- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]JAK WIERZĄ UCZENI
Autor Magdalena Bajer
Wydawnictwo FRONDA
SPIS TREŚCI
SŁOWO WSTĘPNE
1. NIE MUSZĘ MIEĆ SPÓJNEGO ŚWIATA - Andrzej Białas
4
2. TĘSKNOTA ZA WYSPĄ - Tadeusz Bielicki
10
3. WIERZĄC W BOGA, CZUJĘ SIĘ BEZPIECZNIEJ WŚRÓD LUDZI - Włodzimierz
Bolecki
17
4. ŚWIADOMOŚĆ I MIŁOŚĆ - Maria Krzysztof Byrski
25
5. OPATRZNOŚĆ POMAGA SŁUŻYĆ - Alicja Chybicka
34
6. BÓG DAŁ NAM KLUCZ DO ŚWIATA - Roman Duda
40
7. ABY WIDZIELI WASZE UCZYNKI - Władysław Findeisen
47
8. POWINNOŚĆ WYBIERANYCH - Andrzej Górski
56
9. WIERZĘ, ŻE ŚWIAT JEST UPORZĄDKOWANY - Maciej Władysław Grabski
64
10. NONOMNIS... - Marek Kuś
74
11. PAN BÓG NIE MA POMYSŁÓW - Andrzej Paszewski
81
12. SPOZA PRZYPADKÓW - Piotr Salwa
88
13. POCZUŁEM ABSOLUTNĄ PEWNOŚĆ - Andrzej Szczeklik
95
14. DLACZEGO NIE KŁAMIĘ - Łukasz A. Turski
101
15. CZYSTA AKTUALNOŚĆ BOGA - Edmun d Wnuk-Lipiński
106
16. CZŁOWIEK— OKAZANY ŚWIATU - Włodzimierz Zagórski-Ostoja
113
17. BÓG SIĘ WTRĄCIŁ TRZY RAZY - Marek Ziółkowski
118
18. MIĘDZY SUMIENIEM I MONITORINGIEM - Andrzej Zoll
124
19. ZGODA NA TAJEMNICE - Karol Życzkowski
131
20. TRZEBA ZACZĄĆ OD PRYNCYPIÓW - Maciej Żylicz
142
SŁOWO WSTĘPNE
Złudne jest mniemanie, że wiara może silniej oddziaływać na slaby rozum; przeciwnie,
jest wówczas narażona na poważne niebezpieczeństwo, może bowiem zostać sprowadzona
do poziomu mitu lub przesądu. Analogicznie, gdy rozum nie ma do czynienia z dojrzałą
wiarą, brakuje mu bodźca, który kazałby skupić uwagę na specyfice i głębi bytu.
Encyklika „Fides et ratio" Ojca Świętego Jana Pawła II
Przeżycie kilku tak różnych epok w dziejach duchowości napawa mnie
egzystencjalnym smutkiem, który jednak mogę rekompensować, przynajmniej
częściowo, obserwowaniem zachodzących zmian i utrwalających się różnic. Nie mam tu
na myśli różnic politycznych, społecznych czy zewnątrz kulturowych. Efekty tych
obserwacji w dłuższej perspektywie układają się w obraz, który uzasadnia moje, nie
nazbyt śmiałe, konkluzje.
Od kilku dziesięcioleci zajmuję się popularyzacją nauki. Dziedzina ta nie straciła swej
nazwy, lecz dziś pojmowana bywa inaczej. Dawniej popularyzację, wśród innych
dziennikarskich specjalności, wyróżniało to, że cieszyła się uznaniem przewyższającym
rzeczywiste nią zainteresowanie. Stanowiła jeden z nurtów pracy u podstaw —
przekazywania społeczeństwu wiedzy o świecie, przede wszystkim poprzez
2
informowanie o odkryciach, wynalazkach, kierunkach i tematach badań prowadzonych
w Polsce oraz na świecie. To ostatnie tylko wtedy, gdy dziennikarzom udało się pokonać
problemy z dostępem do zagranicznych czasopism.
Od początku, jeszcze w głębokich mrokach PRL-u, starałam się uprawiać coś, co w
wąskim gronie zajmujących się nauką dziennikarzy obdarzaliśmy mianem publicystki
naukowej — starałam się mówić i pisać nie tylko o wynikach, ale także o przebiegu
badań. Poprzestając na razie na tym uproszczonym określeniu, dodam, że te starania nie
znajdowały aplauzu w środowisku uczonych. Oni gotowi byli pośrednictwo dziennikarzy
w kontaktach ze społeczeństwem rozszerzyć co najwyżej do referowania kolejnych
pomysłów organizacyjnych i odmian finansowania sfery nauki, czy też do
prezentowania laureatów nagród państwowych w zbiorowym portrecie z uczniami. Na
wyrażanie rzeczywistych poglądów w tych sprawach władze komunistyczne nie dawały
przyzwolenia, limitując starannie, w rytmie politycznych meandrów, uznanie dla
badaczy i ich pracy, zatem i dopuszczalny zakres popularności. Publicystyki naukowej
nie było prawie wcale, a dziennikarze naukowi (ta nazwa przyjęła się nawet w
nomenklaturze międzynarodowej) relacjonowali Zgromadzenia Ogólne PAN, Kongresy
Nauki i inne, raczej fasadowe imprezy. Mając swój klub w Stowarzyszeniu Dziennikarzy
Polskich, organizowali, wspierani przez niektórych życzliwych rzeczników Akademii,
resortu i towarzystw naukowych, spotkania z wybitnymi przedstawicielami środowiska.
Sytuacja zmieniła się po Sierpniu. Mogłam wtedy, prezesując od wiosny 1981 roku do
stanu wojennego Klubowi Dziennikarzy Naukowych, organizować spotkania
poświęcone stosunkom uczonych z władzą, marcowym docentom, cenzurowaniu badań
i tym podobnym tematom publicystycznym.
Lata osiemdziesiąte nie sprzyjały popularyzacji nauki, gdyż Polaków mało wtedy
interesowały hipotezy dotyczące życia w Kosmosie albo struktury białek. Warto
wspomnieć, że Polskie Radio nadawało w stanie wojennym archiwalne audycje na takie
właśnie tematy, pozorując aktualne w nich uczestnictwo wybitnych uczonych... brakiem
zapowiedzi, że zostały nagrane w innych czasach.
Wolna Rzeczpospolita rychło zaczęła aspirować do cywilizacyjnej europejskości,
zanim jeszcze aspiracje formalne okazały się możliwe do spełnienia. Środowisko
naukowe, zwłaszcza to gromadzące przedstawicieli
sciences,
mogło rozwinąć istniejące
zawsze, nawet w najmroczniejszych latach, kontakty ze światem. W nowej sytuacji
politycznej kontakty te zaczęty być normalne, czyli wyznaczane rzeczywistymi
potrzebami dyscyplin naukowych, i wzajemne, bo uczeni z zagranicy mogli przyjeżdżać
do tych ośrodków, z którymi chcieli współpracować, a nie tych, którymi władze chciały
się chwalić.
Upośledzeni pod tym względem humaniści (najszerzej ich tu traktuję) nawiązywali
po przełomie roku 1989 liczne kontakty, wyjeżdżali na kwerendy, wychodzili ze swoimi
pracami poza krąg czasopism i wydawnictw polskojęzycznych, zaczęli uczestniczyć w
międzynarodowych organizacjach i gremiach badawczych.
Jeśli mówimy o „doganianiu" jako trosce wciąż naznaczającej wiele dziedzin naszego
życia, to nauka jest dziedziną, której chyba najwięcej się udało, ale zarazem tą, której
czołówka nieustannie przyśpiesza, a obszar ciągle się powiększa.
Ludzie uprawiający naukę należą do elity każdego społeczeństwa, niezależnie od
tego, jak wielu jest wśród nich autorów przełomowych odkryć i fundamentalnych
koncepcji. Ich przeżycia związane z pracą badawczą, motywy tej pracy, źródła
satysfakcji, to, jak traktują porażki, rodzaj wyobraźni, zakorzenienie w kulturze,
poczucie uniwersalności tego, co robią i poczucie rodzimości tego, w czym żyją —
wszystko to wydaje mi się bardzo interesujące. Niektóre doznania uczonych, zdawałoby
3
się immanentne dla tego, co robią, a niewidoczne dla innych, okazują się — w
rozmaitych wariantach biograficznych — dostępne każdemu, kto zastanawia się nad
otaczającym go światem. To banalne stwierdzenie nabiera wyrazistego sensu, jeśli
uprzytomnimy sobie, że społeczeństwo wiedzy nie będzie w nieskończoność hasłem
reformatorów systemu edukacji, ale staje się faktem, niezależnie od tego, że kultura
masowa wciąż jeszcze bardziej temu przeszkadza niż służy.
Pośród cech, jakimi odznaczają się uczeni, a które mogą w sobie rozwijać ludzie
pełniący w społeczeństwie inne role, poczesne miejsce zajmuje śmiałość.
Śmiałość staje się wartością, gdy podbudowana jest wiedzą o rzeczywistości, ale
między tymi elementami zachodzi sprzężenie zwrotne: im większa wiedza, tym większa
i śmiałość, lecz zarazem bardziej kontrolowana. Pomnażana wiedza ośmiela badacza do
wchodzenia na obszary nieznane, gdzie ryzykuje zejściem na manowce, a w
konsekwencji stratą czasu, dobrej sławy, opóźnieniem kariery, a także, oczywiście,
zmarnowaniem jakiejś części powierzonych mu, niemal zawsze skąpych, środków. W
innych rodzajach aktywności, na innych polach działania, bardzo często dochodzi do
głosu, i dominuje nad śmiałością, oportunizm i lęk przed utratą łask aktualnych
dysponentów naszego losu, ograniczeniem dochodów, zepchnięciem na boczny tor. W
nauce tor wybiera się samemu, a oportunizm mniej popłaca, choć niepodobna przeczyć
jego istnieniu.
Spotykam się od kilkunastu lat z przedstawicielami rodów, w których praca naukowa
to tradycja (relacje z tych spotkań w latach 1995--2003 regularnie emitowało Polskie
Radio, od 1996 roku drukuje je „Forum Akademickie", od roku 2008 „Nowaja Polsza").
Dzięki temu mam możność poznawać główne, często dziedziczone przez pokolenia, rysy
postaw ludzi nauki wobec świata, nie tylko tego tutaj. Także tamtego, o istnieniu którego
niektórzy z nich są absolutnie przekonani, inni weń wątpią, jeszcze inni, nieliczni,
unikają pytania o jego istnienie.
W minionej epoce nie mówiło się publicznie o sprawach wiary. Przyznając się do niej,
człowiek nauki budził czasem zdziwienie, czasem niedowierzanie. Sporo uczonych
związanych z opozycją demokratyczną włączyło się w działalność Kościoła, co nie
musiało być tożsame z głęboką wiarą.
Znając wielu ludzi z tego środowiska, chciałam poznać ich stosunek do takich kwestii,
jak powstanie świata, człowieka, granice rozumu, działanie Opatrzności w naszym życiu,
życie przyszłe. Pragnęłam także dowiedzieć się, jak wybitni uczeni, często pełniący
funkcje publiczne, widzą miejsce Kościoła w społeczeństwie, jego relacje z państwem,
misyjność, odczytywanie znaków czasu, zadania świeckich...
Opowieścią o tym, oczywiście niepełną i nierozstrzygającą, są rozmowy zawarte w
książce. Nie każdy z moich rozmówców określa się jako wierzący, niektórzy w każdym
razie nie identyfikują się z żadną religią. Wszyscy jednak wyrośli w kulturze
chrześcijańskiej, posiedli podstawową wiedzę o głównych źródłach tej kultury,
posługują się uniwersalnymi kodami, które ukształtowała chrześcijańska tradycja.
W rozmowach starałam się usłyszeć, jak owe kody konfrontują się z pomnażaną
szybko wiedzą o świecie, czy nie tracą znaczenia wobec zyskiwanych dzięki nauce wciąż
nowych możliwości poznawczych. A może dzieje się inaczej: poznawanie tajemnic
stworzenia kieruje myśl ku Stwórcy, nawet jeśli nie jest On dla uczonego Bogiem
osobowym, a słabo określoną pierwszą przyczyną, czy tylko uosobionym przez religie
zbiorem stwórczych atrybutów natury.
Przeżywamy zmierzch bezwarunkowego scjentyzmu, a jednocześnie nową falę
manifestów człowieczej pychy, która pragnie do końca zobiektywizować rozum, negując
jego transcendentne pochodzenie. Starałam się dowiedzieć, czy zgoda na to przeszkadza
4
poznawczym ambicjom i dążeniom. Czy te ambicje muszą być karmione nieustannym
premiowaniem rozumu ludzkiego odkryciami, które zdają się zdzieraniem zasłon z
Bożych tajemnic?
Współczesna biologia zdradza demiurgiczne uzurpacje, strasząc, ale i łudząc
klonowaniem, przy ciągle jeszcze powszechnym sprzeciwie wobec klonowania
człowieka i gorących sporach w innych kwestiach bioetycznych. Zasadne więc wydaje
się pytanie przedstawicieli tej dziedziny, także lekarzy, o owoc zakazany, o prawo
dociekania dobrego i złego.
Współczesna fizyka, z astronomią i kosmologią, sięgają tam, „gdzie graniczą Stwórca i
natura", więc uprawiających te nauki pytać trzeba, czego się spodziewają, gdyby zdołali
zajrzeć poza te granice. Ujrzenia Boga twarzą w twarz ? Nowych bezkresnych obszarów
nieznanego i nowych horyzontów ?
Rozmawiałam z antropologiem, matematykiem, z przedstawicielami nauk
technicznych, z humanistami — filologami, socjologami, filozofem. Każdy z nich
odwołuje się do, rozmaicie określanej, rzeczywistości ponad czy poza doczesnością.
Wielu przeżyło momenty albo okresy zwątpień, sprzeciwów, ulegania
światopoglądowym lub zgoła ideologicznym ponętom. Okazały się nietrwałe, co
pokazuje, że poznawanie świata realnego musi człowieka wrażliwego otwierać na to,
czego poznać ludzkim umysłem niepodobna, a on, dojrzewając, z takiej ambicji się
wyzwala.
W bardzo wielu rozmowach słyszałam zdecydowane stwierdzenie, że nauka i wiara
są osobnymi sferami, które nie wchodzą w sprzeczność, dają się oddzielić bez
dyskryminacji którejkolwiek, a z czasem i z rozwojem — intelektualnym oraz
duchowym — mogą stanowić harmonię.
Gorąco dziękuję wszystkim wybitnym rozmówcom za to, że szczerze opowiedzieli o
przeżyciach tak bardzo osobistych i byli gotowi dzielić się swoimi wnioskami, które
przecież mogą jeszcze ulec przemianom czy nawet zaprzeczeniom. Co jednak nie odbiera
im aktualnej wartości.
Wydawnictwu FRONDA dziękuję za umożliwienie podzielenia się całym tym
bogactwem pytań i odpowiedzi z czytelnikami.
Magdalena Bajer
1. NIE MUSZĘ MIEĆ SPÓJNEGO ŚWIATA
ANDRZEJ BIAŁAS
Urodzony w 1936 r. w Krakowie. Fizyk. Absolwent i emerytowany profesor Uniwersytetu
Jagiellońskiego. Obecnie w Instytucie Fizyki Jądrowej Polskiej Akademii Nauk, której jest
członkiem rzeczywistym. Zajmuje się fizyką wysokich energii i cząstek elementarnych. W
Polskiej Akademii Umiejętności od 1989 r. jako członek czynny, od 2001 r. jako prezes.
W latach 1991-93 przewodniczył Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego. Laureat
nagrody nowojorskiej Fundacji Alfreda Jurzykowskiego.
5
Magdalena Bajer: Jest pan człowiekiem wierzącym?
Andrzej Białas:
Nie jest to pytanie tak proste, jak by się wydawało, mimo że jakoś się
przygotowałem do tej rozmowy. Ale tak. Jestem człowiekiem wierzącym. A w każdym
razie, bardzo staram się wierzyć.
Z wychowania ?
Tak. Jak miałem lat szesnaście, to nie wiem, czy byłem wierzący czy nie. Uciekałem z
drogi do kościoła... na kawę albo gdzie indziej.
To był bunt ?
Raczej może... lenistwo. Chodzenie do kościoła było o wiele mniej przyjemne niż picie
kawy z przyjaciółmi. Nigdy nie buntowałem się przeciwko istnieniu Boga, nawet
przeciwko temu, co mówił katecheta na lekcjach religii. Może wyda się pani dziwne to,
co powiem, ale ja nie odczuwam żadnej potrzeby koherentnego poglądu na świat. Mam
w mózgu różne „działki".
One nie stoją naprzeciw siebie? Przeciwko sobie?
Właśnie nie, sam się dziwię. Chodzę bardzo regularnie do kościoła, staram się
przestrzegać przykazań, wydaje mi się, że jestem w miarę dobrym chrześcijaninem... Ale
to nie ma nic wspólnego z moją fizyką. Fizyka to jest fizyka, a stworzenie świata to jest
stworzenie świata. Nie widzę żadnego powodu, żeby te rzeczy łączyć.
Czy to nie jest jakiś rodzaj ucieczki od problemów, jakie pojawiłyby się przy
próbach połączenia fizyki z wiarą?
Może, a nawet prawdopodobnie tak, ale jest mi z tym bardzo dobrze.
Uznaje pan Boga za instancję moralną.
Tak. Kiedy zacząłem się zastanawiać nad tym, co mi daje religia (przy całej
trywialności tego sformułowania), doszedłem do wniosku, że nasza religia daje
człowiekowi jedną fantastyczną rzecz — prawo do bycia nieszczęśliwym. W dzisiejszym
świecie dominuje przekonanie, że człowiek ma prawo do szczęścia. Ale ten, zapewne
słuszny, pogląd jest powszechnie interpretowany jako obowiązek bycia szczęśliwym.
Tymczasem w życiu bywa różnie i ten obowiązek jest czasem nie do zniesienia.
Człowiek nigdy nie czuje się dosyć szczęśliwy...
Gorzej. Jeżeli spotyka go nieszczęście, czuje się pogrążony dodatkowo przez
przeświadczenie, że nie potrafił wykorzystać prawa, które ma, prawa do szczęścia.
I chociaż od tysięcy lat ludzie wiedzą, że to prawo nie musi być urzeczywistnione —
ktoś przecież napisał Księgę Hioba — mamy teraz ten narzucony przez cywilizację
imperatyw szczęścia. Dla mnie to jest jedna z najgorszych rzeczy. To, że wszystko zawsze
musi być OK, że mamy się rodzić, żyć i umierać z uśmiechem na twarzy. A przecież
bywamy nieszczęśliwi. Mówiąc krótko: człowiek powinien mieć prawo do nieszczęścia.
I takie prawo daje wiara?
Moim zdaniem, tak.
Rozumiem, że pan profesor korzysta z tego prawa. I jest panu lepiej?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plslaveofficial.keep.pl