- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]James White - Szpital kosmiczny
1... Lekarz
Stworzenie zajmujące przedział sypialny O'Mary ważyło około pół tony, miało szeć krótkich, grubych wyrostków służących mu zarówno za ręce jak i za nogi, pokryte za było skórą tak twardą jak elastyczna pancerna płyta. Pochodziło z planety Hudlar, której ciążenie czterokrotnie, a cinienie atmosferyczne siedmiokrotnie wyższe w porównaniu z ziemskim pozwalały spodziewać się tak mocnej budowy ciała. O'Mara wiedział jednak, że mimo swej olbrzymiej siły istota ta była całkowicie bezradna; miała bowiem zaledwie pół roku, a już stała się wiadkiem tragicznej mierci rodziców, jej mózg za rozwinięty był na tyle, że ów wypadek miertelnie ją przeraził.
- P-p-przywiozłem tu tego malca - powiedział Waring, jeden z operatorów sekcyjnych pola przyciągającego. Nie cierpiał O'Mary, nie bez powodu, ale usiłował to ukryć.
- C-C-Caxton mnie tu przysłał. Powiedział, że z tą nogą i tak nie może pan normalnie pracować, a więc zajmie się pan maluchem, dopóki kto nie przyleci z jego planety. Zresztą ten k-k-kto już leci...
Waring odszedł na bok. Zaczął szybko sprawdzać hermetycznoć skafandra, by wyjć, zanim O'Mara zdąży co powiedzieć o wypadku.
- Przyniosłem trochę tego, co on je - zakończył szybko. - Zostawiłem w luzie.
O'Mara skinął głową w milczeniu. Był to człowiek napiętnowany budową fizyczną zapewniającą mu zwycięstwo w każdej bójce, które ostatnio często mu się zdarzały; twarz miał grubą i kanciastą, za sylwetkę przesadnie umięnioną. Wiedział, że jeli pozwoli sobie na okazanie, jak bardzo wstrząsnął nim ten wypadek, Waring pomyli, że po prostu udaje. O'Mara dawno już odkrył, że po ludziach o jego budowie nikt nigdy nie oczekuje żadnych cieplejszych uczuć.
Natychmiast po odejciu Waringa poszedł do luzy po ów sławetny rozpylacz, którym Hudlarianie odżywiają się poza macierzystą planetą. Kiedy sprawdzał to urządzenie i zapasowe pojemniki z żywnocią, przebiegał w mylach to, co będzie musiał powiedzieć kierownikowi sekcji, Caxtonowi, gdy ten się pojawi. Spoglądając markotnie przez iluminator luzy na elementy gigantycznej układanki rozrzuconej na dwustu kilometrach szeciennych przestrzeni kosmicznej, spróbował się zastanowić. Jednak myli ciągle uciekały od wypadku w uogólnienia i fakty dotyczące raczej dalekiej przyszłoci lub przeszłoci.
Owa potężna konstrukcja, która powoli przybierała swój ostateczny kształt w Dwunastym Sektorze Galaktycznym, w połowie drogi między skrajem galaktyki macierzystej oraz gęsto zamieszkałymi układami Wielkiego Obłoku Magellana, miała stać się szpitalem, który zaćmi wszystkie inne. W którym wiernie odtworzone zostaną warunki panujące na setkach różnych planet, uwzględniające najróżniejsze wymagania co do temperatury, cinienia, siły ciążenia, promieniowania i składu atmosfery wedle potrzeb pacjentów i opiekującego się nimi personelu. Budowa takiej olbrzymiej i skomplikowanej konstrukcji przekraczała możliwoci nawet najbogatszego wiata, toteż poszczególne fragmenty szpitala wykonały setki planet i potem przetransportowały je na miejsce montażu.
Ale układanie tej łamigłówki nie było łatwym zajęciem.
Każda z zainteresowanych planet miała kopię planów konstrukcyjnych. A jednak mimo to zdarzały się pomyłki, prawdopodobnie dlatego, że opisy planów należało przekładać na różne języki i systemy miar. Segmenty, które powinny do siebie pasować, często trzeba było modyfikować, co powodowało koniecznoć manewrowania nimi za pomocą skupionych pól przyciągających i odpychających. Była to bardzo trudna praca dla manewrowych, bo o ile ciężar tych segmentów w Kosmosie równał się zeru, o tyle ich masa i bezwładnoć pozostawały w dalszym ciągu ogromne.
A każdy, kto był na tyle pechowy, żeby znaleźć się między dwiema schodzącymi się płaszczyznami montowanych segmentów, stawał się, niezależnie od tego, z jak wytrzymałej rasy pochodził, prawie doskonałym wyobrażeniem istoty dwuwymiarowej.
Istoty, które poniosły mierć w wypadku, należały do rasy wytrzymałej na czynniki zewnętrzne, a dokładniej, reprezentowały klasę FROB w fizjologicznej klasyfikacji ras zamieszkujących Kosmos. Doroli Hudlarianie ważyli około dwóch ton, pokryci byli twardą, lecz elastyczną powłoką, która wyjąwszy, że chroniła ich przed działaniem cinienia atmosferycznego na własnej planecie, pozwalała także bez kłopotu żyć i pracować w każdej atmosferze o niższym cinieniu łącznie z próżnią w przestrzeni kosmicznej. Poza tym istoty te odznaczały się najwyższym sporód wszystkich ras Kosmosu stopniem tolerancji promieniowania radioaktywnego, co czyniło je szczególnie pożytecznymi pracownikami przy montażu siłowni jądrowej.
Sama utrata dwojga takich pracowników w jego sekcji doprowadziłaby Caxtona do wciekłoci, poza innymi względami. O'Mara westchnął ciężko, następnie uznał, że stan jego nerwów potrzebuje silniejszego wyładowania, i zaklął. Potem zabrał karmidło i wrócił do sypialni.
W normalnych warunkach Hudlarianie wchłaniają pożywienie bezporednio przez skórę z gęstej jak zupa atmosfery ich rodzinnej planety; jednak na każdej innej planecie lub w otwartym Kosmosie ich absorpcyjną skórę trzeba co pewien czas spryskiwać stężoną substancją odżywczą. Na skórze tego małego Hudlarianina pojawiły się odkryte połacie, w innych miejscach za odżywcza powłoka była bardzo cienka. Bez wątpienia, pomylał O'Mara, już najwyższy czas na następne karmienie malca. Zbliżył się doń na tyle, na ile, jego zdaniem, było to bezpieczne, i zaczął ostrożnie go opryskiwać.
Wydawało się, że proces pokrywania odżywczym lakierem sprawia przyjemnoć małemu FROB-owi. Przestał kulić się w kącie ze strachu i zaczął z ożywieniem myszkować po maleńkiej sypialni. Zadaniem O'Mary było teraz natrafić na szybko poruszający się obiekt, samemu jednoczenie ćwicząc szybkie uniki, co spowodowało, że ból w zranionej nodze jeszcze się nasilił. Umeblowanie sypialni również ucierpiało.
Kiedy praktycznie cała powłoka młodego Hudlarianina, a także wnętrze przedziału sypialnego zostały już pokryte lepką substancją odżywczą o ostrym zapachu, w drzwiach pojawił się Caxton.
- Co się tu dzieje? - zapytał kierownik sekcji.
Budowniczowie stacji kosmicznych to ludzie o osobowoci nieskomplikowanej; ich reakcje zawsze łatwo przewidzieć. Caxton był typem człowieka, który zawsze pyta, co się dzieje, nawet kiedy dobrze wie, tak jak w tym wypadku, a także w szczególnoci wtedy, gdy takie niepotrzebne pytania mają po prostu komu dopiec. O'Mara pomylał, że w innych okolicznociach kierownik sekcji był zapewne całkiem znonym osobnikiem, ale jak dotychczas dla nich obu owe "inne okolicznoci" nie zaistniały.
Odpowiedział na pytanie nie okazując złoci, którą kipiał.
- Po tym wszystkim - dodał na zakończenie - chyba będę trzymał tego malca na zewnątrz i tam go będę karmił.
- Nie ma mowy! - rzucił Caxton. - On ma tu być przez cały czas. Ale o tym później. Teraz chciałbym się czego dowiedzieć o wypadku, to znaczy poznać pańską wersję.
Jego wzrok mówił, że gotów jest wysłuchać O'Mary, ale już z góry wątpi w każde jego słowo.
- Zanim będzie pan mówił dalej - przerwał Caxton, gdy O'Mara zdołał wypowiedzieć dwa zdania - chciałbym przypomnieć, że ta budowa podlega jurysdykcji Korpusu Kontroli. Zazwyczaj kontrolerzy pozwalają nam samodzielnie załatwiać wszystkie sprawy, ale tym razem wchodzą w grę przedstawiciele innej rasy i Korpus musi się włączyć. Będzie ledztwo. - Postukał palcem w małe płaskie pudełko, które miał na piersi. - Muszę pana ostrzec, że nagrywam każde słowo tej rozmowy.
O'Mara skinął głową i monotonnym, cichym głosem zaczął opisywać przebieg wydarzeń. Wiedział, że jego wyjanienia oparte są na kruchych podstawach, a przedstawienie jakiegokolwiek zdarzenia w taki sposób, aby mogły przemawiać na jego korzyć, uczyniłoby te wyjanienia jeszcze bardziej nienaturalnymi. Kilka razy Caxton otwierał usta, jakby chciał co powiedzieć, ale za każdym razem rezygnował. W końcu jednak odezwał się.
- Ale czy kto w i d z i a ł, że pan to zrobił? Albo choćby widział, że tych dwoje Hudlarian porusza się w strefie zagrożenia, przy zapalonych wiatłach ostrzegawczych? Ułożył pan sobie składną historyjkę, która wyjania powód ich bezsensownego zachowania - a przy okazji wychodzi pan na niezgorszego bohatera - ale może jednak włączył pan te wiatła dopiero p o wypadku i włanie pańskie zaniedbanie go spowodowało, a ta cała gadanina o malcu, który się zaplątał tam, gdzie nie powinno go być, to stek kłamstw, które mają pana oczycić z bardzo poważnego zarzutu...
- Waring mnie widział - przerwał O'Mara.
Caxton wbił w niego wzrok, a na jego twarzy wyraz hamowanego gniewu ustąpił niesmakowi i pogardzie. O'Mara poczuł, że mimo woli się rumieni.
- Waring, co? - powiedział kierownik sekcji beznamiętnym tonem. - Bardzo sprytnie. Pan wie i wszyscy wiedzą, że stale się pan z niego natrząsał kpiąc i przedrzeźniając do tego stopnia, że musi pana nienawidzić gorzej niż diabła. Nawet jeli widział pana, sąd będzie się spodziewał, że i tak nic nie powie. A jeli pana nie widział, sąd pomyli, że faktycznie widział, ale nie chce powiedzieć. O'Mara, pan mnie przyprawia o mdłoci.
Caxton obrócił się i ruszył w stronę luzy. Przekroczywszy próg obrócił się ponownie.
- Potrafi pan tylko rozrabiać, O'Mara - rzekł gniewnie. - Jest pan tylko chamskim, kłótliwym kłębkiem mięni i koci, który ma jednak tyle kwalifikacji, że nie opłaci się pana wyrzucić. Może zdaje się panu, że to dzięki pańskim zdolnociom dostał pan ten przedział na własnoć. Wcale tak nie było; jest pan dobry; ale nie do tego stopnia. Prawda jest taka, że nikt inny z mojej sekcji nie chciał z panem mieszkać...
Ręka Caxtona spoczęła na wyłączniku urządzenia nagrywającego. Ostatnie słowa wypowiedział spokojnym tonem, w którym czaiła się miertelna groźba.
- ... A gdyby temu małemu stała się jaka krzywda, O'Mara, gdyby w ogóle co mu się stało, Korpus Kontrolerów nie będzie miał kogo sądzić...
Znaczenie tych ostatnich słów jest jasne, pomylał O'Mara, gdy kierownik sektora opucił jego przedział; został skazany na przebywanie z tym półtonowym żywym czołgiem przez okres, który, choćby najkrótszy, i tak zdawał się wiecznocią. Każdy wiedział, że wystawienie Hudlarianina na działanie przestrzeni kosmicznej to tyle co pozostawienie psa poza domem na noc; oba wypadki nie powodują żadnych szkodliwych następstw. Ale to, co ludzie wiedzą, i to, co czują, to dwie zupełnie różne rzeczy, a O'Mara miał do czynienia z prostym, nieskomplikowanym, przesadnie uczciwym i mocno rozgniewanym budowniczym stacji kosmicznych.
Szeć miesięcy temu, kiedy O'Mara dostał etat na budowie Szpitala Kosmicznego, stwierdził, że ponownie jest skazany na wykonywanie pracy, która, choć sama w sobie ważna, nie przynosi mu zadowolenia, a także leży grubo poniżej jego możliwoci. Takie frustrujące sytuacje powtarzały się niezmiennie od momentu, kiedy skończył szkołę; kadrowcy nie mogli uwierzyć, że młody człowiek o takich kwadratowych, brzydkich rysach i tak potężnych barach, przy których głowa wydawała się nienaturalnie mała, mógłby się interesować takimi subtelnociami, jak elektronika czy psychologia. Wyruszył w Kosmos z nadzieją, że tam będzie inaczej, ale zawiódł się. Mimo ciągłych wysiłków podejmowanych w czasie wstępnych rozmów, aby olnić personalnych ogromną wiedzą, ci niezmiennie znajdowali się pod wrażeniem jego atletycznej budowy i ledwie słuchali tego, co mówił: Potem za niezmiennie opatrywali jego podania o pracę adnotacją: "Nadaje się do ciężkiej, długotrwałej pracy fizycznej".
Przystąpiwszy do pracy przy budowie Szpitala postanowił użyć sobie, ile można na tym kolejnym nudnym i frustrującym etapie; postanowił stać się powszechnym uprzykrzeniem. W rezultacie nie nudził się wcale. Teraz jednak żałował, że aż tak udało mu się zrazić wszystkich do siebie.
Teraz bardzo potrzebował przyjaciół, a nie miał ani jednego.
Od ponurej przeszłoci do jeszcze mniej przyjemnej teraźniejszoci przywrócił go ostry, przenikliwy zapach substancji odżywczej Hudlarian. Trzeba było co z tym zrobić i to szybko. Popiesznie włożył skafander i wyszedł przez luzę.
II
Jego przedział mieszkalny znajdował się w niewielkim podzespole, z którego kiedy miał powstać blok operacyjny oraz przyległe do niego magazyny sektora niskograwitacyjnego klasy MSVK. Dla O'Mary zahermetyzowano i wyposażono w sztuczną grawitację dwa niewielkie pomieszczenia wraz z łączącym je korytarzem, podczas gdy w innych częciach konstrukcji panowała zupełna próżnia jak i nieważkoć. O'Mara płynął krótkimi, nie ukończonymi korytarzami, które otwierały się w przestrzeń kosmiczną; zaglądał do pustych jeszcze sal, które mijał. Pełno w nich było ciągnących się wszędzie przewodów i niekompletnych urządzeń, których przeznaczenia nie sposób było odgadnąć bez szkoleniowej hipnotamy MSVK. Jednak wszystkie pomieszczenia, które obejrzał, były albo zbyt małe, by pomiecić Hudlarianina, albo też otwierały się w przestrzeń kosmiczną. O'Mara zaklął doć niewinnie, ale za to z uczuciem; odepchnął się w stronę poszarpanej krawędzi jego maleńkiego terytorium i potoczył wokół wciekłym spojrzeniem.
Ponad nim, w dole i wokół niego, w promieniu dziesięciu mil wisiały w przestrzeni elementy Szpitala, niewidoczne poza kręgiem rozstawionych na ich powierzchni jasnych niebieskich latarni, które miały służyć jako wiatła ostrzegawcze dla statków przelatujących w tej okolicy. O'Mara pomylał, że wygląda to trochę tak, jakby znajdował się w sercu kulistego, ciasnego skupiska gwiazd, całkiem nie-brzydkiego, jeli ma się odpowiedni nastrój, żeby je podziwiać. On go nie miał, ponieważ na większoci z tych zawieszonych w Kosmosie segmentów znajdowali się manewrowi pól siłowych pilnujący tych częci, które groziły zderzeniem. Ci ludzie na pewno doniosą Caxtonowi, że O'Mara zabiera malca w przestrzeń kosmiczną, choćby tylko na karmienie.
Wyglądało na to, że jedynym rozwiązaniem problemu nieprzyjemnego zapachu, pomylał z niesmakiem wracając do swego przedziału, będą koreczki do nosa.
Gdy przestąpił próg luzy, powitał go ryk o sile syreny okrętowej. Wybuchał długimi dysonansami, przerywanymi na tak krótką chwilę, że mógł tylko wzdrygnąć się przed następnym. Oględziny wykazały, że ostatnia warstwa pożywienia gdzieniegdzie się już przetarła, więc zapewne jego słodkie maleństwo jest znowu głodne. O'Mara chwycił za rozpylacz.
Kiedy zdołał już pokryć około trzech metrów kwadratowych, dalsze karmienie przerwało mu wejcie doktora Pellinga. Zakładowy lekarz ekipy montującej Szpital zdjął tylko hełm i rękawice i przez chwilę rozprostowywał zdrętwiałe palce.
- Zdaje się, że zranił się pan w nogę - mruknął. Spójrzmy na to.
Badał nogę O'Mary z największą delikatnocią, ale widać było, że robi to tylko z obowiązku, a nie z sympatii do pacjenta.
- To tylko silne stłuczenie i kilka nadwerężonych cięgien - powiedział powciągliwie. - Miał pan szczęcie. Trzeba teraz odpoczywać. Dam panu co do smarowania. Malował pan pokój?
- Co... - zaczął O'Mara, ale po chwili dostrzegł, w którą stronę patrzy lekarz. - A nie, to substancja odżywcza. Ten mały łobuz przez cały czas się wiercił, kiedy go opryskiwałem. Ale mówiąc o nim, czy może mi pan powiedzieć...
- Nie, nie mogę - odrzekł Pelling. - I tak mam przeładowaną głowę chorobami i lekarstwami dla własnego gatunku; miałbym jeszcze dopychać sobie hipnotamy o fizjologii klasy FROB? A poza tym one są wytrzymałe, im się nic nie może przydarzyć! - Głono pociągnął nosem i skrzywił się. - Dlaczego pan nie wystawi go na zewnątrz?
- Niektórzy ludzie mają zbyt miękkie serce - powiedział O'Mara z goryczą. - Przeraża ich na przykład, takie oczywiste okrucieństwo, jak podnoszenie kota za kark...
- Hmmm - chrząknął lekarz, prawie ze współczuciem. - No, ale to pański problem, nie mój. Do zobaczenia za parę tygodni.
- Chwileczkę! - zawołał O'Mara pospiesznie, kutykając za lekarzem i ciągnąc za sobą chwilowo pustą nogawkę. - A jeli co się zdarzy? I w ogóle powinny gdzie być jakie przepisy dotyczące opieki nad tymi stworami, jakie najprostsze zasady. Nie może mnie pan tak zostawić, żebym...
- Rozumiem - rzekł Pelling. Zastanawiał się przez chwilę. - Gdzie w moim przedziale plącze się pewna książka, co jakby poradnik pierwszej pomocy Hudlarianom. Ale on jest w języku uniwersalnym...
- Znam uniwersalny - powiedział O'Mara. Pelling wyglądał na zdumionego. - Sprytny z pana chłopak. No dobrze, podelę panu tę książkę. - Skinął mu przelotnie głową i wyszedł.
O'Mara zamknął drzwi od sypialni mając nadzieję, że choć trochę zmniejszy to natężenie zapachu pokarmu malca, a następnie ostrożnie położył się na kanapie w drugim pokoju ciesząc się na myl o dobrze zasłużonym odpoczynku. Ułożył nogę tak, że ból był prawie znony i zaczął wmawiać w siebie koniecznoć zaakceptowania istniejącej sytuacji. W końcu udało mu się osiągnąć jedynie stoicki spokój.
Był jednak tak znużony, że nawet uczucie gniewu go męczyło. Powieki zaczęły mu opadać, a od dłoni i stóp rozchodziło się powoli ciepłe odrętwienie. O'Mara westchnął, poprawił się na kanapie i zaczął powoli zasypiać...
Ryk, który poderwał go z kanapy, odznaczał się najbardziej wrzaskliwą i autorytatywną natarczywocią ze wszystkich syren alarmowych, jakie w życiu słyszał, za jego natężenie groziło wyrwaniem z prowadnic drzwi od sypialni. O'Mara instynktownie chwycił za skafander, a kiedy opamiętał się, cisnął go z przekleństwem na ustach. Następnie ruszył po rozpylacz.
Mały był znowu głodny!
Podczas następnych osiemnastu godzin O'Mara coraz lepiej przekonywał się, jak mało wie o młodych Hudlarianach. Z jego rodzicami wiele razy rozmawiał przez autotranslator, o małym często była mowa, ale jako nigdy się nie zgadało o istotnych sprawach. Na przykład na temat snu.
Sądząc po ostatnich obserwacjach i dowiadczeniach młode osobniki tej rasy nie spały w ogóle. W zbyt krótkich przerwach między karmieniem zajmowały się głównie pętaniem po sypialni i rozbijaniem wszystkich mebli, które nie były wykonane z metalu i przytwierdzone do podłogi; te za, które były, ulegały pogięciu przestając być rozpoznawalne i zdatne do użytku. Kiedy indziej młody FROB siadał skulony w kącie rozplątując i ponownie zaplątując macki. Być może widok ten, który odpowiadał obrazowi ludzkiego dziecka bawiącego się paluszkami, wywoływał okrzyk zachwytu u dorosłych Hudlarian, O'Marę jednak przyprawiał o mdłoci i oczopląs.
A co dwie godziny, może kilka minut wczeniej lub później; musiał karmić tego potworka. Jeli miał szczęcie, malec leżał spokojnie, jednak najczęciej trzeba było gonić za nim z rozpylaczem. Zwykle osobniki klasy FROB są w takim wieku zbyt słabe, aby się samodzielnie poruszać, ale ma to miejsce w warunkach wysokiej grawitacji i potężnego cinienia atmosferycznego na planecie Hudlar. Tutaj, przy sile ciążenia nieco mniejszej niż jedna czwarta ziemskiego, mały Hudlarianin mógł się poruszać. I bawił się wietnie.
O'Mara za wcale; czuł się tak, jakby jego ciało było grubą, ciężką gąbką nasączoną zmęczeniem. Po każdym karmieniu walił się na kanapę, i pozwalał miertelnie zmęczonemu ciału pogrążać się w niewiadomoci. Był tak kompletnie, tak całkowicie wyczerpany, że, jak wmawiał sobie po każdym opryskiwaniu, w żaden sposób nie usłyszy kolejnej skargi potworka, bo będzie zbyt nieprzytomny. Ale zawsze owa rycząca dysonansem syrena okrętowa podrywała go przynajmniej do półprzytomnoci i wymuszała jak u pijanej marionetki odpowiednie ruchy, które pozwalały uciszyć ten straszliwy, opętańczy hałas.
Po prawie trzydziestu godzinach O'Mara wiedział, że jest już u kresu sił. To, czy malca zabiorą za dwa dni, czy za dwa miesiące, nie miało już większego znaczenia; w obu przypadkach czekał go dom wariatów. Chyba, że w chwili załamania zdecyduje się na spacer w Kosmosie bez skafandra. Wiedział, że Pelling nigdy by nie pozwolił na poddawanie go takim męczarniom, ale w sprawach dotyczących klasy FROB doktor był ignorantem. Caxton za, tylko trochę mniejszy ignorant, należał do ludzi prostych i bezporednich, którzy uwielbiali tego rodzaju głupie dowcipy, szczególnie kiedy ich zdaniem ofiara żartu dostawała to, na co zasłużyła.
Ale przypućmy, że kierownik sekcji był bardziej przewrotnym typem niż podejrzewał to O'Mara? Przypućmy, że doskonale wiedział, na co go skazuje powierzając opiekę nad małym FROB-em? O'Mara ciężko zaklął, ale przez ostatnie dziesięć czy dwanacie godzin naprzeklinał się już tyle, że przestało mu to przynosić ulgę emocjonalną. Potrząsnął gniewnie głową, daremnie usiłując pokonać znużenie, które zaćmiewało jego umysł.
Caxtonowi nie ujdzie to na sucho.
O'Mara wiedział, że na całej budowie jest najsilniejszy, a siły tej musi mieć znaczny zapas. Wmawiał sobie nieustannie, że to całe zmęczenie i drżączka, której się nabawił, to po prostu wytwór jego wyobraźni, a parę dni bez snu nie powinno odbić się ujemnie na jego silnej kondycji fizycznej, nawet po tym wstrząsie, którego doznał w czasie wypadku. A w każdym razie obecne kłopoty z malcem nie mogą trwać wiecznie. Sytuacja musi się poprawić. Jeszcze im dołożę, przysięgał sobie. Caxtonowi nie uda się doprowadzić go do pomieszania zmysłów, ani nawet do tego, by zażądał pomocy.
Z uporem wywołanym zmęczeniem wmawiał sobie, że oto rzucono mu wyzwanie. Dotychczas skarżył się, że żadne dostawione przed nim zadanie nie wykorzystywało w pełni lego możliwoci. No więc miał tu problem, który wystawiał na próbę jego wytrzymałoć fizyczną oraz zdolnoć rozumowania. Powierzono mu małe dziecko i będzie się nim zajmować, obojętnie czy to będzie trwało dwa tygodnie, czy dwa miesiące. A co więcej, sprawi, że stan dziecka w chwili, gdy przybędą jego przyszli opiekunowie będzie wiadczył na jego korzyć...
Czterdzieci osiem godzin od chwili, kiedy obdarzono go towarzystwem Hudlarianina, a pięćdziesiąt siedem, od kiedy ostatni raz porządnie się wyspał, takie nielogiczne i wielce płaczliwe myli wcale nie wydawały się O'Marze dziwne.
I oto nagle w tym, co przywykł uważać za niezmienną kolej rzeczy, nastąpiła zmiana. Poskarżywszy się malec został jak zwykle nakarmiony, ale nie miał zamiaru się uciszyć!
Pierwszą reakcją O'Mary było urażone zdumienie: to było wbrew zasadom. Dzieci płaczą, daje im się jeć, więc przestają płakać - przynajmniej na chwilę. Zachowanie malca było do tego stopnia nie fair, że przez jaki czas, zbyt tym wstrząnięty, nie wiedział, jak się zachować.
Hałas przypominał ryk trąb jerychońskich w różnych wersjach. W O'Marę waliły długie serie dysonansów; co chwilę następowała zmiana wysokoci i natężenia dźwięku wedle jakiej zwariowanej zasady, której nie sposób było odgadnąć, kiedy indziej za ryk przechodził w upiorne, zgrzytliwe staccato, jakby tłuczone szkło dostało się do aparatu głosowego Hudlarianina. Były i przerwy od dwóch sekund do pół minuty, w czasie których O'Mara kulił się w oczekiwaniu na kolejny wybuch. Wytrzymał tyle, ile zdołał - około dziesięciu minut - a potem ponownie zwlókł z kanapy ciążące jak ołów ciało.
- Co się stało do cholery?! - usiłował przekrzyczeć jazgot. FROB był całkowicie pokryty substancją odżywczą, nie mógł więc być głodny.
Kiedy malec ujrzał O'Marę, natężenie i natarczywoć okrzyków wzrosły. Zewnętrzny, przypominający miech fałd skórny na grzbiecie malca - który służył jedynie do wydawania dźwięków, gdyż osobniki z klasy FROB nie oddychały - przez cały czas gwałtownie nadymał się i opadał. O'Mara zatkał uszy dłońmi, ale nic to nie pomogło.
- Cicho bądź! - ryknął.
Wiedział, że niedawno osierocony Hudlarianin wciąż pewnie jest przerażony i zdezorientowany, a samo karmienie nie może zaspokoić jego wszystkich potrzeb emocjonalnych. Wiedział o tym i głęboko mu współczuł. Ale te myli schroniły się w jakim zacisznym, rozsądnym i dobrze wykowanym zakątku jego umysłu, który oderwał się od tego całego bólu, zmęczenia oraz nawrotów przeraźliwego jazgotu torturujących jego ciało. Doznał rozdwojenia jaźni i z powstałych w ten sposób dwu osobowoci jedna znała powód hałasu i akceptowała go, podczas gdy druga - czysto fizyczny O'Mara - zareagował instynktownie i gwałtownie, by uciszyć malca.
- Cicho! CICHO! - wrzasnął O'Mara i zaczął tłuc FROB-a rękami i nogami.
Jakim cudownym trafem po dziesięciu minutach Hudlarianin przestał płakać.
O'Mara trzęsąc się wrócił na kanapę. Na te dziesięć minut opanowała go mordercza, nieopanowana wciekłoć. Zajadle tłukł i kopał malca, aż w końcu ból rąk i chorej nogi zmusiły go do rezygnacji z tych kończyn, ale w dalszym ciągu walił zdrową nogą i wykrzykiwał obelgi. Okropnoć tego, co zrobił, wstrząsnęła nim, aż poczuł do siebie obrzydzenie.
Na nic było tłumaczenie sobie, że wytrzymały Hudlarianin mógł nawet nie poczuć tego lania; malec przestał płakać więc co jednak do niego dotarło. Oczywicie istoty klasy FROB są wytrzymałe, ale to było małe dziecko, a małe dzieci mają czułe miejsca: Na przykład u ludzkiego niemowlęcia jest takie na szczycie czaszki...
Kiedy całkowicie wyczerpane ciało O'Mary runęło w otchłań snu, jego ostatnią składną mylą było, że jest najgorszym, najpodlejszym szubrawcem, jakiego Ziemia wydała.
Obudził się po szesnastu godzinach. Przebudzenie było procesem powolnym i naturalnym, w czasie którego tylko minimalnie przekroczył próg wiadomoci. Przelotnie zdziwił się, że to nie malec go obudził, ale po chwili znów zapadł w sen. Po raz drugi obudził się po dalszych pięciu godzinach na odgłos kroków Waringa wchodzącego przez luzę.
- D-d-doktor Pelling kazał mi to przynieć - rzekł rzucając O'Marze niewielką książeczkę. - Żebymy się dobrze zrozumieli: nie robię tego z uprzejmoci dla pana. Doktor powiedział mi, że to dla dobra tego małego. Jak się czuje?
- Śpi - odparł O'Mara.
Waring zwilżył wargi. - Ja-ja mam sprawdzić. C-C-Caxton mi kazał.
- T-t-to do niego podobne - przedrzeźniał go O'Mara.
Przyglądał się w milczeniu, jak krew napływa Waringowi do twarzy. Był to szczupły młody mężczyzna, wrażliwy, niezbyt silny; ponoć jednak dobry materiał na bohatera. Zaraz po przybyciu O'Mara został dosłownie zasypany opowieciami o tym manewrowym pola siłowego. Pewnego razu w czasie montowania siłowni zdarzył się wypadek i Waring uwiązł w segmencie, który nie był odpowiednio ekranowany przed promieniowaniem. Nie stracił jednak głowy i postępując według instrukcji przekazywanych mu przez znajdującego się na zewnątrz technika zdołał zapobiec niekontrolowanej reakcji jądrowej, która mogła kosztować życie wszystkich zatrudnionych w tym sektorze. Wszystko to robił, będąc przekonany o tym, że dawka promieniowania, którą otrzymał, za kilka godzin spowoduje jego mierć.
Osłona okazała się wszakże znacznie skuteczniejsza niż przypuszczano, i Waring nie umarł. Jednak wypadek ten wycisnął na nim swoje piętno, przekonywano O'Marę. Waring miewał okresy utraty przytomnoci, zaczął się jąkać. W jego systemie nerwowym nastąpiły podobno drobne, ale nieodwracalne zmiany; było jeszcze parę innych rzeczy, które O'Mara miał sam zauważyć, a potem nie zwracać na nie uwagi. Waring uratował im wszystkim życie i należało mu się za to specjalne traktowanie. I dlatego, kiedy Waring gdziekolwiek szedł, wszyscy ustępowali mu z drogi, dawali mu wygrywać we wszystkich utarczkach, sporach, grach zręcznociowych i losowych, a ogólnie rzecz biorąc, otulali go kołderką z sentymentalnej waty.
I dlatego Waring był zepsutym, nieznonym, głupim gówniarzem.
O'Mara umiechnął się patrząc na jego zbielałe wargi i zacinięte pięci. On sam nigdy nie pozwalał Waringowi wygrywać niezasłużenie, a pierwsza bójka, którą ów manewrowy wszczął z nim, była zarazem ostatnią. Nie dlatego, że O'Mara go poważnie pobił, ale był na tyle brutalny, by wykazać mu, że bijatyka z nim nie jest najlepszym pomysłem.
- Wejdź i popatrz sam - powiedział w końcu O'Mara. - Rób, co C-C- Caxton każe.
Obaj weszli do rodka, spojrzeli przelotnie na malca, który łagodnie przebierał mackami, i wyszli. Waring wyjąkał, że musi już ić i ruszył w stronę luzy. O'Mara wiedział, że manewrowy dawno już się tak nie jąkał jak teraz; może to ze strachu, że on wspomni o wypadku.
- Chwileczkę - powiedział O'Mara. - Kończy mi się substancja pokarmowa, więc może by mi przyniósł...
- Niech p-p-pan sam sobie weźmie!
O'Mara popatrzył na niego przeciągle, aż Waring odwrócił wzrok.
- Caxton nie może wymagać wszystkiego na raz. Jeli o tego malca trzeba dbać do tego stopnia, że nie mogę go trzymać albo karmić w próżni, w takim razie poważnym zaniedbaniem z mojej strony byłoby, gdybym odszedł po pożywienie i pozostawił go samego. Chyba to rozumiesz. Pan Bóg jeden wie, co mogłoby się stać z malcem, gdybym zostawił go bez opieki. Obarczono mnie odpowiedzialnocią za jego stan, więc żądam...
- A-a-ale on nie...
- Dla ciebie to tylko godzina lub dwie, które powięcisz co drugi czy trzeci dzień ze swego okresu odpoczynku powiedział ostro O'Mara. - Nie marudź już. I przestań się zapluwać; jeste już w takim wieku, że powiniene mówić dobrze.
Szczęki Waringa zwarły się ze zgrzytem. Nabrał głęboko w płuca powietrza, a następnie, przez ciągle zacinięte szczęki wypucił oddech. Towarzyszący temu dźwięk przypominał odgłos, jaki wydaje pęknięty zawór luzy powietrznej.
- To... będzie... mnie... kosztowało... pełne... dwa okresy odpoczynku - powiedział bardzo powoli. - Kwatera Hudlarian, w której znajduje się żywnoć... zostanie pojutrze wmontowana do głównego kompleksu. Substancję pokarmową trzeba będzie przenieć wczeniej.
- No widzisz, jakie to łatwe. Trzeba tylko spróbować - O'Mara wyszczerzył zęby w umiechu. - Na początku mówiłe trochę nerwowo, ale zrozumiałem każde słowo. Idzie ci wietnie. A przy okazji; kiedy będziesz rozmieszczał zbiorniki z pożywieniem koło luzy, nie hałasuj za bardzo, bo obudzisz malucha.
Przez następne dwie minuty Waring obrzucał O'Marę przeróżnymi obelgami nie powtarzając się i ani razu się nie zająknąwszy.
- Mówiłem już, że idzie ci wietnie - rzekł O'Mara karcącym tonem. - Wcale nie musiałe się popisywać.
III
Po wyjciu Waringa O'Mara zaczął zastanawiać się nad tym, co usłyszał o demontażu kwatery Hudlarian. Ponieważ rasa ta potrzebowała tylko siły ciążenia rzędu 4G, a poza tym niewielu innych udogodnień, umieszczono ich w jednym z zasadniczych elementów szpitala. Skoro przyszedł czas na wmontowanie w główny korpus, oznaczało to, że koniec budowy szpitala nastąpi za pięć, może za szeć tygodni. Manewrowi pól siłowych na stanowiskach umieszczonych w zagłębieniach montowanych płaszczyzn będą rzucać po niebie tysiąctonowymi ciężarami zbliżając je łagodnie ku sobie, podczas gdy pasowacze sprawdzą ułożenie, poprawią je i odpowiednio ustawią do połączenia. Wielu z nich zlekceważy wiatła ostrzegawcze, aż do ostatniej chwili porywając się na mrożące krew w żyłach ryzyko, aby tylko oszczędzić sobie czasu i roboty z demontażem segmentów i ponownymi próbami.
O'Mara wolałby być razem z nimi na finiszu, zamiast siedzieć tu i bawić się w niańkę.
Myl ta przypomniała mu o kłopocie, który ukrywał przed Waringiem. Malec nigdy jeszcze tyle nie spał; minęło już co najmniej dwadziecia godzin od czasu, gdy usnął, czy też raczej, od kiedy O'Mara wykopał go spać. Owszem, istoty klasy FROB były wytrzymałe, ale może młody Hudlarianin nie spał, ale stracił przytomnoć wskutek uderzeń?
O'Mara sięgnął po książkę, którą przysłał Pelling i zaczął czytać.
Szło mu jak z kamienia, ale po dwóch godzinach lektury wiedział już co nieco o opiece nad młodymi Hudlarianami i doznał jednoczenie uczucia ulgi i rozpaczy. Okazało się, że jego napad wciekłoci i kopniaki okazały się dobrą rzeczą; młode osobniki klasy FROB potrzebowały ciągłych pieszczot. Gdy obliczył, z jaką siłą dorosły osobnik tego gatunku poklepuje swoje młode, okazało się, że jego wciekły atak był zaledwie słabą pieszczotą. W innym miejscu książka ostrzegała przed przekarmianiem i tu O'Mara miał niewątpliwie sporo na sumieniu. Widocznie wystarczyło małego karmić co pięć czy szeć godzin podczas okresu czuwania, a gdy nadal zdradzał oznaki niepokoju lub głodu, należało go uspokajać metodą fizyczną, czyli poklepywaniem. Okazało się również, że małe osobniki klasy FROB potrzebują doć często kąpieli.
Na ich rodzinnej planecie była to operacja zbliżona do czyszczenia metodą piaskowania, ale O'Mara uważał, że to zapewne z powodu wysokiego cinienia i gęstoci atmosfery. Innym problemem, który niewątpliwie musiał rozwiązać, był sposób aplikowania dostatecznie silnych klepnięć w celu pocieszenia malca. Miał olbrzymie wątpliwoci, czy uda mu się wpać we wciekłoć za każdym razem, kiedy malec będzie potrzebował swojej porcji pieszczot.
Ale przynajmniej okazało się, że O'Mara będzie miał mnóstwo czasu, by co wymylić, bowiem w tej samej książce wyczytał również, że Hudlarianie czuwają przez dwie pełne doby, potem za pią przez pięć.
Podczas pierwszego pięciodobowego okresu snu malca O'Mara zdołał wymylić metody aplikowania pieszczot oraz kąpieli, a nawet zostało mu jeszcze dwa dni na odpoczynek i zebranie sił przed ciężką pracą, która go czekała, gdy malec się obudzi. Dla człowieka o przeciętnej sile byłoby to mordercze zajęcie, ale O'Mara odkrył po pierwszych dwóch tygodniach tego cyklu, że dostosował się do niego zarówno psychicznie, jak i fizycznie. A pod koniec czwartego tygodnia ból i sztywnoć nogi ustąpiły zupełnie, a malec nie sprawiał najmniejszego kłopotu.
Na zewnątrz budowa szpitala dobiegała końca. Ogromna, trójwymiarowa układanka była już gotowa, jeli nie liczyć kilku niezbyt ważnych segmentów na skrajach. Przybył też oficer dochodzeniowy z Korpusu Kontroli i zadawał pytania wszystkim z wyjątkiem O'Mary.
On, za nieustannie zastanawiał się, czy przesłuchiwano już Waringa, a jeli tak, to co powiedział manewrowy. Oficer dochodzeniowy był psychologiem, niepodobnym do zwykłych inżynierów z Korpusu, i na pewno nie był głupcem. O'Mara pomylał, że on sam też nie był głupi; zrobił wszystko, co mógł i po prawdzie nie powinien niepokoić się wynikiem ledztwa prowadzonego przez Kontrolera. Ocenił całą sytuację i związane ze sprawą osoby, i udało mu się przewidzieć reakcje wszystkich. Ale zależało to od tego, co Waring powiedział Kontrolerowi.
Masz stracha! pomylał O'Mara czując do siebie niesmak. Naraz, kiedy twoje ulubione teoryjki zostały wystawione na próbę, boisz się, że nie dadzą wyników. Chciałby poczołgać się do Waringa i ucałować jego buty?
A taki czyn, o czym wiedział, wprowadziłby lepą zmienną do układu, który powinien być całkowicie możliwy do przewidzenia i z pewnocią by wszystko popsuł. Niemniej jednak pokusa była silna.
Na początku szóstego tygodnia przymusowej opieki nad malcem, gdy O'Mara czytał o różnych niesamowitych i dziwacznych chorobach, na które zapadają młode osobniki klasy FROB, czujnik luzy dał znać, że kto przyszedł. O'Mara szybko zsunął się z kanapy i stanął twarzą do wejcia usilnie starając się sprawiać wrażenie człowieka pozbawionego wszelkich zmartwień.
Ale to był tylko Caxton.
- Mylałem, że to Kontroler - powiedział O'Mara.
- Jeszcze go tu nie było, co? - mruknął kierownik sekcji. - Może myli, że to strata czasu. Po tym, co mu powiedzielimy, uważa pewnie, że sprawa jest jasna. Kiedy tu przyjdzie, weźmie ze sobą kajdanki.
O'Mara tylko popatrzył na niego. Kusiło go, żeby zapytać, czy Kontroler przesłuchiwał już Waringa, ale nie była to silna pokusa.
- Przyszedłem - rzekł oschle Caxton - żeby zapytać się o wodę. Dział zaopatrzenia mówił, że zamawia pan trzy razy więcej wody niż mógłby pan potrzebować. Założył pan akwarium, czy co?
O'Mara celowo zwlekał z odpowiedzią.
- Czas już na kąpiel malca - rzekł. - Chce pan popatrzeć?
Schylił się, sprawnie usunął jedną z płyt podłogowych i sięgnął do wnętrza powstałego w ten sposób otworu.
- Co pan robi? - wybuchnął Caxton. - To sieć sztucznego ciążenia, nie wolno panu jej dotykać...
Nagle podłoga przechyliła się o trzydzieci stopni. Caxton runął na cianę z przekleństwem na ustach. O'Mara wyprostował się, otworzył wewnętrzne drzwi luzy, po czym ruszył po silnie teraz nachylonej podłodze w stronę sypialni. Caxton poszedł za nim ciągle upierając się przy twierdzeniu, że O'Mara nie ma ani uprawnień, ani dostatecznych kwalifikacji, żeby dokonywać przeróbek w układach sztucznego ciążenia.
- To zapasowy rozpylacz do pożywienia, którego wylot zmodyfikowałem tak, żeby dawał strumień wody pod cinieniem - powiedział O'Mara, kiedy znaleźli się wewnątrz przedziału. Nastawił przyrząd i rozpoczął demonstrację oblewając wodą niewielki fragment skóry malca. Obiekt demonstracji zajęty był nadawaniem coraz bardziej nieokrelonego kształtu przedmiotowi, który był kiedy krzesłem. Ludzi zignorował całkowicie.
- Proszę spojrzeć - O'Mara kontynuował - na ten fragment skóry, gdzie substancja odżywcza stwardniała. To miejsce trzeba co jaki czas przemywać, bowiem stwardniałe pożywienie zatyka system absorpcyjny Hudlarianina powodując wstrzymanie dopływu pokarmu. Malec robi się wtedy bardzo nieszczęliwy i, hm, głony...
Umilkł. Dostrzegł, że Caxton nie patrzy na malca, ale obserwuje, jak woda odbija się od jego skóry, a następnie spływa po stromo nachylonej podłodze przez całe pomieszczenie, prosto do luzy. Może zresztą i dobrze, że nie patrzył na małego, bowiem rozpylacz odsłonił na jego skórze jaką plamę o takiej barwie i strukturze, jakiej jeszcze nie widział. Zapewne nie było to nic groźnego, ale lepiej, żeby Caxton nie zobaczył i nie zadawał pytań.
- Co tam jest? - zapytał kierownik wskazując na sufit
Aby zapewnić małemu konieczną iloć pieszczot, O'Mara musiał sklecić specjalny zespół dźwigni, bloków i przeciwwag; całą tę niezdarną maszynerię zawiesił u sufitu. Bardzo był dumny ze swego wynalazku; za jego pomocą mógł rozdawać porządne, solidne klepnięcia w dowolne miejsce półtonowego cielska malca. Każde z takich klepnięć momentalnie umierciłoby człowieka.
Miał jednak wątpliwoci, czy Caxtonowi spodobałby się jego aparat. Zapewne kierownik sekcji uważałby, że urządzenie zadaje dziecku ból i zakazałby jego stosowania.
O'Mara ruszył w stronę wyjcia. - To tylko podnonik blokowy - odpowiedział na pytanie Caxtona.
Mokre plamy na podłodze wytarł szmatą, którą cisnął do luzy, obecnie częciowo wypełnionej wodą. Jego sandały i kombinezon były również wilgotne. więc je też tam wrzucił, po czym zamknął zawór wewnętrzny i otworzył zewnętrzny. W czasie gdy woda bulgocąc ulatniała się w przestrzeń kosmiczną, wyregulował sztuczne ciążenie, tak że podłoga była znowu płaska, a ciany pionowe. Następnie zamknąwszy luzę od zewnątrz wydostał z niej sandały, kombinezon i szmatę, które obecnie były suche jak pieprz.
- Ładnie pan to sobie wszystko urządził - powiedział zrzędliwie Caxton wkładając hełm. - Przynajmniej o niego dba pan lepiej, jak o jego rodziców. Oby tak dalej. Kontroler przyjdzie tu jutro o dziewiątej - dodał i wyszedł.
O'Mara szybko wrócił do sypialni, by dokładniej przyjrzeć się owej plamce na skórze. Była ona bladoszaroniebieska, a gładka i twarda prawie jak stal powierzchnia skóry wyglądała w tym miejscu jak popękana. O'Mara potarł łagodnie to miejsce, a Hudlarianin zakręcił się i wydał ryk, który zabrzmiał pytająco.
- A mylisz, że ja wiem - powiedział O'Mara w roztargnieniu. Nie mógł sobie przypomnieć, żeby już o czym takim czytał, ale książki jeszcze nie skończył. Im prędzej to zrobi, tym lepiej.
Istoty należące do różnych ras porozumiewały się między sobą głównie za pomocą autotranslatora, który elektronicznie rozdzielał i klasyfikował wszystkie znaczące dźwięki i odtwarzał je w języku jego użytkownika. Inną metodą, stosowaną, gdy istniała potrzeba przekazania znacznej iloci dokładnych danych o bardziej wyspecjalizowanym charakterze, była nauka przy użyciu hipnotam. Za ich pomocą przekazywano wszelkie doznania zmysłowe, wiedzę i osobowoć jednej istoty bezporednio do mózgu drugiej. Daleko w tyle za nimi, jeli chodzi o powszechnoć zastosowania i dokładnoć, była metoda trzecia: pisany język cokolwiek na wyrost nazwany uniwersalnym.
Język uniwersalny przydatny był tylko tym istotom, których mózgi wyposażone były w receptory optyczne zdolne do wydobycia informacji z zespołów znaków graficznych rozmieszczonych na płaskiej powierzchni, czyli krótko mówiąc, z zadrukowanej stronicy. Choć zdolnoć tę posiadało wiele ras inteligentnych, to zakres barw odbierany przez każdą z nich był różny. To, co O'Marze jawiło się jako plamka barwy szaroniebieskiej, dla innej istoty mogło mieć inną barwę - od szarożółtej do brudnopurpurowej - a kłopot polegał na tym, że autorem książki mogła być taka włanie inna istota.
Jeden z dodatków do książki zawierał przybliżone odpowiedniki barw dla różnych ras, ale ciągłe zaglądanie do niego było nużące i czasochłonne, a O'Mara nie mógł się poszczycić dobrą znajomocią języka uniwersalnego.
Pięć godzin później nie był ani trochę bliżej prawidłowej diagnozy dolegliwoci nękającej Hudlarianina, za owa szaroniebieska plamka na jego skórze urosła dwukrotnie i zyskała towarzystwo trzech następnych plam. Nakarmił malca z niepokojem zastanawiając się, czy słusznie to robi w tej sytuacji, potem za powrócił do studiowania książki.
Według niej były dosłownie setki łagodnych, krótkotrwałych chorób, na które zapadali młodzi Hudlarianie. Jego malec uniknął ich tylko dlatego, że dostawał pożywienie ze zbiornika i nie wchłonął bakterii z powietrza, cz...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plslaveofficial.keep.pl