniesiony na
widnokręgu ponad naszymi głowami, rysował się na tle czerwonego słońca tryumfalnie wielki,
ogromny, jak rydwan olbrzymów ciągniony przez dwa stąpające z wolna rumaki o
fantastycznych rozmiarach. A niezdarna postać człowieka, kroczącego ciężko przed lejcowym
koniem, odcinała się na tle Nieskończoności z heroiczną niezgrabnością. Koniec bicza woźnicy
drżał wysoko w błękicie. Kennedy rozprawiał:
Ona jest najstarsza z licznej rodziny. Kiedy miała piętnaście lat, oddali ją na służbę do
farmy New Barns. Leczyłem panią Smith, żonę dzierżawcy, i tam zobaczyłem Amy po raz
pierwszy. Pani Smith, pretensjonalna osoba o ostrym nosie, kazała jej zawsze kłaść czarną
suknię po południu. Nie wiem, z jakiego powodu w ogóle tę dziewczynę zauważyłem. Są
twarze, które przyciągają uwagę przez dziwny brak czegoś określonego w wyglądzie; tak samo,
idąc wśród mgły, jesteśmy czasem pociągnięci przez jakiś niewyraźny kształt, który może się
okazać czymś równie ciekawym i osobliwym jak słup przydrożny. Jedynym znakiem
szczególnym, jaki w niej zauważyłem, było lekkie zacinanie się, coś w rodzaju jąkania, które
mija po wymówieniu pierwszego słowa. Gdy się ktoś ostro do niej zwrócił, natychmiast traciła
głowę; ale serce miała złote. Nie słyszano nigdy, aby wyrażała się nieprzyjaźnie o
jakiejkolwiek ludzkiej istocie, a odnosiła się z tkliwością do wszelkich żyjących stworzeń.
Przywiązała się do pani Smith, do pana Smitha, do ich psów, kotów, kanarków; a co się tyczy
szarej papugi Smithowej, szczególne właściwości zamorskiego ptaka wywierały na Amy istny
urok. Ale kiedy papuga napadnięta przez kota skrzeczała o pomoc ludzkim głosem, Amy
wypadła na podwórze z zatkanymi uszami i nie zapobiegła zbrodni. Dla pani Smith stanowiło
to jeszcze jeden dowód głupoty Amy; z drugiej jednak strony brak wdzięku służącej był
wielkim plusem wobec znanej frywolności Smitha. Krótkowzroczne oczy Amy napełniały się
łzami litości na widok biednej myszy schwytanej w pułapkę, a raz kilku chłopców widziało
dziewczynę, jak klęczała w mokrej trawie, opiekując się ropuchą w opałach. Jeśli to prawda,
że jak powiedział pewien Niemiec nie ma myśli bez fosforu, jeszcze głębszą prawdą jest,
że nie ma dobroci bez pewnej dozy wyobraźni. Amy miała trochę wyobraźni. Miała jej nawet
więcej, niż trzeba, aby zrozumieć cierpienie i kierować się litością. Zakochała się wśród
warunków, które nie zostawiają pod tym względem żadnych wątpliwości; bo trzeba wyobraźni,
aby w ogóle sobie stworzyć pojęcie piękna, a tym bardziej, aby odkryć swój ideał w
niezwykłej postaci.
Jak w niej powstała ta możliwość i co ją rozwinęło, jest niezgłębioną tajemnicą. Amy urodziła
się w tej wsi i nigdy nie była dalej jak w Colebrook lub może w Damford. Służyła przez
cztery lata u Smithów. New Barns jest osamotnioną zagrodą o milę od drogi i Amy dzień w
dzień zadowalała się widokiem tych samych pól, dolinek, wyniosłości, tych samych drzew i
żywopłotów, a także i twarzy czterech mężczyzn pracujących przy gospodarstwie, zawsze tych
samych dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Nie zdradziła się nigdy z chęcią
rozmowy i jak mi się zdawało, nie umiała się uśmiechać. Czasami w piękne niedzielne
popołudnie wkładała najlepszą suknię, grube trzewiki, duży, popielaty kapelusz ozdobiony
czarnym piórem (widziałem ją w tej toalecie), chwytała śmiesznie długą i cienką parasolkę i
minąwszy dwie kładki, wędrowała przez trzy pola oraz dwieście jardów drogi nigdy dalej.
Stała tam chata Fosterów. Amy pomagała matce dać podwieczorek młodszej dzieciarni, po
czym myła naczynia, całowała dzieci i wracała na farmę. To było wszystko. Cały jej
wypoczynek, cała rozmaitość, całe wytchnienie. Zdawała się nigdy niczego więcej nie pragnąć.
A potem zakochała się. Zakochała się skrycie, uporczywie, może bezwolnie. Przyszło to powoli,
ale kiedy już nią owładnęło, działało jak potężny czar; była to miłość, jak ją rozumieli
starożytni: władczy, nieuchronny poryw opętanie! Tak, ona miała w sobie zdolność poddania
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • slaveofficial.keep.pl
  • Szablon by Sliffka (© - W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.)