- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Jacek Dukaj
Złota Galera
M
niej więcej w tym samym czasie, gdy szef wywiadu Ziemi obficie pocąc się
wyjaśniał Prezydentowi czemu nadal nie wie nic konkretnego, neosatanista
MichaelCondway odprawiał imash, zaś Złota Galera majestatycznie dryfowała na
peryferiach ziemskiego imperium. Wtedy też w unoszącym się pięćset metrów
nad ziemią, wysokim na trzy kilometry wieżowym budynku Błogosławionych
Zastępów arch. CharlesRadiwill, przechadzając się przed panoramicznym oknem,
czekał na kierowników działów: trzeciego i czwartego.
Pierwszy przyszedł McSonn, który doprawdy miał powody do nadgorliwości,
albowiem już od czterech dni bezskutecznie starał się wypełnić zadanie, za które
Błogosławione Zastępy zainkasowały czternaście milionów. Od stu czterech
godzin Dział Zleceń Rządowych harował bez wytchnienia wykonując jego nawet
najbardziej idiotyczne polecenia.
McSonn bezszelestnie wsunął się do ogromnego gabinetu archanioła,
bezszelestnie usiadł na jednym z foteli unoszących się dookoła konferencyjnego
stołu, tradycyjnie wspartego na czterech nogach. Po czym nie odezwawszy się ani
słowem wbił wzrok w krzyż wiszący nad drzwiami i znieruchomiał. Jego dusze
przyjazne powiadomiły go, iż ma nadejść jeszcze Golloni, dodając przy okazji, że
Radiwill rzucił już dzisiaj kilka klątw i jest w paskudnym humorze.
Kierownik Działu Zleceń Specjalnych nadszedł, jak zwykle, w starożytnym
ubraniu hipisa. W odróżnieniu od reszty błogosławionych, którzy odziewali się
tak, by jak najlepiej wtopić się w otoczenie, on zakładał stroje rzucające się w
oczy, co najmniej dziwaczne, dzięki czemu nikt nie posądzał go o przynależność
do Zastępów. Jako hipis prezentował się najefektowniej. Długie, rude włosy
pozlepiane w strąki opadały na seledynową wypłowiałą kurtkę, z konieczności
rozpiętą, bowiem nie posiadała ona niczego w rodzaju zlepu, zamku czy guzików.
Spod kurtki wyzierała kudłata pierś z wytatuowanym krzyżem, w który Colloni
zaklął swoje zdolności, co było o tyle sprytne, iż żeby go ich pozbawić,
należałoby obedrzeć go ze skóry. Zamrażanie swych nadprzyrodzonych zdolności
przynosiło wielkie korzyści i pomimo zakazu stosowali je wszyscy błogosławieni.
Pochwę na rękojeść skrytą miał Co(loni we frędzlach pokrywających prawie całe
spodnie. Klejnot Przyjaciela nosił w gigantycznym kolczyku obciągającym lewe
ucho.
Był to oryginał jakich mało, i nikomu nie śniło się, iż mógłby być zastępcą
archanioła potężnych Zastępów.
-Pochwalony... -mruknął sadowiąc się w fotelu.
Radiwill wymamrotał coś w odpowiedzi i nie zadając sobie trudu delikatnego
wprowadzania w sprawę szybko zarządził:
-Colloni przejmuje twoje zadanie, McSonn. Od zaraz. Zostało tylko trzy dni do
terminu -przygryzł wargi i spojrzał na paznokieć. Cholernie mu się śpieszyło. -
Zdajesz sobie sprawę, Colloni, czym byłaby porażka: Błogosławione Zastępy
zawsze wypełniają powierzone im zadania. Masz pierwszeństwo. Bierz ludzi
jakich chcesz, rób co chcesz, ale pamiętaj o terminie. Trzy dni, Colloni, trzy dni!
Dzień pierwszy
Odczekali aż za Radiwillem oddalą się jego dusze przyjazne i zgodnie
odetchnęli.
-Gdzie on tak pognał? -spytał Colloni wyjmując skądś brunatny liść dajerru.
-Zdaje się, że ma spotkanie z szefem wywiadu.
Colloni gwizdnął nie przerywając żucia, co wprawiło w zdumienie McSonna.
Przetrawił on swą klęskę z miną diabła topionego w święconej wodzie i podobnie
jak Radiwill wściekał się na cały świat.
-Przestań -warknął. -Wyglądasz jak krowa.
-Krowa?
-Takie zwierzę.
Colloni wzruszył ramionami i żuł dalej.
-No, co jest? -zniecierpliwił się napoczynając drugi liść. Charles chyba coś
powiedział, nie?
Z kolei McSonn wzruszył ramionami. Wstał i podszedł do niewidzialnego
pulpitu. W gabinecie zaległa ciemność a nad stołem pojawił się wycinek kosmosu
z fragmentem odległego słońca.
-Altair-wyjaśnił. -Dziesięć dni temu, ni z tego, ni z owego zjawiło się tam...
to!
W polu widzenia pojawił się dziób okrętu. Morskiego okrętu. Błyszczał żółtym
blaskiem, cały jaśniejący, od masztów do nieheblowanych desek dna.
-Co za cholera? -Colloni gwałtownie odepchnął się od stołu. -Za odpowiedź
na to pytanie wywiad zapłacił czternaście milionów. Nam zapłacił. A my nadal nic
nie wiemy. -McSonn smętnie pokręcił głową.
Nad stołem w całej okazałości lśnił teraz wielki statek. Zapewne takie jednostki
pływały w odległych wiekach. Trzy żagle powiewały na nie istniejącym wietrze,
na szczycie środkowego masztu, niczym małe słońce, jarzyła się czerwona lampa.
Przed dziobem, zlepiona z kadłubem plecami, tkwiła rzeźba ludzkiej postaci.
Ujęcie z góry: pusty pokład, wzdęte płachty żagli.
-To ma być żart? -prychnął Colloni.
-Żart? Jeśli to żart, musiał kogoś drogo kosztować. Galera ma trzy tysiące
kilometrów długości. I cała zrobiona jest ze złota.
-Przeliczyłeś ile to forsy? -wymamrotał Colloni.
McSonn popukał się w głowę.
-Z tobą coś nie w porządku. Colloni otrząsnął się.
-Galera; powiadasz... a wiosła?
-Według najnowszych obliczeń jest ich około sześćset miliardów.
-Hę?
-Sześćset miliardów. Rzecz w tym, że o ile cały okręt jest zrobiony w
straszliwym powiększeniu, to wiosła są naturalnej wielkości, Raczej trudno je
dojrzeć.
-Halucynacja...? Klątwa...? Widmo...?
-Niestety, stary -McSonn uśmiechnął się krzywo i spojrzał na paznokieć. -Już
za późno. Czas na mnie. Za dwie godziny mam lot na Lalande. Pochwalony.
-Chwalony... chwalony... -mruknął Colloni. Czuł w ustach borzki smak
porażki. Splunął i wyszedł z gabinetu.
Na korytarzu i w szybach wszyscy usuwali mu się z drogi. Tu szybko roznoszą
się wieści. Zwłaszcza złe. Dotarł do pięter swojego działu, wprosił się do
Stadochiego i kazał mu anulować cały harmonogram najbliższych dni. Potem,
okazawszy wystarczającą ilość oznak złego humoru, by nikt mu nie przeszkadzał
przez kilka godzin, zamknął się w swym ciemnym, małym pokoiku, sprawdził kto
aktualnie dybie na jego duszę i podłączył się do mózgu.
Informacji na temat Złotej Galery zebranych przez McSonna nie było zbyt
wiele. Dzięki trzem automatycznym sondom orbitującym w bezpiecznej
odległości od statku, został od dokładnie obfotografowany, wymierzony i
zważony. Nie wiedziano skąd przybył, albowiem pojawił się nagle i z całą
pewnością nie wyszedł z antykosmosu (teleportacja?). Nie miał też żadnego
napędu, a przynajmniej niczego takiego nie było widać. Galera dryfowała na
obrzeżach układu gwiazdy Altair z prędkością piechura, czyli właściwie nie
poruszała się. Co do jednego atomu składała się ze złota -łącznie z żaglami -za
co specjaliści ręczyli głowami. Owa lampa na szczycie drugiego masztu istotnie
była miniaturowym słońcem zamkniętym w klatce o kształcie ostrosłupa, cudem
nie topiącej się. To dzieło sztuki wykonane było ściśle według średniowiecznych
wzorców, co, jeśli brać pod uwagę wariant OBCYCH, dawało do myślenia.
W dwadzieścia cztery godziny po zjawieniu się Galery, kiedy zawiodły
wszelkie próby porozumienia się z jej właścicielami, wysłano dwa desantowce
komanda KSZ, które zbliżyły się do obiektu na odległość miliona kilometrów.
Wkrótce potem z powodu utraty kontaktu z ludźmi, mimo sprawnej łączności,
musiano je zdalnie ściągnąć do bazy. Załogi żyły, ale dotąd nie ocknęły się z
letargu. Z wyjątkiem jednego człowieka, który oszalał. Colloni włamał się do
tajnego mózgu KSZ i wyciągnął stamtąd charakterystykę tego pomyleńca. Jedno,
co było w niej nietypowe, to jego przesadna pobożność. A poza tym był to
człowiek, jakich miliardy.
Po nieudanym desancie komandosów spróbowano szczęścia z jednostkami
bezzałogowymi. Pomimo najszczerszych chęci docierały na odległość pół miliona
kilometrów i dalej za choleręnie poszły. Mechanizmy odmawiały posłuszeństwa i
koniec. Sześć dni wywiad męczył się z tym diabelstwem, aż wreszcie wybulił
czternaście milionów i zrzucił sprawę na inne barki. Tak się złożyło, że były to
barki McSonna, które ugięły się pod tym ciężarem. Siłą rzeczy spadł on na
Colloniego.
Było wpół do drugiej, kiedy Colloni skończył studiowanie dokumentacji. Na
samym końcu znajdowała się informacja, która nadeszła przed kilkoma minutami.
Pochodziła z sond pilnujących Złotej Galery. Donosiły one, iż Galera zwiększała
szybkość do czterdziestu pięciu kilometrów na godzinę.
Następnie Colloni przejrzał listę poczynań McSonna i połowę z
wyszczególnionych tam punktów razem z własnym komentarzem przebił na
drugie ziarno. Przesłał je Stadochiemu z rozkazem powtórzenia tych operacji.
Stadochi, który nie miał pojęcia o istnieniu Złotej Galery (informacja była ściśle
tajna) ą wiedział, że szef ma kłopoty, nie raczyłsię nawet zdziwić. Wykonał
polecenie, ale obeszło się bez rewelacji. Trzeba przyznać, iż McSonn zrobił, co
tylko mógł.
O 15.15 Colloni zdecydował się skonsultować z Przyjacielem.
Miskialiatol pojawił się wśród migotania nieziemskiej mgły, otoczony
szafirowym blaskiem i siecią swych siwych, sięgających ziemi włosów. Lśnienie
białej szaty raziło oczy. Obłok rozwiał się i Miskialiatol uniósł pomarszczoną
twarz, spojrzał na zasępionego Colloniego i smętnie pokiwał głową, zupełnie jak
McSonn.
-No i powiedz, co ja mam zrobić? Żadnego punktu zaczepienia; nic, zupełnie
nic! -Colloni rozłożył ręce w geście bezradności.
Przyjaciel, za pośrednictwem Klejnotu doskonale poinformowany o wszystkim,
usiadł w fotelu po drugiej stronie biurka.
-Obejrzyj sobie dokładnie dziób Złotej Galery -. powiedział zmęczonym,
starczym głosem. -W tym hologramie zauważyłem coś niepokojącego. Niej
zawsze mówił, że nie zwracasz uwagi na szczegóły. Ta rzeźba na przodzie... Jest
w niej coś dziwnego.
Colloni przez chwilę huśtał się w fotelu porozumiewając się z przyjaznymi
duszami, wreszcie westchnął i wywołał hologram. Powiększył dziób i oto na tle
ciemnej otchłani błyszczała wielka, złota rzeźba.
-Niczego ci to nie przypomina?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plslaveofficial.keep.pl