- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

CHRISTIAN JACQ

 

 

 

EGISPKI SĘDZIA

 

Zamordowana Piramida

 

( Przełożył Zygmunt Burakowski )

PROLOG

 

              Bezksiężycowa noc spowijała Wielką Piramidę płaszczem ciemności. Lis pustynny przemykał się ukradkiem przez cmentarz wielmożów, którzy w zaświatach nadal składali hołdy faraonowi. Na świętych murach potężnej budowli, gdzie wchodził -i to tylko raz w roku -jedynie Ramzes Wielki, by złożyć hołd Cheopsowi, swemu wielkiemu poprzednikowi, czuwały straże. Chodziły słuchy, że mumia ojca najwyższej piramidy była zamknięta w złotym sarkofagu, pokrytym w dodatku niewyobrażalnymi wprost kosztownościami. Któż jednak ośmieliłby się porwać na tak dobrze strzeżony skarbiec? Tylko panujący aktualnie władca miał prawo przekroczyć kamienny próg i tylko on nie pobłądziłby w labiryncie zakamarków ogromnego gmachu. Pełniący wartę doborowi żołnierze bez ostrzeżenia szyli z łuków -każdy śmiałek, każdy ciekawski padłby pod gradem strzał.

Panowanie Ramzesa było pomyślne. Egipt, bogaty i spokojny, roztaczał blask na cały świat. Faraon jawił się jako wysłannik światła, dworzanie służyli mu z szacunkiem, lud wielbił jego imię.

Pięciu spiskowców wyszło z chaty robotników, gdzie ukrywali się w ciągu dnia. Plan omówili już setki razy, żeby niczego nie pozostawiać przypadkowi. Jeśli się im powiedzie, to wcześniej czy później zostaną panami kraju i wycisną na nim swoje piętno.

Ubrani w tuniki ze zgrzebnego lnu, przeszli doliną Gizy, co rusz zerkając gorączkowo na Wielką Piramidę.

Atakowanie jej strażników byłoby szaleństwem -już wcześniej byli tacy, co marzyli o zawładnięciu skarbem, ale nikomu się to nie udało.

Przed miesiącem oskrobano wielkiego Sfinksa ze skorupy piasku nawianego przez niezliczone burze. Wznoszący oczy ku niebu olbrzym był dość słabo strzeżony. Jego nazwa: "Żyjący Posąg" i groza, jaką przejmował, skutecznie odstraszały profanów. Sfinks, faraon w ciele lwa, wykuty przed wiekami w wapiennej skale, rozkazywał słońcu wschodzić i znał tajemnice wszechświata. Honorową straż pełniło przy nim pięciu weteranów. Dwaj siedzieli oparci plecami o zewnętrzną ścianę otaczającego posąg muru i spali jak zabici. Ci nic nie zobaczą i niczego nie usłyszą.

Najszczuplejszy ze spiskowców wspiął się na mur. Szybko i bezgłośnie udusił żołnierza śpiącego przy prawym boku kamiennego olbrzyma, potem uporał się z jego kolegą, pełniącym straż koło lewego barku.

Podeszli pozostali spiskowcy. Pozbycie się trzeciego weterana mogło nie pójść tak łatwo. Był to dowódca straży, stał między przednimi łapami Sfinksa obok steli Totmesa IV wzniesionej dla upamiętnienia faktu, że ten faraon Sfinksowi właśnie zawdzięczał panowanie. Uzbrojony w dzidę i sztylet weteran mógł się bronić.

Jedna osoba spośród spiskowców zdjęła tunikę. Naga, zbliżyła się do strażnika.

Ten z osłupieniem wlepiał oczy w zjawę. Kobieta. Czyżby była jednym z demonów nocy, co to krążą wokół piramid, ci żeby wykradać dusze? Podchodziła z uśmiechem. Oszołomiony weteran wstał i zamachnął się dzidą; zjawa stanęła.

-Idź precz, duchu, zgiń, przepadnij!

-Przecież nie zrobię ci nic złego. Pozwól tylko, niech i cię trochę popieszczę.

Dowódca straży nie spuszczał wzroku z bielejącego w ciemnościach nagiego ciała. Jak zahipnotyzowany postąpił krok do przodu.

Gdy sznur owinął mu się wokół szyi, wypuścił z rąk dzidę, osunął się na kolana i daremnie próbując krzyczeć, runął na ziemię.

-Droga wolna.

-Przygotowuję lampy.

Stojący obok steli spiskowcy po raz ostatni powtórzyli sobie plan akcji i choć strach ich paraliżował, przystąpili do dalszych działań. Odsunęli stelę, starannie obejrzeli zapieczętowaną krużę oznaczającą miejsce zejścia do piekieł, wrota do wnętrza ziemi.

-To wcale nie była legenda!

-Zobaczymy, czy jest jakieś dojście.

Pod krużą leżała płyta z pierścieniem. Czterej mężczyźni ledwie ją dźwignęli.

Wąski i niski korytarz ostro opadał w głąb ziemi.

-Szybko, lampy!

Napełnili dolerytowe miseczki tłustym i łatwo palnym olejem skalnym. Faraon zabraniał stosowania tego płynu i handlowania nim, gdyż powstający przy spalaniu czarny dym był przyczyną chorób wśród robotników pracujących przy zdobieniu świątyń i grobowców, poza tym brudził sklepienia i ściany. Mędrcy głosili, że ten płyn, zwany przez barbarzyńców naftą, jest substancją szkodliwą i niebezpieczną, pełną miazmatów złośliwą wydzieliną skalną. Spiskowcy nie zważali na to.

Zgięci we dwoje, co chwila uderzając głowami o wapienny strop, przeciskali się ciasnym korytarzem ku podziemnej części Wielkiej Piramidy. Milczeli. Wszyscy pamiętali o złowróżbnych podaniach, według których duch przetrąci kark każdemu, kto ośmieli się naruszyć grobowiec Cheopsa. I skąd wiadomo, czy ten podziemny korytarz nie oddala ich od celu? Istniały przecież fałszywe plany, rozpowszechniane z myślą o zgubie ewentualnych złodziei. Czy ten, który mają w rękach, jest dobry?

Natknęli się na kamienną ścianę i zaatakowali ją dłutem -na szczęście niezbyt ciężkie bloki obracały się wokół własnej osi. Wśliznęli się do wnętrza rozległej komory, wysokiej na trzy i pół metra, długiej na czternaście i szerokiej na osiem. Zamiast posadzki była tu ubita ziemia, a w górze widać było wejście do szybu.

-Dolna komora... Jesteśmy w Wielkiej Piramidzie! Zapomniany od wielu pokoleń korytarz prowadził od Sfinksa prosto w głąb gigantycznej budowli Cheopsa, do pierwszej komory, położonej trzydzieści metrów poniżej powierzchni ziemi. Tu, w tej niby macicy, łonie Matki- -Ziemi odprawiano niegdyś pierwsze obrzędy odrodzenia.

Teraz należało pokonać szyb, który wiódł do wnętrza kamiennej masy i wychodził na korytarz położony za trzema granitowymi płytami.

Najdrobniejszy z piątki zaczął się wspinać. Rozpierając się nogami, rękoma czepiał się nierówności skalnych, a gdy wreszcie dotarł do wylotu, zrzucił sznur, którym był owinięty. Jeden ze spiskowców prawie zemdlał z niedostatku powietrza. Towarzysze wciągnęli go do Wielkiej Galerii i tam doszedł do siebie.

Majestat tego miejsca olśnił ich. Jakiż to budowniczy okazał się tak szalony, że zbudował pochylnię ciągnącą się przez siedem warstw kamienia? Wielka Galeria, długa na czterdzieści siedem metrów, a wysoka na osiem i pół, dzieło unikalne ze względu i na rozmiary, i na położenie we wnętrzu piramidy, stanowiła wyzwanie dla wieków. Budowniczowie Ramzesa twierdzili, że równie wspaniałego dzieła nie zbuduje już żaden architekt.

Jeden ze spiskowców zląkł się i chciał zawracać. Przywódca wyprawy potężnymi szturchańcami w plecy zmusił go do dalszego marszu. Cofnąć się tak blisko celu byłoby głupotą, teraz mogli już sobie winszować, że ich plan okazał się dobry. Istniała jedna tylko niepewność -kamienne płyty między szczytową ścianą Wielkiej Galerii a wejściem do przedsionka wiodącego do komory króla mogły być opuszczone. Tej przeszkody nie zdołaliby już pokonać i musieliby wracać z niczym.

-Przejście wolne.

Rowki, w które wsuwano olbrzymie płyty, były puste. Nisko pochylając się, weszli całą piątką do komory króla. Jej strop zbudowany był z dziewięciu granitowych płyt ważących łącznie ponad czterysta ton. W tej wysokiej na blisko sześć metrów sali mieściło się serce monarchii - sarkofag faraona. Spoczywał na posadzce ze srebra, co zapewniało temu miejscu czystość.

Zawahali się. Dotychczas postępowali jak odkrywcy poszukujący nieznanego kraju. Oczywiście, popełnili trzy przestępstwa, za które będą musieli odpowiedzieć przed trybunałem zaświatów. Czyż jednak planując obalenie tyrana, nie działali dla dobra kraju i ludu? Jeśli otworzą sarkofag i zrabują kosztowności, naruszą wieczność nie ludzkiej mumii, ale samego boga w jego świetlistym ciele. Przetną ostatnią więź z tysiącletnią tradycją, aby wyłonił się z tego świat, na który Ramzes nigdy przecież nie wyrazi zgody.

Ogarnęła ich chęć ucieczki, choć doświadczali uczucia błogości. Powietrze dochodziło tu przez dwa szyby wentylacyjne wycięte po północnej i południowej stronie piramidy. Z posadzki emanowała energia i napełniała ich jakąś tajemniczą siłą.

Faraon wchłaniał w siebie tę moc zrodzoną z kamienia i z kształtu budowli i w ten właśnie sposób się odradzał.

-Czas nagli!

-Chodźmy już.

-Nie ma, co gadać.

Dwóch podeszło do sarkofagu, potem trzeci, wreszcie dwaj ostatni. Wspólnie unieśli wieko i złożyli je na posadzce.

Pokryta złotem, srebrem i lapis-lazuli świetlista mumia wyglądała tak dostojnie, że rabusie nie mogli wytrzymać jej spojrzenia. Przywódca gwałtownym ruchem zdarł z mumii złotą maskę, podwładni zerwali naszyjnik i położonego na miejscu serca skarabeusza; zabrali amulety z lapis-lazuli, ciesielską siekierkę z niebiańskiego żelaza i stolarskie dłuto, którym na tamtym świecie otwierano zmarłemu usta i oczy. Wspaniałości te wydały im się prawie niczym w porównaniu ze złotym łokciem symbolizującym odwieczne prawo, którego faraon był jedynym gwarantem, zwłaszcza zaś w zestawieniu z niewielkim puzderkiem w kształcie jaskółczego ogona.

Zawierał on testament bogów.

Na mocy tego tekstu faraon obejmował Egipt w dziedziczne władanie i był zobowiązany dbać o szczęśliwość i pomyślność kraju. Obchodząc swój jubileusz, będzie mu- siał okazać dokument dworzanom i ludowi na dowód legalności swej władzy. Jeśli tego nie dopełni, wcześniej czy później zmuszony zostanie do abdykacji.

Wkrótce na kraj zwalą się nieszczęścia i klęski. Naruszając świętość piramidy, spiskowcy rozregulowali główne centrum energii i zakłócili emisję Ka -niematerialnej siły, ożywiającej wszelką formę życia.

Zrabowali skrzynkę ze sztabkami niebiańskiego żelaza -metalu rzadkiego i cennego jak złoto. Posłuży im do zwieńczenia ich machinacji.

Stopniowo nieprawość rozejdzie się na wszystkie prowincje, a fala szemrania przeciwko faraonowi wzbierze jak niszczycielska powódź.

Teraz spiskowcom pozostawało już tylko wyjść z Wielkiej Piramidy, ukryć zdobycz i zarzucać sieci.

Zanim się rozeszli, złożyli przysięgę, że ktokolwiek stanie im na drodze, zostanie usunięty. Zdobycie władzy ma swoją cenę.

ROZDZIAŁ 1

 

Po wielu latach poświęconych sztuce lekarskiej Branir zażywał wreszcie wypoczynku w swoim domostwie w Memfisie.

Krzepko zbudowany stary lekarz miał szerokie bary, elegancka siwa czupryna okalała mu oblicze, z którego wyzierały dobroć i oddanie. Jego naturalna szlachetność wzbudzała szacunek i w wielkich, i w maluczkich, nie pamiętano choćby jednego przypadku, żeby ktoś nie okazał mu szacunku.

Był synem perukarza, a dom rodzinny opuścił, żeby zostać rzeźbiarzem, malarzem i rysownikiem. Jeden z budowniczych faraona wezwał go kiedyś do świątyni w Karnaku. Podczas bankietu bractwa kamieniarzy zasłabł jeden z uczestników i wiedziony instynktem Branir namagnetyzował go i ocalił od niechybnej śmierci. Świątynna służba zdrowia nie zlekceważyła tak cennego daru i Branir kształcił się u najznakomitszych sław lekarskich, nim wreszcie otworzył własny gabinet. Nieczuły na błagania dworu nie pragnął zaszczytów; żył tylko po to, żeby leczyć.

A przecież opuszczając wielkie miasto Północy i udając się w rodzinne strony, do małej wioski w pobliżu Teb, nie kierował się względami swego zawodu. Do wypełnienia miał inną misję, tak delikatną, że zdawała się z góry skazana na niepowodzenie; nie zrezygnuje jednak, dopóki nie wyczerpie wszystkich możliwości.

Ze wzruszeniem wypatrywał znajomych zabudowań, kryjących się w palmowym gaju. Kazał zatrzymać lektykę nieopodal kępy splątanych krzewów tamaryszku, których gałęzie sięgały aż do ziemi. Powietrze i słońce były tu pełne słodyczy; obserwował wieśniaków przysłuchujących się grze flecisty.

Starzec i dwóch chłopców spulchniali motykami ziemię wśród wysokich pędów, które przed chwilą podlali. Branirowi przyszła na myśl pora zasiewu, kiedy to chłopi sypią ziarno na nilowy muł, a potem stada wieprzów i baranów wdeptują je głębiej. Przyroda obdarzyła Egipt niezmierzonymi bogactwami, a dzięki pracy ludzkiej można z nich korzystać. Na pola ukochanego przez bogi kraju dzień w dzień spływa szczęśliwa wieczność.

Ruszył dalej. Przy wjeździe do wioski minął zaprzęg złożony z dwóch wołów; jeden był czarny, drugi biały w brązowe łaty. Dźwigając na rogach drewniane jarzma, szły sobie spokojnie, noga za nogą, do przodu.

Przed jedną z lepianek przycupnął mężczyzna i doił krowę, spętawszy jej tylne nogi. Towarzyszący mu chłopiec przelewał mleko do dzbana.

Branir ze wzruszeniem przypomniał sobie stado krów, którego sam niegdyś pilnował. Nazywały się Dobra Rada, Gołąbka, Woda Słoneczna, Szczęśliwy Wylew. Właścicielowi krowa niosła radość, była wcieleniem piękna i łagodności. W oczach Egipcjanina nie było pod słońcem bardziej uroczego zwierzęcia -jego wielkie uszy chwytały muzykę; gwiazd, tak jak i ono znajdującą się pod opieką bogini Hathor. "Jakiż piękny to dzień -śpiewał często pasterz -niebo jest mi łaskawe, a pracę mam słodką jak miód". Oczywiście, ekonom przywoływał pasterza do porządku, kazał mu się śpieszyć i popędzać stado, a nie zbijać bąki. A krowy jak to krowy, same wybierały sobie drogę i wcale: się nie śpieszyły. Stary lekarz prawie już nie pamiętał tych sielskich scenek, tego życia wolnego od niespodzianek i tej pogodnej codzienności, kiedy to człowiek był wśród innych ludzi tylko spojrzeniem. Od stuleci wykonywano tu wciąż te same ruchy, a kolejne pokolenia wciąż oglądały takie same przybory i odpływy Nilu.

Nagle potężny głos zmącił wiejską ciszę. Oskarżyciel publiczny wzywał mieszkańców na posiedzenie sądu, a miejscowy policjant, do którego obowiązków należało zapewnienie bezpieczeństwa i utrzymanie porządku, ciągnął kobietę, zaklinającą się, że jest niewinna.

Sąd obradował w cieniu sykomory. Przewodniczył sędzia Pazer, młody, dwudziestojednoletni mężczyzna, którego jednak starszyzna wioski darzyła zaufaniem. Na stanowisko to wyznaczano zazwyczaj człowieka dojrzałego i mającego doświadczenie życiowe. Za swe orzeczenia sędzia odpowiadał majątkiem, o ile był zamożny, a własną osobą, jeśli nie posiadał niczego. Chętnych do piastowania tej funkcji nie było zatem wielu, nawet gdy chodziło o sędziowanie w małej wiosce. Przedstawiciel prawa, który naruszał to prawo, karany był surowiej niż morderca -zdrowa praktyka dla prawidłowego działania wymiaru sprawiedliwości.

Pazerowi nie dano wyboru -Rada Starszych wybrała go jednomyślnie, biorąc pod uwagę niezłomność i prawość jego charakteru. Mimo bardzo młodego wieku okazał się kompetentny i każdą sprawę rozpatrywał z niezwykłą starannością.

Wysoki i raczej szczupły, włosy miał kasztanowe, czoło szerokie i wysokie, oczy zielonopiwne, wzrok żywy. Imponował powagą i niewzruszonością, nieczuły zarówno na gniew i łzy, jak i na uwodzicielskie zabiegi. Słuchał, rozważał, dedukował, a wnioski formułował dopiero po długim i cierpliwym dochodzeniu. W wiosce dziwiono się niekiedy takiemu rygoryzmowi, wszyscy jednak radzi byli mieć sędziego, który kocha prawdę i umiejętnie rozstrzyga konflikty. Wielu się go bało, wiedząc, że nie uznaje żadnych układów i nie jest skłonny do wybaczania, nikt jednak nie kwestionował jego orzeczeń.

Po obu stronach Pazera zasiedli ławnicy w liczbie ośmiorga: wójt z żoną, dwóch rolników i tyluż rzemieślników, jedna starsza już wdowa oraz zarządca kanałów. Wszyscy przekroczyli pięćdziesiątkę. Sędzia otworzył posiedzenie modlitwą do bogini Maat będącej ucieleśnieniem Reguły, do której winna się stosować sprawiedliwość ludzka. Potem odczytał akt oskarżenia przeciwko młodej kobiecie. Miejscowy policjant mocno ją trzymał, zwracając twarzą w stronę sądu. Zarzut dotyczył kradzieży łopaty, która należała do męża skarżącej. Pazer wezwał skarżącą do głośnego potwierdzenia skargi, a oskarżoną do przedstawienia obrony. Pierwsza wypowiedziała się spokojnie, druga z gwałtownym oburzeniem zaprzeczyła. Zgodnie z obowiązującym od dawna prawem żaden adwokat nie pośredniczył między sędzią a stronami bezpośrednio zainteresowanymi sprawą.

Pazer nakazał oskarżonej spokój. Skarżąca poprosiła o głos i wyraziła zdziwienie z powodu zaniedbań wymiaru sprawiedliwości -przecież już przed miesiącem przedstawiła fakty pisarzowi sądowemu, a wezwania na rozprawę nie otrzymała. Musiała po raz drugi składać skargę. Złodziejka miała więc czas na usunięcie dowodów.

-Czy jest świadek na tę okoliczność?

-Sama świadczę -odparła skarżąca.

-Gdzie ukryto łopatę?

-U oskarżonej.

Oskarżona znowu zaprzeczyła, i to tak gwałtownie, że zaskoczyło to ławników. Jej szczerość wydawała się oczywista.

-Zarządzam natychmiastową rewizję -oświadczył Pazer.

Sędzia miał obowiązek prowadzić śledztwo, osobiście badać prawdziwość wypowiedzi i sprawdzać poszlaki.

-Nie masz prawa do mnie wchodzić! -wrzasnęła oskarżona.

-Przyznajesz się?

-Nie! Jestem niewinna!

-Kłamanie przed sądem to ciężkie przestępstwo.

-To ona kłamie!

-Jeśli tak, będzie surowo ukarana. Czy podtrzymujesz oskarżenie? -sędzia zwrócił się do skarżącej, patrząc jej prosto w oczy.

Podtrzymywała.

Sąd, prowadzony przez policjanta, udał się do domu oskarżonej. Sędzia osobiście przystąpił do rewizji. W piwnicy znalazł łopatę, owiniętą w szmaty i schowaną za dzbanami na oliwę.

Winna skapitulowała. Zgodnie z prawem sędziowie skazali ją na zwrot w dwójnasób przedmiotu kradzieży, czyli dwóch nowych łopat. Nadto kłamstwo pod przysięgą jako przestępstwo podlegało karze dożywotnich prac przymusowych lub nawet karze głównej. Kobieta będzie zmuszona do pracy przez wiele lat na ziemiach należących do miejscowej świątyni, i to bez wynagrodzenia.

Przed rozejściem się ławników, którym pilno było wracać do swoich zajęć, Pazer ogłosił nieoczekiwanie jeszcze jeden wyrok: pięć kijów dla sądowego pisarza, który winien był odwlekania sprawy. Zdaniem mędrców, ucho człowiek ma na plecach, pisarz posłucha więc głosu kija i na przyszłość będzie mniej zaniedbywał się w pracy.

-Czy udzielisz mi posłuchania, sędzio?

Pazer odwrócił się zaskoczony. Ten głos... Czy to możliwe?

-Ty, panie?

Branir i Pazer uścisnęli się.

-Ty u nas, w wiosce?

-Odwiedzam rodzinne strony...

-Chodźmy pod sykomorę.

Zasiedli na niskich stołkach ustawionych pod wielką sykomorą, gdzie schodzili się miejscowi dostojnicy zażywać przyjemnego cienia. Na jednym z konarów wisiał bukłak z chłodną wodą.

-Pamiętasz, Pazerze? To tutaj po zgonie twoich rodziców wyjawiłem ci twoje sekretne imię. Pazer, czyli "ten, co widzi, co z daleka dostrzega". Nie pomyliła się Rada Starszych, tak cię nazywając. Czegóż więcej wymagać można od sędziego?

-Obrzezano mnie, wioska ofiarowała mi pierwszą moją spódniczkę urzędnika, porzuciłem zabawki, jadłem pieczoną gęś i piłem czerwone wino. Piękne to było święto!

-Chłopiec szybko wyrósł na mężczyznę.

-Za szybko?

-Każdy idzie po swojemu. Ty jesteś młodością i dojrzałością w jednym sercu.

-To ty, panie, mnie wykształciłeś.

-Dobrze wiesz, że nie. Sobie samemu wszystko zawdzięczasz.

-Nauczyłeś mnie, panie, czytać i pisać, dzięki tobie odkryłem prawo i mogłem mu się poświęcić. Bez ciebie byłbym dziś chłopem i z miłością orałbym swój kawałek ziemi.

-To nie leży w twojej naturze. Wielkość i szczęście kraju zależą od cnót jego sędziów.

-Być sprawiedliwym... to codzienna walka. Któż może się pochwalić, że zawsze jest zwycięzcą?

-Ty tego pragniesz, a to najważniejsze.

-Nasza wioska jest przystanią spokoju. Ta smutna sprawa to wyjątek.

-Czy nie mianowano cię zarządcą spichrza?

-Wójt chciałby mnie widzieć na stanowisku rządcy pól faraona, bo chce uniknąć konfliktów przy żniwach. W cale mnie taka praca nie pociąga. Mam nadzieję, że nic z tego nie będzie.

-Jestem tego pewien.

-Dlaczego?

-Bo pisana ci jest inna przyszłość.

-Zaciekawiasz mnie, panie.

-Powierzono mi pewną misję, Pazerze.

-Pałac?

-Sąd w Memfisie.

-Czyżbym popełnił coś złego?

-Przeciwnie. Już od dwóch lat inspektorzy sądów wiejskich składają jak najlepsze raporty o twoim postępowaniu. Nominowano cię właśnie do prowincji Giza, zastąpisz tam urzędnika, który zmarł.

-Giza! Tak daleko stąd!

-Kilka dni statkiem. Mieszkać będziesz w Memfisie.

Giza, przesławna prowincja Giza! Tam właśnie wznosiła się wielka piramida Cheopsa, tajemniczy ośrodek energii, od którego zależała harmonia kraju, ogromna budowla, do której tylko panujący aktualnie faraon miał prawo wstępu.

-Mnie dobrze tu, w mojej wiosce. Tu się urodziłem, tu wzrastałem, tu pracuję. Wyjazd byłby dla mnie zbyt ciężką próbą.

-Poparłem twoją nominację, bo moim zdaniem jesteś potrzebny Egiptowi. Przecież nie kierujesz się w życiu egoizmem?

-Decyzja nieodwołalna?

-Możesz odmówić.

-Muszę się zastanowić.

-Ludzkie ciało jest pojemniejsze od pszenicznego spichrza i ma w sobie mnóstwo odpowiedzi. Wybierz właściwą, zła niech zostanie uwięziona.

Pazer ruszył w stronę rzeki. W tej chwili ważyły się jego losy. Nie miał najmniejszej ochoty wyzbywać się swoich przyzwyczajeń, rezygnować ze spokojnego wiejskiego szczęścia, opuszczać okolic Teb i zagubić się gdzieś w wielkim mieście. Jak jednak odmówić Branirowi, człowiekowi, którego szanuje nade wszystko? Postanowił usłuchać jego wezwania bez względu na okoliczności.

Brzegiem rzeki majestatycznie przechadzał się wielki biały ibis, którego głowa, ogon i koniuszki skrzydeł zabarwione były na czarno. Wspaniały ptak zatrzymał się, zanurzył długi dziób w błocie, potem skierował wzrok na sędziego.

-Wskazał cię ptak Tota, nie masz wyboru -oznajmił swym ochrypłym głosem pastuch Pepi leżący w trzcinach.

Siedemdziesięcioletni Pepi był zrzędą i nie lubił nikomu podlegać. Naprawdę dobrze czuł się tylko sam wśród zwierząt. Nie słuchał niczyich rozkazów, zręcznie posługiwał się swym sękatym kijem, a ilekroć na podobieństwo chmary wróbli spadała na wioskę gromada poborców podatkowych, zawsze potrafił ukryć się w gąszczu papirusów. Pazer nie zgadzał się na postawienie go przed sądem. Staruszek nie pozwalał nikomu dręczyć krowy ani psa, winnego karać własnoręcznie, sędzia więc całkiem słusznie traktował go jak pomocniczą służbę policyjną.

-Przyjrzyj się dobrze ibisowi -nalegał Pepi. -Stawia kroki długie na łokieć, a łokieć to symbol sprawiedliwości. abyś i ty kroczył prosto i sprawiedliwie, tak jak ptak Tota. Pojedziesz, prawda?

-Skąd wiesz?

-Ibis wędruje po niebie daleko. Wskazał na ciebie.

Starzec podniósł się. Skórę miał ogorzałą od wiatrów i słońca, odziany był tylko w przepaskę z sitowia.

-Branir to jedyny znany mi uczciwy człowiek. Nie zamierza ani cię oszukać, ani ci zaszkodzić. A gdy już będziesz mieszkał w mieście, wystrzegaj się urzędników, dworzan i pochlebców. W ich słowach czai się śmierć.

-Nie mam ochoty opuszczać wioski.

-A myślisz, że ja mam ochotę łazić za odłączoną owcą?

Pepi zniknął w trzcinach.

Czarno-biały ptak poderwał się. Wielkie skrzydła wybijały jemu tylko znany rytm. Skierował się na północ.

Branir wyczytał odpowiedź w oczach Pazera.

-Bądź w Memfisie na początku przyszłego miesiąca. Dopóki nie obejmiesz stanowiska, będziesz mieszkał u mnie.

-Już wyjeżdżasz, panie?

-Praktyki już nie prowadzę, ale niektórzy chorzy wciąż mnie potrzebują. Ja też wolałbym zostać.

Lektyka zniknęła w tumanie kurzu na drodze. Wójt zwrócił się do Pazera.

-Mamy delikatną sprawę do rozpatrzenia. Trzy rodziny twierdzą, że każda z nich jest właścicielką palmy.

-Znam tę sprawę. Spór ciągnie się od trzech pokoleń. Przekaż go mojemu następcy. Jeśli nie uda mu się go rozsądzić, zajmę się tym po powrocie.

-Wyjeżdżasz?

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • slaveofficial.keep.pl
  • Szablon by Sliffka (© - W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.)