- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]James Blish
Gdzie jest twój dom, Ziemianinie
Johnowi W. Campbellowi,
juniorowi
*
PROLOG
*
Loty kosmiczne zaczęto prowadzić w okresie upadku Wielkiej Zachodniej Cywilizacji Ziemskiej, traktując je jako rodek samoobronny. Wynalezienie silników Muira, opartych na zasadzie transmisji masy, pozwoliło pierwszym badaczom przestrzeni dotrzeć aż w rejony Jowisza. Napęd grawitacyjny, którego istnienie postulowano już całe wieki wczeniej, odkryty został w roku 2018, włanie podczas ekspedycji na tę planetę. Był to więc ostatni lot statku kosmicznego napędzanego silnikami Muira i zarazem ostatnie tego typu przedsięwzięcie Zachodu przed ostateczną zagładą tej cywilizacji.
Ukończenie zdalnie sterowanej budowy Mostu na powierzchni samego Jowisza, z pewnocią największego (a pod wieloma względami także najbardziej bezużytecznego) ludzkiego przedsięwzięcia technicznego, umożliwiło wykonanie cisłych, bezporednich pomiarów pala magnetycznego tej planety. Dostarczyły one ostatecznego potwierdzenia hipotezy Blacketta-Diraca, która już w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku przedstawiła bezporednią zależnoć między magnetyzmem, grawitacją i momentem pędu każdego ciała.
Do tego czasu równanie Blacketta-Diraca nie znajdowało żadnego praktycznego zastosowania, pozostając jedynie zabawką teoretyków matematyki. I wtedy, nagle zarówno twierdzenie jak i matematycy zaczęli więcić swoje pierwsze triumfy. Z wielu zapisanych symbolami stronic i nie kończących się dyskusji nad hipotetyczną wielkocią natężenia pola wirującego elektronu wyłonił się niemal zupełnie gotowy do użytku grawitronowy generator polaryzacji Dillona-Wagonnera, który na czeć tego, w jaki sposób wpływał na rotację elektronu, prawie natychmiast ochrzczono mianem "szalonego wiratora" lub krótko - wiratora. Nadszybkoć, ekran przeciwmeteorytowy i antygrawitacja nadeszły razem w jednym zwartym pakiecie, opatrzonym etykietką:
G=2(PC/BU)^2
Każda kultura posługuje się swoistym systemem matematycznym, w którym historiografowie potrafią dostrzec jej nieuniknione społeczne uwarunkowanie. Ta formuła, ubrana w symbole algebry magiańskiej, wiodącą ku macierzowej mechanice nowej Ery Nomadów, pozostała w swej istocie odkryciem Zachodu. Początkowo jej podstawowego znaczenia upatrywano w fakcie, iż za prędkoć graniczną przyjęła ona w i e l o k r o t n o ć prędkoci wiatła - c. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat swego istnienia Zachód użył wiratorów do rozesłania kolonistów do pobliskich gwiazd, lecz nawet wtedy nie zdawał sobie sprawy z tego, jak potężna broń spoczywa w jego słabnących już dłoniach. Zachód nigdy w zasadzie nie odkrył, że wirator może unieć k a ż d e ciało, a także zapewnić temu ciału ochronę i wprawić je w ruch szybszy niż wiatło.
W następnych stuleciach idea lotów kosmicznych została niemal całkowicie zapomniana. Nowa ziemska cywilizacja - ten cile planetarny despotyzm, nazwany przez historiografów Państwem Monopolistycznym mylała zupełnie innymi kategoriami. Loty kosmiczne były może spóźnionym, ale naturalnym płodem sposobu mylenia charakterystycznego dla kultury Zachodu, który zawsze żądny był zgłębienia tajemnic nieskończonoci. Natomiast w mieszkańcach Wschodu już sama idea wzbudzała tak ogromny sprzeciw, że nie pozwalali o niej wspominać nawet pisarzom parającym się fantastyką. Gdy Zachód piął się ku niebu niczym sekwoja, obywatele Wschodu jak porosty rozpełzli się po całej planecie, coraz mocniej zaciskając ją w swoich rękach i zadowalając się życiem tylko u podnóża tych kolumn słonecznego blasku, po których Zachód usiłował wzbić się w przestrzeń.
W ten sposób narodziło się i zwyciężyło Państwo Monopolistyczne, w ten też sposób miało zamiar utrzymać stan swego posiadania. Nigdy nie doszło do bezporedniego, zbrojnego podboju Zachodu przez Wschód. W istocie rzeczy, w roku dwa tysiące sto piątym (który to rok przyjmuje się za datę upadku Zachodu), jakakolwiek tego rodzaju globalna bitwa spowodowałaby wyludnienie całej Ziemi w przeciągu niemal jednej nocy. Zamiast tego Zachód sam dopomógł we własnym podboju - długotrwałym i bolesnym procesie, którego wynik wielu ludzi potrafiło przewidzieć, lecz którego nikt nie był w stanie powstrzymać. Aby zapobiec wrogiej infiltracji, Zachód wprowadził i nieustannie zaostrzał autokontrolę procesów mylowych. Doprowadziło to do stanu, w którym tych dwu przeciwstawnych sobie kultur nie sposób było w końcu odróżnić, a ponieważ Wschód miał znacznie większe dowiadczenie w sprawowaniu tego rodzaju monolitycznych rządów, jego przywództwo w bezkrwawy sposób stało się faktem.
Zakazem mylenia o lotach kosmicznych objęte zostały nawet rozważania fizyków. Wszechobecna Policja Myli, przeszkolona w zakresie praw rządzących balistyką i innymi dziedzinami astronautyki, była w stanie wyledzić tego typu zabronioną działalnoć - zwaną działalnocią nieziemską - na długo przedtem, zanim mogła ona doprowadzić do uzyskania jakichkolwiek praktycznych efektów.
Istniała jednak dziedzina, w której Policja Myli nie mogła zakazać prowadzenia prac badawczych, ponieważ na niej opierała się cała władza nowego państwa. Dziedziną tą była atomistyka. Tymczasem to włanie badania nad momentem magnetycznym elektronu doprowadziły swego czasu do powstania równań Blacketta-Diraca. Nowe państwo zataiło oczywicie istnienie wiratorów - otwierały zbyt dogodną drogę ucieczki a Policji Myli nigdy nie poinformowano, że to podstawowe równanie także należy do inwigilowanego przez nią "obszaru cisłego nadzoru". Władcy Wschodu nie mieli podać na temat równania nawet takiej informacji.
W ten sposób, choć Państwo Monopolistyczne prowadziło czystki i "reedukację" wród wszystkich grup mniejszociowych, nikt nie podejrzewał, że to włanie matematycy mogą zgotować mu zagładę, a oni sami nawet w swych własnych mylach wolni byli od jakichkolwiek rewolucyjnych pobudek. Wirator został ponownie - i to doć przypadkowo - wynaleziony w laboratoriach fizyki jądrowej Koncernu Cezowego.
To odkrycie oznaczało zagładę Państwa Monopolistycznego, tak jak niwelująca potęga reaktora atomowego i Słonecznego Feniksa zwaliła niegdy dążąc ku przestrzeni Zachód. Loty kosmiczne zostały wznowione.
Przez pewien czas wiratory montowano przezornie tylko w nowo zbudowanych statkach kosmicznych, co zapoczątkowało miesznie krótki okres badań planetarnych. Chwiejący się w posadach gmach walczył o zachowanie równowagi, lecz rodek ciężkoci już uległ przesunięciu. Marnotrawstwo, związane ze stosowaniem wiratorów do napędzania wyłącznie niewielkich rakiet, było nie do ukrycia.
Od kiedy antygrawitacja stała się techniczną rzeczywistocią, przestała istnieć potrzeba specjalnego przystosowywania projektów statków do wymogów podróży kosmicznych, ponieważ zarówno masa jak i linie aerodynamiczne utraciły jakiekolwiek znaczenie. Najcięższy i najbardziej niezdarnie ukształtowany obiekt można było dźwignąć i wyrzucić z powierzchni Ziemi na dowolną niemal odległoć. Gdyby okazało się to konieczne, można byłoby poruszyć nawet całe miasta.
I wiele z nich poruszono. Wczeniej jednak przyszła kolej na fabryki i zakłady przemysłowe. Najpierw zaczęły wędrować po powierzchni Ziemi, od jednego złoża cennych minerałów do drugiego, a później wzbiły się w przestrzeń kosmiczną. I tak rozpoczął się exodus. Nic nie mogło go powstrzymać, ponieważ w owym czasie taki trend najwyraźniej odpowiadał interesom Państwa. Ruchome fabryki zmieniły Marsa w Pittsburgh Układu Słonecznego. Dzięki wiratorom, które przeniosły sprzęt górniczy i całe rafinerie kopalin, życie wróciło na tę pokrytą liszajami rdzy kulę. Tam, gdzie niegdy znajdował się sam Pittsburgh, rozpocierała się teraz dolina żużlu i popiołów. Ogromne kombinaty przetwórcze Koncernu Stalowego połykały roje meteorów, przeżuwały je i wypluwały w postaci wyposażenia satelitów. Koncerny: Aluminiowy, Germanowy i Torowy wysyłały swoje zakłady w przestrzeń, by wydobywały one zasoby innych planet.
Aż należący do Koncernu Torowego Zakład Numer Osiem nie powrócił. Ten prosty fakt zapoczątkował rewolucję przeciwko panowaniu kultury cile planetarnej. W poszukiwaniu pracy wród kolonistów wyrzuconych przez odpływ Cywilizacji Zachodu, Układ Słoneczny opuciły pierwsze miasta-wędrowcy. Wród tych nomadów przestrzeni zaczęła się wykształcać nowa kultura, która ze względu na swój zasięg stała się wkrótce kulturą powszechną. I wtedy, wbrew własnej woli, Państwo Monopolistyczne zrobiło to, co od dawna obiecywało uczynić, kiedy ludzkoć będzie gotowa - zanikło. Ta Ziemia, która aż do ostatniego ziarenka piasku stanowiła niegdy jego wyłączną własnoć, była teraz niemal zupełnie wyludniona. Jej spadkobiercami zostały ziemskie koczownicze miasta: miasta-sezonowi robotnicy, miasta-najemni pracownicy, miasta-nomadowie.
Stało się to możliwe przede wszystkim dzięki wiratorom, ale stan ten nie byłby trwały, gdyby nie ogromny współudział dwóch innych czynników społecznych. Pierwszym z nich była długowiecznoć. Już wówczas, gdy technicy pracujący na Mocie na Jowiszu potwierdzali zasadę działania wiratora, proces pokonywania naturalnej mierci był prawie całkowicie zakończony. Oba te odkrycia znakomicie się uzupełniały. Pomimo bowiem tego, że wirator potrafił nadawać pojazdom - lub miastom - szybkoć nieporównanie większą od prędkoci wiatła, podróże między gwiazdami w dalszym ciągu pochłaniały pewną skończoną iloć czasu. Ogrom galaktyki był wystarczający, by lot dalekiego zasięgu, prowadzony nawet z najwyższą możliwą prędkocią, trwał całe ludzkie życie.
Lecz gdy mierć skapitulowała przed lekami geriatrycznymi, pojęcie długoci życia ludzkiego całkowicie zatraciło swój dawny sens.
Drugi czynnik miał charakter ekonomiczny. Było nim wyniesienie germanu do roli posłusznego dżina fizyki ciał stałych. Na długo przedtem, zanim lot w daleką przestrzeń stał się faktem, metal ten osiągnął na Ziemi fantastyczną wprost wartoć. Otwarcie międzygwiezdnych granic obniżyło jego cenę do poziomu, na którym możliwe stało się jego powszechne wykorzystanie. Stopniowo german stał się podstawowym, stabilnym rodkiem płatniczym w handlu galaktycznym. Tylko on był w stanie zachęcić koczownicze miasta do działania.
Tak więc Państwo Monopolistyczne upadło, lecz pozostawiło po sobie częć swojej społecznej struktury. Ziemskie prawa, choć w bardzo zmienionej formie, przetrwały, i to nie bez korzyci dla wędrownych miast. Nomadowie przestrzeni napotykali wiaty, które odmawiały wyrażenia zgody na lądowanie; inne pozwalały im lądować, lecz bezlitonie ich wyzyskiwały. Miasta broniły się, jak umiały, ale jako machiny wojenne nie były zbyt sprawne. Generalnie rzecz biorąc, koparki zawsze były bliższe Zachodowi niż czołgi, niemniej wynik walki między tymi dwoma urządzeniami jest łatwy do przewidzenia - to się wcale nie zmieniło. Stosowanie całej potęgi wiratora do napędzania obiektów tak małych jak statki kosmiczne było oczywicie marnotrawstwem, ale okręt wojenny ma z założenia trwonić energię bezproduktywnie, a im więcej jej traci, tym bardziej morderczy jest tego skutek. Ziemska policja poskromiła zbuntowane miasta. Ponieważ jednak były one Ziemi potrzebne dla zagwarantowania jej własnych interesów, wkrótce potem uchwalono prawa zapewniające miastom ochronę.
W ten sposób ziemska policja zachowała swoją jurysdykcję, lecz panowanie Ziemi w większoci regionów było bardzo słabe. W wielu zakątkach Galaktyki znano ją tylko jako legendę - zielony mit unoszący się gdzie hen w przestrzeni, odległy o tysiące parseków i tysiące lat nieuchronnie toczącej się historii. W wielu z nich znacznie żywiej pamiętano obaloną niedawno tyranię Wegi i zdążono już zapomnieć (a niektórzy nigdy nawet nie poznali) imię niewielkiej planety, która położyła tej tyranii kres.
Ziemia zmieniła się w planetę-ogród. Pozostało na niej tylko jedno warte wspomnienia miasto - senna stolica Galaktyki. W okrytej kwieciem dolinie pittsburskiej zjawiali się bogaci nowożeńcy, by tam poswawolić; starzy parlamentarzyci przyjeżdżali na Ziemię, by tutaj umrzeć.
Nikt inny nigdy jej nie odwiedzał.
Acreff Monales:
Droga Mleczna - pięć portretów kulturowych
ROZDZIAŁ 1
*
Utopia
*
Wychodząc na wąski, granitowy taras, John Amalfi poczuł, że pamięć płata mu jeden z tych częstych niegdy figli, które zawsze drażniły go jak zgrzytliwy ton w gładko skądinąd granym solo francuskiego rożka. Takie momenty wahania nad wyborem właciwego słowa zdarzały mu się teraz już znacznie rzadziej, lecz mimo to ciągle jeszcze były dokuczliwe.
Tym razem przyłapał się na tym, że nie potrafi zdecydować, jak powinna brzmieć nazwa miejsca, do którego włanie wchodził: dzwonnica czy dyspozytornia?
Była to, oczywicie, kwestia czystej semantyki, a jej rozstrzygnięcie zależało - zgodnie z jednym z najstarszych powiedzonek - od punktu widzenia. Taras biegł wokół dzwonnicy miejskiego ratusza. Samo miasto jednak było statkiem kosmicznym, którego znaczną częcią dowodzono włanie z tego miejsca. Stąd także Amalfi przywykł obrzucać taksującym spojrzeniem gwiazdy, wród których statek żeglował. To czyniło z tego budynku dyspozytornię. Lecz jednoczenie statek był miastem - miastem aresztów i placem zabaw, zaułków, ulic i ulicznych kotów, i nawet dzwon na dzwonnicy wisiał jeszcze ciągle tam, gdzie go niegdy umieszczono, choć od dawna nie miał już serca. Miasto w dalszym ciągu nosiło nazwę Nowy Jork w stanie Nowy Jork, ale to - jak dowodziły stare mapy - było mylące. Kosmiczne miasto było jedynie częcią Nowego Jorku, samym Manhattanem.
Amalfi przestąpił próg, a w odgłosie jego kroków uderzających o granitową posadzkę nie dało się wychwycić żadnego zauważalnego zakłócenia rytmu.
Te drobne dylematy były mu dobrze znane. W latach, które nastąpiły bezporednio po wzbiciu się miasta w przestrzeń, często miewał tego rodzaju rozterki. Lot kosmiczny tak całkowicie odmienił funkcje najzwyklejszych rzeczy i miejsc, że bardzo trudno było ustalić, w jakich kategoriach trzeba o nich myleć. Dzisiejszy dylemat polegał na tym, że choć dzwonnica ratusza wyglądała niemal zupełnie tak samo jak w roku 1850, to pełniła teraz funkcję dyspozytorni statku kosmicznego, a zatem żadne z dwóch okreleń nie wyrażało precyzyjnie tego, czym stała się ta kombinacja.
Amalfi spojrzał w górę. Niebo także wyglądało mniej więcej tak samo jak w bezchmurną noc roku tysiąc osiemset pięćdziesiątego. Ekran wiratorów, szczelną kulą otaczający całe miasto, sam w sobie był całkowicie niewidoczny. Jednak przepuszczając tylko eliptycznie spolaryzowane wiatło, rozmazywał punkty, które były gwiazdami widzianymi z próżni, i sprawiał, że oglądane z dołu, zdawały się wiecić trzykrotnie janiej. Poza odległym, ledwie słyszalnym pomrukiem wiratorów nic nie wskazywało na to, że miasto mknęło przez obszary próżni między gwiazdami - tułacz wród tułaczy.
Gdyby przyszła mu na to ochota, Amalfi mógłby wywołać z pamięci tamte dawne czasy, kiedy to Ojcowie Miasta zdecydowali, że nadeszła pora, by wyruszyć w przestrzeń. Było to w roku trzy tysiące sto jedenastym, dziesiątki lat po opuszczeniu Ziemi przez wszystkie większe skupiska ludzkie. Amalfi miał wówczas zaledwie sto siedemnacie lat, lecz piastował już urząd burmistrza miasta. Funkcję miejskiego menedżera pełnił w tamtych czasach człowiek o nazwisku deFord, który podzielał zakłopotane zdumienie Amalfiego, wywołane niemożnocią precyzyjnego nazwania tych wszystkich znajomych rzeczy, tak bardzo nagle odmienionych.
Ale deFord został rozstrzelany przez Ojców Miasta około roku trzy tysiące trzechsetnego za jawne pogwałcenie kontraktu zawartego przez Nowy Jork z planetą zwaną Epoką, co na czarno zapisało się w policyjnej kartotece miasta i czego policja do dzi nie mogła mu zapomnieć.
Nowym menedżerem został Mark Hazleton, młody, niespełna czterystuletni człowiek, do którego Ojcowie Miasta zdążyli już poczuć równie wielką niechęć jak do deForda, i to z tych samych mniej więcej powodów. Hazleton urodził się jednak już po opuszczeniu Ziemi i dlatego nie miał najmniejszych trudnoci z nadawaniem rzeczom odpowiednich nazw. Amalfi gotów był uwierzyć, że jest ostatnim człowiekiem na pokładzie wędrownego miasta, który odczuwa jeszcze czasami zakłócenia strumienia wiadomoci, wywołane przez stare, ziemskie nawyki mylenia.
Przywiązanie Amalfiego do ratusza, jako do centrum kierowania miastem, zdradzało w pewien sposób jego pradawne powiązania z Ziemią. Ratusz był najstarszym budynkiem na pokładzie i dlatego widać z niego było tylko bardzo niewiele nowych gmachów - był zbyt niski i otaczało go zbyt wiele nowych konstrukcji. Dla Amalfiego nie miało to żadnego znaczenia. Z dzwonnicy - czy też dyspozytorni - patrzył zawsze, z głową odrzuconą do tyłu aż na sam potężny kark, w jednym tylko kierunku - prosto w górę. W końcu nie miał żadnego powodu patrzeć na budynki otaczające Battery Park. Już je widział.
Natomiast prosto nad jego głową znajdowało się słońce spowite w wygwieżdżoną czerń. Było już wystarczająco blisko, by dało się wyraźnie dostrzec jego tarczę, i powoli stawało się coraz większe. Amalfi włanie obserwował je uważnie, kiedy mikrofon w jego ręku wydał urywany skrzek.
- Wygląda mi doć dobrze - powiedział Amalfi, niechętnie zniżając łysą głowę w kierunku mikrofonu. To gwiazda klasy G albo co w tym rodzaju, a Jake z Astronomicznego mówi, że dwie z jej planet są typu ziemskiego. Archiwa dodają, że obie są zamieszkane. Gdzie są ludzie, tam jest i praca.
Słuchawka zakwakała co szybko, równo wyważonymi sylabami, ale w tym, co przekazywała, czuło się brak większego przekonania. Amalfi słuchał niecierpliwie, a potem rzucił krótko:
- Polityka.
Wymówił to słowo tak, jakby nadawało się tylko do gryzmolenia na odrapanych murach. Mikrofon umilkł. Amalfi odwiesił go z powrotem na miejsce przy balustradzie, a w chwilę później jego kroki zadudniły na archaicznych, kamiennych schodach prowadzących z dzwonnicy-dyspozytorni.
Hazleton czekał na niego w gabinecie burmistrza, bębniąc smukłymi palcami po blacie biurka. Obecny menedżer miasta był człowiekiem nadmiernie wysokim, szczupłym i kocistym, a co w sposobie, w jaki rozsiadł się w fotelu Amalfiego, sprawiało, że robił także wrażenie człowieka leniwego. Jeżeli upodobanie do chadzania krętymi cieżkami jest oznaką lenistwa, to Amalfi skłonny był nazwać Hazletona najbardziej leniwym człowiekiem w miecie.
Czy był bardziej leniwy niż ktokolwiek poza miastem, było zupełnie obojętne. Nic, co działo się poza miastem, nie miało praktycznie żadnego znaczenia.
- No i...? - spytał Hazleton.
- No i nieźle - odmruknął Amalfi. - To przyjemny żółty karzeł ze wszystkimi ozdóbkami.
- Jasne - powiedział Hazleton, umiechając się z przymusem. - Nie rozumiem, dlaczego tak bardzo się pan upiera, żeby na własne oczy obejrzeć każdą mijaną przez nas gwiazdę. Tu, w swoim gabinecie, ma pan pod ręką ekrany, a Ojcowie dysponują wszelkimi danymi. Wiedzielimy, jak ta gwiazda wygląda, na długo przedtem, zanim moglimy ją w ogóle dostrzec.
- Lubię sam sobie popatrzeć - odparł Amalfi. Nie na darmo jestem tutaj burmistrzem od szeciuset lat. Tak naprawdę to nic nie wiem o żadnym słońcu, dopóki nie zobaczę go na własne oczy. Wtedy wiem. Obrazy nic nie znaczą... nie sposób je w y c z u ć.
- Bzdury - powiedział Hazleton bez złoliwoci. - A co to pańskie w y c z u c i e mówi tym razem?
- To dobre słońce, podoba mi się. Będziemy lądować.
- A gdybym tak panu powiedział, co tam się odbywa?
- Wiem, wiem - burknął Amalfi. Jego tubalny głos przybrał wymuskany, nerwowy ton, jego własną, przesadną wersję mechanicznej mowy Ojców Miasta. PO-LI-TYCZ-NA SY-TU-AC-JA JEST BAR-DZO NIE-PO-KO-JĄ-CA. A mnie martwi nasza sytuacja żywnociowa.
- To aż tak z nią źle?
- Jeszcze nie. Ale będzie, jeżeli nie wylądujemy. W zbiornikach chlorelli zaszła jeszcze jedna mutacja. Musiało się to stać, kiedy przechodzilimy przez to pole promieniowania koło sigmy Smoka. W tej chwili, w przeliczeniu na tłuszcze, zbieramy około dwóch tysięcy dwustu kilogramów z akra.
- To wcale nie najgorzej.
- Owszem, ale wydajnoć spada, i to coraz szybciej. Jeżeli tego nie powstrzymamy, to mniej więcej za rok nie zbierzemy ani grama alg. A i rezerwy ropy mamy za małe, żeby dotrzeć do następnej gwiazdy. Dobrnęlibymy do niej zjadając się nawzajem.
- To tylko zwykłe gdybanie, szefie - wzruszył ramionami Hazleton. - Nigdy do tej pory nie zdarzyła nam się mutacja, której nie zdołalibymy opanować. A na tych dwóch planetach jest doć paskudnie.
- No więc dobrze... toczą między sobą wojnę. I co z tego? Nieraz już bywalimy w takich sytuacjach. Nie musimy stawać po niczyjej stronie. Wylądujemy po prostu na bardziej dla nas dogodnej planecie...
- Gdyby to była zwykła międzyplanetarna draka, to zgoda. Ale tak się składa, że jeden z tych wiatów, ten trzeci od słońca, to nie uznający niczyjego zwierzchnictwa relikt starego Cesarstwa Hrunty. A ten wewnętrzny, to pogrobowiec hamiltonianizmu. Walczyły ze sobą z przerwami cały wiek, bez jakiegokolwiek kontaktu z Ziemią. No i wreszcie Ziemia je odnalazła.
- I...? - spytał Amalfi.
- I rozprawia się z nimi oboma - odparł ponuro Hazleton. - Włanie otrzymalimy oficjalny nakaz ziemskiej policji, żeby wynosić się stąd w diabły.
Słońce ponad miastem było teraz znacznie mniejsze. Wędrowna metropolia, kryjąc się przed dwoma zawzięcie wojującymi wiatami, wpełzała powoli w bezpieczne schronienie mroźnego, błękitnozielonkawego cienia jednej ze zrujnowanych, gigantycznych planet tego układu. Na tle szewronów amoniakalnych huraganów, opasujących gazowego giganta, krążył w lodowym menuecie kwartet maleńkich księżyców.
Amalfi z napięciem wpatrywał się w ekrany. Takie orbitalne manewrowanie zmuszało między innymi do równoważenia masy miasta z wypadkową całego szeregu zakłócających się wzajemnie pól grawitacyjnych i wymagało wielkiej precyzji. Amalfi nie był do tego przyzwyczajony. Miasto omijało zwykle z daleka gazowe giganty. Jego własne, nadprzyrodzone niemal wyczucie warunków przestrzeni, wród której spędził prawie całe życie, trzeba było tutaj wspomóc każdym znajdującym się do dyspozycji elektronicznym przyrządem.
- Za ostro, Ulica Dwudziesta Trzecia - rzucił do mikrofonu. - Macie prawie dwustopniowe wybrzuszenie waszego łuku ekranu. Wyrównać.
- Tak jest, szefie - wyrównać.
Amalfi uważnie obserwował obraz gigantycznej planety i jej lodowych służebnic. Strzałka delikatnie zmieniła swoje położenie.
- Stop!
Przez miasto przebiegło pojedyncze drżenie i zapanowała cisza. Ta cisza była tak absolutna, że budziła niepokój. Odległy pomruk wiratorów był swego rodzaju elementem naturalnego rodowiska i kiedy ucichł, człowiekowi zaczynało brakować oddechu, zupełnie jakby popsuł się skład powietrza. Przepona szybko zareagowała na iluzoryczny brak tlenu - Amalfi mimo woli ziewnął.
Hazleton także ziewnął, ale oczy lniły mu ożywieniem - menedżer był teraz w swoim żywiole. Ten plan był jego dziełem. Teraz nie dbał już o to, że w jego wyniku miasto może znaleźć się w poważnym niebezpieczeństwie. Wkraczał na ulubioną cieżkę ludzi leniwych. Amalfi miał tylko nadzieję, że Hazleton nie przechytrzy za jednym zamachem i miasta, i siebie.
Plany Hazletona już kilkakrotnie wpędzały ich w takie kłopoty, że tylko o włos udawało się uniknąć całkowitej katastrofy. Tak włanie było na przykład na Thorze V. Pierwsze miasto-wędrowiec, jakie kiedykolwiek zawitało na tę planetę, było włóczęgą, który odrzucił swoją miejską nazwę i zaczął się mienić Międzygwiezdnym Mistrzem Handlu. Wkrótce jego załoga zyskała sobie jeszcze jeden przydomek - Wciekłych Psów. Od tego czasu na Thorze V nienawić do miast-wędrowców wpajano już dzieciom od kołyski. I nie bez powodu...
- Przycupniemy tu na jaki tydzień - powiedział Hazleton, bawiąc się suwakiem logarytmicznym. Żywnoci powinno nam jeszcze na tyle starczyć. A ta orbita, którą wytyczył Jake, bardzo mi przypadła do gustu. Policjanci będą pewni, że do tej pory odlecielimy już spory kawał drogi od tego układu, a poza tym nie ma ich tutaj w końcu aż tylu, żeby mogli zająć się dwiema wojującymi planetami i jeszcze przeczesywać przestrzeń w poszukiwaniu jakiego tam wędrowca.
- Masz taką nadzieję.
- To chyba zupełnie oczywiste - powiedział Hazleton. Oczy wyraźnie mu błyszczały. - Wczeniej czy później, w ciągu najbliższych tygodni policja musi stwierdzić, że jedna z tych planet jest silniejsza i na niej włanie skoncentruje swoje wysiłki. Kiedy to się stanie, przemkniemy cichcem na tę drugą, która powinna być znacznie słabiej pilnowana. Policjanci będą zbyt zajęci, żeby przeszkodzić nam w lądowaniu albo nie dopucić do odnowienia przez nas zapasów, kiedy już siądziemy na powierzchni.
- W twoich ustach wszystko to brzmi bardzo pięknie. Ale w ten sposób zwiążemy się bezporednio ze słabszą planetą. Policaje nie będą potrzebowali żadnego lepszego pretekstu, żeby rozpędzić miasto.
- Niekoniecznie - obstawał przy swoim Hazleton. - Nie mogą nas rozparcelować za samo tylko zlekceważenie nakazu ewakuacji. I wiedzą o tym równie dobrze jak my. Jeżeli zajdzie taka potrzeba, możemy się odwołać do orzeczenia sądu i wykazać, że ten nakaz był nieludzki. A dopóki będziemy się znajdować pod opieką ich wrogów, nie mogą na nas wymusić jego respektowania. Aha, byłbym zapomniał. Wpłynęło do nas "Chcę odejć" niejakiego Webstera, inżyniera stosu. To jeden z początkowej załogi miasta i w dodatku wyjątkowo dobry. Bardzo nie chciałbym się z nim rozstawać.
- Chce odejć, to nie ma o czym mówić - odparł Amalfi. - Co sobie wybrał?
- Następne miejsce postoju.
- Cóż, wygląda na to, że to będzie tutaj. No tak...
Interkom na pulpicie sterowniczym burknął błagalnie. Amalfi wcisnął klawisz.
- Pan burmistrz?
- Słucham.
- Mówi sierżant Anderson z posterunku przy Cathedral Parkway. Zza tarczy tego gazowego giganta wychodzi włanie jaki wielki statek. Próbujemy nawiązać z nim łącznoć. To statek wojenny.
- Dziękuję - powiedział Amalfi, spoglądając znacząco na Hazletona. - Kiedy już złapiecie z nim kontakt, przełączcie go tutaj.
Nastawił wizor, uzyskując obraz krawędzi giganta przeciwległej do tej, za którą chowało się włanie miasto. I rzeczywicie - srebrzyła, się tam maleńka kropelka wiatła. Obcy statek w dalszym ciągu znajdował się w polu bezporedniego padania promieni słonecznych, ale mimo to musiał być naprawdę duży, jeżeli w ogóle było go widać z tak daleka. Burmistrz wzmocnił powiększenie, otrzymując obraz rury, wielkocią przypominającej jego kciuk.
- Nawet nie próbuje się ukryć - mruknął. - Choć prawdę mówiąc, taką kobyłę trudno byłoby gdzie schować. Musi mieć z pięćset metrów długoci. Co mi się widzi, że nie bardzo udało nam się ich wykiwać.
Hazleton pochylił się, pilnie wpatrując się w nieszkodliwie wyglądający cylinder.
- Nie wydaje mi się, żeby to był pojazd policyjny -powiedział po chwili. - Ciężki sprzęt oddziałów porządkowych ma zwykle kształt mniej więcej gruszki, a do tego mnóstwo przeróżnych wypustek. Ten statek ma tylko cztery wieżyczki, i to tak umieszczone, żeby nie stracić tego, co starożytni nazywali kształtami opływowymi. Widzi pan?
Amalfi skinął głową i przygryzł dolną wargę, intensywnie co rozważając.
- A więc to co miejscowego, zaprojektowanego z mylą o szybkim przechodzeniu przez warstwy atmosfery. Archaiczna maszyna; pewnie z napędem Muira.
Interkom burknął ponownie.
- Gotowi ze zbliżającym się pojazdem, proszę pana - powiedział sierżant Anderson.
Obraz statku na tle błękitnozielonkawej planety zniknął, a na jego miejscu, na ekranie pojawił się młody mężczyzna o sympatycznej twarzy.
- Bardzo mi miło panów poznać - powiedział doć oficjalnie, traktując to zdanie chyba jako zwykłą formułkę powitalną, bo wyraz jego twarzy niezupełnie korespondował z trecią wypowiedzianych słów. - Czy rozmawiam z oficerem dowodzącym tą... latającą fortecą?
- W rzeczy samej - odparł Amalfi. - Jestem tutaj burmistrzem, a ten pan jest menedżerem miasta. Jestemy odpowiedzialni za różne aspekty dowodzenia. Z kim mam przyjemnoć?
- Kapitan Savage z Federalnej Floty Wojennej Utopii - przedstawił się ze miertelną powagą młody człowiek. - Czy możemy otrzymać pozwolenie na podejcie do waszego fortu czy też miasta, czy co to tam jest? Chcielibymy wysadzić naszego przedstawiciela.
Amalfi jednym pstryknięciem palców wyłączył fonię i spojrzał na Hazletona.
- Co o tym sądzisz? - spytał.
Demonstrując dobre wychowanie, oficer ostentacyjnie odwrócił wzrok, żeby nie widzieć ruchu jego warg.
- Chyba niczym nie ryzykujemy. Chociaż czy ja wiem... Ten muzealny eksponat jest jednak bardzo duży. Z powodzeniem może przysłać swojego człowieka w pojeździe ratunkowym.
Amalfi ponownie włączył obwód.
- Z uwagi na okolicznoci - powiedział - wolelibymy, żebycie zostali tam, gdzie jestecie. Jestem pewien, że pan to zrozumie, kapitanie. Ale jeli macie ochotę, możecie przysłać gig. Wasz przedstawiciel będzie tu mile widziany. Oczywicie możemy wam dać jakich zakładników...
Savage machnął dłonią w poprzek ekranu, jakby odpędzając z niego tę sugestię.
- To zupełnie niepotrzebne, proszę pana. Słyszelimy ostrzeżenie, jakie przesłał wam tamten pojazd międzygwiezdny. Ich wróg musi być naszym przyjacielem. Mamy nadzieję, że może wy potraficie rzucić choć odrobinę wiatła na całą tę sytuację, którą w najlepszym razie można byłoby nazwać mocno zagmatwaną.
- Owszem, to potrafimy - powiedział Amalfi. - A teraz, jeżeli to już wszystko...
- Wszystko, proszę pana. Koniec łącznoci.
- Koniec.
Hazleton podniósł się z krzesła.
- Przypuszczam, że to ja mam się spotkać ź tym emisariuszem. Może przyjmę go w pańskim gabinecie?
- Zgoda.
Menedżer miasta wyszedł z pokoju, a w chwilę później Amalfi podążył jego ladem, zamykając wieżę kontrolną na klucz. Miasto weszło już na orbitę stacjonarną i miało pozostać unieruchomione, dopóki znów nie nadejdzie pora do lotu. Znalazłszy się na ulicy, Amalfi przywołał taksówkę.
Z rogu Ulicy Trzydziestej Czwartej i Avenue, na którym stała wieża kontrolna, do Bowling Green, gdzie znajdował się ratusz, był spory kawałek drogi. Amalfi jeszcze ją sobie wydłużył, podając automatowi kurs, który wrzuciłby ładnych parę groszy do kieszeni żywego kierowcy, z innej, zapomnianej epoki. Rozsiadł się wygodnie, odgryzł koniec hydroponicznego cygara i zaczął odgrzebywać z pamięci wszystko, co kiedykolwiek słyszał o hamiltonianach. Jaka sekta republikańska z okresu pierwszych dni podróży kosmicznych... co, jakby powszechna euforia... agitacja... potępienie ze strony rządu... represje... hm.... Wszystko to doć mgliste, a w dodatku wcale nie był pewien, czy ta historia nie miesza mu się z jakim zupełnie innym epizodem z ziemskiej przeszłoci.
Ale nie, z całą pewnocią miał wtedy miejsce jaki exodus. Całe transporty hamiltonian wyruszały, by kolonizować i zakładać wzorcowe planety. Teraz, kiedy zaczął się nad tym zastanawiać, przypomniał sobie, że jeden z narodów Ziemi rządził się czym w rodzaju swego własnego hamiltonianizmu, nazywając go tymokracją. Po jakim czasie idea została zarzucona, ale pozostawiła po sobie lady. Niemal każda większa fala polityczna, która przetoczyła się przez Ziemię po rozpoczęciu lotów kosmicznych, wyrzuciła swe szczątki gdzie w zasiedlonych rejonach Galaktyki.
Utopia musiała zostać skolonizowana bardzo wczenie, bo gdyby to potomkowie Hrunty przybyli tu jako pierwsi, obsadziliby garnizonami obydwie nadające się do zamieszkania planety, uważając to za rzecz najzupełniej naturalną.
Imperium Hrunty nieco łatwiej było sobie przypomnieć, ponieważ istniało w latach znacznie bliższych współczesnoci, ale też i do pamiętania było znacznie mniej. W czasie, kiedy Ziemia zdawała się tracić władzę, na rubieżach obszaru jej eksploracji zaroiło się od dziesiątków tandetnych tworów państwowych, przybierających szumną nazwę imperiów. Alois Hrunta był po prostu tym z niedoszłych imperatorów przestrzeni, któremu najlepiej się powiodło. Jego cesarstwo rozrosło się do granic, jakie każdej jednoosobowo rządzonej dyktaturze wyznaczają możliwoci systemów porozumiewania się, a potem - jeszcze przed zamordowaniem władcy - uległo zniszczeniu, rozerwane na księstwa przez jego skłóconych synów. W końcu księstwa poddały się nominalnej, lecz nieugiętej władzy Ziemi, pozostawiając po sobie - tak jak to uczynili hamiltonianie kilka bardzo odległych kolonii - wiatów, w których martwą już ideę czczono nadal z bezsensowną pompą.
Taksówka zaczęła siadać, przez okno mignęła Amalfiemu fasada ratusza. Spojrzał na złocone niegdy litery CZY PRZYSTRZYC PANI TRAWNIK, hasło będące od dawna dewizą miasta, która miała podkrelać jego usługową funkcję. W wietle gazowego giganta jeszcze bardziej niż zwykle raziło to swoją naiwnocią. Burmistrz westchnął ciężko. Polityczne przetargi były okropnie nudne i dawały absolutną pewnoć, że uczciwy zarobek na chleb zmieni się w karkołomne przedsięwzięcie.
Pierwszą rzeczą, którą Amalfi zauważył po wejciu do swego gabinetu, było zmieszanie Hazletona. A to było wydarzeniem tysiąclecia. Nic nigdy do tej pory nie zmąciło spokoju menedżera Nowego Jorku. Był on niemal ideałem obywatela przestrzeni: odporny, pomysłowy i prawie nigdy nie dający się zaskoczyć - czy nastraszyć. Oprócz niego w gabinecie nie było nikogo, poza jaką dziewczyną, której Amalfi nie znał, zapewne jedną z parlamentarnych sekretarek prowadzących wiele wewnętrznych spraw miasta.
- Co się stało, Mark? Gdzie jest ten łącznik z Utopii?
- Tam - powiedział nieswoim głosem Hazleton. Nie wskazał co prawda wyraźnie, ale nie mogło być najmniejszych wątpliwoci, kogo miał na myli. Amalfi poczuł, że brwi podjeżdżają mu na szerokie czoło. Odwrócił się i spojrzał uważnie na dziewczynę.
Była doć ładna. Czarne włosy z igrającymi w nich granatowymi refleksami, szare oczy, bardzo szczere i odrobinę rozbawione, i zupełnie dobra figura. Ubrana była w najdziwniejszy strój, jaki Amalfi widział kiedykolwiek w całym swoim życiu. Miała na sobie co w rodzaju zakładanego przez głowę worka z otworami na ręce i szyję, ciasno ciągniętego powyżej talii. Od bioder po kolana opięta była rurą z czarnej tkaniny, zakończoną na górze paskiem. Na nogach pobłyskiwały ozdobne pończochy z jakiej licho tkanej, zupełnie przezroczystej materii. Worek upstrzony był maleńkimi kolorowymi cętkami, a wokół szyi zawiązaną miała chustkę - nie, to nie była chustka. To się chyba nazywało wstążka... Jak to się u licha tak naprawdę nazywało? Amalfi miał poważne wątpliwoci, czy nawet deFord potrafiłby podać prawidłową nazwę tego czego.
Przedłużające się oględziny zaczęły dziewczynę wyraźnie niecierpliwić. Amalfi odwrócił głowę i dokończył spacer w kierunku swego biurka. Zza pleców dobiegł go miękki głos:
- Nie miałam zamiaru wywoływać sensacji, proszę pana. Zdaje się, że nie oczekiwalicie tutaj kobiety...
Jej akcent był równie archaiczny jak ubiór - trącił niemal Eliotem. Amalfi usiadł, żeby pozbierać rozbiegane myli.
- To prawda, nie oczekiwalimy - powiedział. Choć mamy tu u siebie kilka kobiet na doć eksponowanych stanowiskach. Mylę, że dalimy się zwieć ziemskiemu zwyczajowi, który pozbawia kobiety głosu w sprawach militarnych. W każdym razie jest pani tutaj mile widziana. Czym możemy pani służyć?
- Czy mogę usiąć? Dziękuję. Przede wszystkim na pewno potraficie nam wyjanić, skąd pochodzą te wszystkie zionące nienawicią okręty wojenne. One was najwyraźniej znają.
- Nie osobicie - powiedział Amalfi. - Znają miasta-wędrowców jako klasę, to wszystko. To jest ziemska policja.
Pociągająca twarz dziewczyny nachmurzyła się z lekka. Sprawiało to wrażenie, jakby dziewczyna spodziewała się tej odpowiedzi, a jednoczenie chciała wierzyć, że jej nie otrzyma.
- Tak włanie powiedzieli - szepnęła. - My... my nie moglimy się z tym pogodzić. Bo dlaczego w takim razie nas atakują?
- To się musiało kiedy stać - odparł Amalfi najdelikatniej, jak potrafił. -Jednym z założeń polityki Ziemi jest podporządkowywanie sobie niezależnych planet. Wasi wrogowie, Hruntanie, także zostaną wcieleni. Nie przypuszczam, żebymy potrafili prz...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plslaveofficial.keep.pl