- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]James Clavell.
OPERACJA WHIRLWIND
KSIĘGI 1-2
Przekład Michał Jankowski
Bo iż wiatr siali,
wicher też żąć będą
Ozeasz.8:7
KSIĘCA PIERWSZA
W GÓRACH ZAGROS, ZACHÓD SŁOŃCA.
Słońce dotknęło horyzontu. Jeździec, zadowolony, że nadszedł czas modlitwy, ściągnął
wreszcie cugle wierzchowca.
Hosejn Kowissi, silnie zbudowany, trzydziestoczte-roletni Irańczyk, zawinięty był w ciemne,
przybrudzone po podróży szaty. Miał jasną skórę, czarne oczy i brodę, na głowie biały turban,
a na ramieniu kałasznikowa. Od zimna chroniła go kamizelka z nie wyprawionej koźlej skóry
i mocno już sfatygowane buty. Kroczący za nim, obładowany wielbłąd szarpnął niecierpliwie
postronkiem; był głodny i chciał odpocząć. Hosejn zaklął odruchowo i zsiadł z konia.
Ponieważ turban zasłaniał uszy, Irańczyk nie słyszał odgłosu silnika turbo zbliżającego się
helikoptera.
11
Na wysokości dwóch tysięcy czterystu metrów powietrze było przejrzyste i zimne, bardzo
zimne; wiatr uformował zaspy śnieżne, droga stała się śliska i zdradliwa. W dole mało
uczęszczany szlak wił się w kierunku odległych dolin aż do Isfahanu, skąd przybył jeździec.
Z przodu ścieżka wspinała się niebezpiecznie na turnie, a potem biegła ku innym dolinom,
obniżającym się w kierunku Zatoki Perskiej i miasta Kowiss, w którym mężczyzna się
urodził, w którym teraz mieszkał i od którego wziął swe nazwisko, gdy został mułłą.
Nie przejmował się niebezpieczeństwem ani zimnem. Niebezpieczeństwo było dla niego jak
powietrze.
To tak, jakbym znów był nomadą, pomyślał. W dawnych czasach prowadził nas mój dziad.
Wtedy wszystkie nasze szczepy Kaszkajów mogły przenosić się z zimowych pastwisk na
letnie. Każdy mężczyzna miał konia i karabin, i stada, których bronił; niezliczone owce, kozy
i wielbłądy, kobiety z odsłoniętymi twarzami. Nasze szczepy były wolne, tak jak nasi
przodkowie przez dziesiątki stuleci. Nikt nami nie rządził oprócz woli boskiej, myślał coraz
bardziej gniewnie. Stare czasy skończyły się zaledwie sześćdziesiąt lat temu przez Rezę
Chana, żołnierza parweniusza, który z pomocą nędznych Brytyjczyków uzurpatorsko zajął
miejsce na tronie, nazwał się Rezą Szachem, pierwszym z szachów Pahlawich, a następnie ze
swym regimentem Kozaków wziął nas w karby i spróbował zrobić z nami koniec.
Dzięki Bogu za to, że Reza Szach został upokorzony i wygnany przez swych plugawych
brytyjskich panów, aby umrzeć w zapomnieniu. Dzięki Bogu za to, że Mohammad Szach
1
został kilka dni temu zmuszony do ucieczki. Dzięki Bogu za to, że Chomeini powrócił, aby
przewodniczyć rewolucji. Z łaski bożej jutro lub pojutrze zostanę męczennikiem; boska burza
wymiecie z Iranu zdrajców i nadejdzie dzień rozrachunku z wszystkimi sługusami Szacha i
cudzoziemcami.
Helikopter był już bliżej, Kowissi jednak nadal go nie słyszał; odgłos silnika ginął w
zawodzeniu wichru. Mułła wyjął z juków swój modlitewny dywanik i roz-
12
postarł na śniegu. Plecy bolały go jeszcze od razów bicza. Nabrał garść śniegu; w rytualnym
geście obmył dłonie i twarz, przygotowując się do czwartej modlitwy dnia. Potem zwrócił się
na południowy zachód, w kierunku Mekki, która leżała o tysiące kilometrów dalej, w Arabii
Saudyjskiej. I skierował swoje myśli ku Bogu.
- Allahu Akbar, Allahu Akbar. La ilaha illallah - powtarzał szahadę i bił pokłony,
pozwalając, aby te arabskie słowa nim zawładnęły: Bóg jest największy, Bóg jest największy.
Zaświadczam, że nie ma innego Boga, a Mahomet jest Jego prorokiem. Bóg jest największy,
Bóg jest największy. Zaświadczam, że nie ma innego Boga, a Mahomet jest Jego prorokiem...
Zrobiło się jeszcze zimniej, a wiatr spotężniał. Mimo to mułła dosłyszał wreszcie pomruk
odrzutowego silnika. Hałas narastał, wdzierał się do czaszki, odpędzał spokój i niszczył
skupienie. Hosejn gniewnie otworzył oczy. Helikopter leciał zaledwie sześćdziesiąt metrów
nad ziemią. Zbliżał się do niego.
Pomyślał zrazu, że to maszyna wojskowa, i przestraszył się, iż szukają jego. Potem rozpoznał
brytyjskie kolory: czerwony, biały i niebieski, oraz wyraźne oznaczenie S-G, otaczające
czerwonego lwa Szkocji, wymalowanego na kadłubie - znak tej samej spółki helikopterowej,
która prowadziła operacje z bazy lotniczej w Kowissie i całym Iranie. Opuścił go strach, ale
gniew pozostał. Patrzył na helikopter, nienawidząc wszystkiego, co się z nim wiązało.
Maszyna zmierzała prosto na niego, ale nie była niebezpieczna - nie sądził, aby załoga mogła
go w ogóle zauważyć. Mimo to sprzeciwiał się całym swym jestestwem wdzieraniu się w jego
spokój i zakłócaniu modłów. Gniew wzmagał się wraz z rozdzierającym uszy rykiem silnika.
- La ilaha illallah...
Usiłował powrócić do modłów, ale podmuch mielonego rotorem powietrza sypnął mu
śniegiem w twarz. Koń przeraził się, zarżał i próbował stanąć dęba; pęta sprawiły, że zaczął
się ślizgać. Równie przestraszony wielbłąd szarpnął rzemień, obrócił się i zatoczył, par-
13
skał, skakał kulawo na trzech nogach, potrząsając swym ładunkiem i plącząc postronek.
Gniew eksplodował.
- Niewierny! - ryknął Hosejn pod adresem helikoptera, który wyłaniał się właśnie zza
krawędzi góry. Zerwał się, chwycił karabin, odbezpieczył go i wystrzelił. Potem wycelował
staranniej i opróżnił cały magazynek. - Szatan! - wrzasnął w ciszy, która nagle zapadła.
Gdy pierwsze pociski uderzyły w śmigłowiec, młody pilot, Scot Gavallan, gapił się przez
chwilę jak sparaliżowany na dziury, które się pojawiły w plastikowej szybie.
- Boże wszechmogący... - zdołał tylko wykrztusić. Nigdy przedtem do niego nie strzelano.
Na szczęście,
obok siedział człowiek, którego reakcja była szybka i po wojskowemu precyzyjna. "W dół!"
zahuczało w słuchawkach.
- W dół!
Tom Lochart krzyknął po raz drugi do mikrofonu umieszczonego w hełmie lotniczym, a
potem chwycił rękę pilota i pokierował nią tak, że popchnęła drążek, zmniejszając nagle siłę
ciągu. Helikopter zatoczył się jak pijany, gwałtownie tracąc wysokość. Wtedy posypała się
następna seria pocisków. Z góry i z tyłu rozległy się złowieszcze trzaski, a w innym miejscu
pociski zagrzechotały o metal. Silnik zakaszlał. Maszyna zniknęła z nieba.
2
Był to jet ranger 206. Mieścił pilota, czterech pasażerów, w tym jednego z przodu, a trzech z
tyłu, i wszystkie miejsca były zajęte. Godzinę Wcześniej Scot odbywał rutynowy lot. Zabierał
w Szirazie z lotniska, położonego o jakieś osiemdziesiąt kilometrów na południowy wschód,
kolegów wracających z miesięcznego urlopu. Teraz rutyna zmieniła się w koszmar. Przed
helikopterem wyrastała góra, którą cudem chyba ominęli, po czym runęli w przepaść, co
dawało możliwość uzyskania z powrotem siły ciągu i częściowego opanowania maszyny.
14
- Uważaj, na rany Chrystusa! - krzyknął Lochart. Scot także dostrzegł niebezpieczeństwo, ale
nie tak
szybko. Dygocący helikopter w ostatniej chwili ominął nawis skalny; lewa płoza podwozia
lekko uderzyła o skałę i protestująco zajęczała, a oni jeszcze raz oddalili się od przeszkody,
nurkując zaledwie metr nad poszarpanymi skałami i drzewami.
- Nisko i szybko - pokrzykiwał Lochart. - Tędy, Scot, nie, tamtędy, środkiem parowu...
Dostałeś?
- Nie, chyba nie. A ty?
- Też nie. Już w porządku, opadaj do wąwozu. Teraz! Szybko!
Scot Gavallan posłusznie przechylił maszynę; poleciał zbyt nisko i zbyt szybko; jego umysł
nie funkcjonował jeszcze normalnie. Nadal czuł w gardle wielką kulę, a serce waliło jak
młotem. Zza ścianki odgradzającej kabinę pasażerów dochodziły krzyki i przekleństwa,
przebijające się przez ryk silnika, nie mógł jednak zaryzykować i odwrócić się, rzucił więc
niespokojnie do interkomu:
- Tom, czy ktoś z tyłu jest ranny?
- Zapomnij o nich, skoncentruj się, uważaj na grań. Ja się nimi zajmę! - polecił naglącym
tonem Tom Lochart, rozglądając się na wszystkie strony. Miał czterdzieści dwa lata, był
Kanadyjczykiem, służył kiedyś w RAF-ie, potem był najemnikiem, a teraz głównym pilotem
ich bazy, Zagros Trzy. - Uważaj na grań i bądź gotów do nowego uniku. Trzymaj stałą
wysokość, nisko. Uważaj!
Grań była nieco nad nimi i zbliżała się zbyt prędko. Dokładnie na drodze maszyny Gavallan
ujrzał szczerzącą poszarpane zęby skałę. Ledwie zdążył ją ominąć, gdy gwałtowny podmuch
wiatru rzucił ich niebezpiecznie blisko pionowej ściany wąwozu. Przesadził ją, poprawiając
kurs, i usłyszał w słuchawkach ordynarny komentarz; odzyskał kontrolę nad maszyną. Potem
wyłoniły się drzewa i skały. Wąwóz nagle się skończył, a on wiedział już, że się zgubili.
15
Wszystko zaczęło przebiegać wolniej.
- Chryste...
- Z lewej... uważaj na skałę!
Scot poczuł, że ręce i stopy są mu posłuszne; zobaczył, że helikopter ostrym zakrętem mija
skały o centymetry, zawadza o drzewa, przelatuje nad nimi i ucieka ku wolnej przestrzeni.
- Siadaj tutaj, najszybciej, jak możesz.
Spojrzał nieprzytomnie na Locharta. Nadal był roztrzęsiony.
- Co?
- Siadaj. Lepiej go obejrzyjmy, sprawdźmy - powiedział niecierpliwie Lochart, wściekły, że
to nie on trzyma drążek. - Słyszałem, że coś poszło.
- Ja też, ale co z podwoziem? Może być rozwalone!
- Po prostu zdejmij z niego ciężar. Wyskoczę i zobaczę. Jeśli jest w porządku, to usiądziemy
i szybko wszystko posprawdzam. Lepiej niczego nie zaniedbać; Bóg jeden wie, czy pociski
nie przecięły dopływu oleju albo nie trafiły w przewód paliwowy. - Lochart zobaczył, że Scot
odwraca się, żeby zerknąć na pasażerów.
- Do diabła z nimi, do cholery, ja się tym zajmę - rzucił ostrym tonem. - Skoncentruj się na
lądowaniu.
3
Zauważył, że pilot zacisnął wargi, ale posłuchał. Sam, próbując przezwyciężyć mdłości,
odwrócił się, oczekując, że ujrzy rozbryzganą krew, wnętrzności, i kogoś krzyczącego - krzyk
tonie w hałasie silników
- i że nie będzie mógł niczego zrobić, dopóki nie dolecą w bezpieczne miejsce i nie wylądują;
zawsze trzeba myśleć przede wszystkim o bezpiecznym lądowaniu.
Z niemal bolesną ulgą stwierdził, że trzej mężczyźni zajmujący miejsca z tyłu - dwóch
mechaników i jeszcze jeden pilot - są cali i zdrowi, choć skuleni z przerażenia, a Jordon,
mechanik, siedzący zaraz za Scotem, ma zbielałą twarz i trzyma się oburącz za głowę.
Lochart odwrócił się z powrotem.
Byli teraz na wysokości jakichś piętnastu metrów, na dobrym podejściu, i schodzili szybko.
Powierzchnia widoczna przez szybę była twarda, biała i płaska, po-
16
zbawiona kęp roślinności, otoczona zaspami. Nieźle. Jest miejsce na manewr i lądowanie. Jak
jednak ocenić głębokość śniegu i konfigurację przykrytego nim gruntu? Lochart wiedział, że
mógłby tego dokonać, gdyby to on kierował maszyną. Ale nie kierował. Nie był w tym locie
kapitanem, choć był starszy.
- Z tymi z tyłu wszystko w porządku, Scot.
- Dzięki Bogu - odparł Scot Gavallan. - Jesteś gotów do wyjścia?
- Co sądzisz o powierzchni?
Scot usłyszał ostrzegawczą nutę brzmiącą w głosie Locharta, błyskawicznie wstrzymał
lądowanie, dodał mocy i wzbił się nieco wyżej. Chryste! Pomyślał, prawie wpadając w panikę
po odkryciu, jak głupio się zachował. Gdyby Tom mnie nie ostrzegł, usiadłbym tutaj, a
cholera wie, jak głęboki jest śnieg i co jest pod spodem!
Zawisł na wysokości trzydziestu metrów i badał wzrokiem zbocze.
- Dzięki, Tom. A tam?
Nowe lądowisko było mniejsze, znajdowało się kilkaset metrów dalej, po drugiej stronie
doliny; obniżało się, dając dobrą drogę ucieczki, gdyby jej potrzebowali, i było osłonięte od
wiatru. Mało śniegu, grunt nierówny, ale znośny.
- Wygląda lepiej. - Lochart zsunął słuchawkę z jednego ucha i obejrzał się do tyłu. - Hej,
Jean-Luc - zawołał przekrzykując hałas silnika. - W porządku?
- Aha. Słyszałem, jak coś poszło.
- My też. Jordon, nic ci nie jest?
- Jasne, w porządeczku - odkrzyknął skwaszonym głosem Jordon. Szczupły, twardy
Australijczyk potrząsał głową jak pies. - Tylko walnąłem pieprzonym łbem, to nic, prawda?
Cholerne, pieprzone pociski! Wydawało mi się, iż Scot powiedział, że wszystkie pieprzone
sprawy lepiej się ułożą, gdy ten pieprzony Szach się wyniesie, a Chomeini wpieprzy się tu z
powrotem. Lepiej? Teraz ci zasrańcy do nas strzelają! Nigdy przedtem tego nie robili. Co się
tu dzieje, do cholery?!
17
- A skąd, do cholery, mam wiedzieć? To chyba jakiś świr, który lubi sobie postrzelać. Siedź
spokojnie, a ja się rozejrzę. Jeśli podwozie jest w porządku, usiądziemy, a ty i Rod wszystko
posprawdzacie.
- Co z pieprzonym ciśnieniem oleju? - krzyknął Jordon.
- Na zielonym. - Lochart usadowił się przodem do kierunku lotu, zerkając odruchowo na
wskaźniki, lądowisko, niebo; w lewo, w prawo, do góry i w dół. Schodzili gładko, mając do
pokonania sześćdziesiąt metrów. Usłyszał mruczenie Gavallana. - Świetnie ci poszło, Scot.
- Gówno poszło - odparł młodszy mężczyzna, starając się, żeby zabrzmiało to rzeczowo. -
Wyrżnąłbym w coś. Zbaraniałem, kiedy trafiły nas kule. Gdyby nie ty, nie dałbym rady.
- To także moja wina. Popchnąłem ci dźwignię bez ostrzeżenia. Przepraszam. Musiałem
szybko zdjąć maszynę z linii strzału tego sukinsyna. Nauczyłem się tego na Malajach. -
4
Lochart spędził tam rok w siłach brytyjskich prowadzących walkę z komunistycznymi
powstańcami. - Nie miałem czasu, żeby cię ostrzec. Siadaj tak szybko, jak możesz.
Popatrzył z aprobatą na Gavallana, który zataczał koła, starannie badając wzrokiem teren.
- Czy widziałeś, kto do nas wygarnął, Tom?
- Nie, ale wtedy się nie rozglądałem. Gdzie chcesz lądować?
- Tam, w pewnej odległości od tego zwalonego drzewa. W porządku?
- Dla mnie tak. Zrób to najszybciej, jak możesz. Trzymaj go pół metra nad ziemią.
Podejście udało się bezbłędnie. Zawiśli niecały metr nad ziemią. Maszyna była stabilna jak
omiatane wiatrem skały pod nimi. I wtedy Lochart otworzył drzwiczki. Zmroziło go nagłe
zimno. Zapiął suwak pikowanej kurtki lotniczej i wyśliznął się ostrożnie na zewnątrz,
schylając nisko głowę, w bezpiecznej odległości od wirującego śmigła.
Przód płozy był paskudnie naderwany i trochę skręcony, ale nity mocujące ją do podwozia
trzymały mocno. Sprawdził szybko z drugiej strony, spojrzał jeszcze raz na uszkodzenie
płozy i podniósł kciuk do góry. Gavallan przesunął dźwignię dławika, zmniejszył obroty i
posadził maszynę tak miękko, jakby była puszkiem dmuchawca.
Trzej mężczyźni z tyłu natychmiast wysypali się na zewnątrz. Jean-Luc Sessonne, francuski
pilot, odsunął się z drogi, żeby dwaj mechanicy mogli rozpocząć oględziny: jeden z lewej
strony, drugi z prawej, od dziobu do ogona. Wiatr wytwarzany przez rotory smagał ich i
szarpał ubraniami. Lochart był pod helikopterem; szukał wycieków oleju i paliwa, a gdy nie
znalazł, wstał i ruszył za Rodriguesem. Rodrigues był Amerykaninem i bardzo dobrym
mechanikiem. Od roku obsługiwał jego helikopter 212. Właśnie odłączył pokrywę i zaglądał
do środka; przyprószone siwizną włosy powiewały na wietrze, a ubranie łopotało.
Standardy bezpieczeństwa S-G były najwyższe w całym Iranie, tak więc wiązki kabli, rur i
przewodów paliwowych, schludne i czyste, rozplanowano racjonalnie. Nagle Rodrigues
znieruchomiał. Zauważył, że kar-ter silnika jest wgnieciony w miejscu, w które uderzył
pocisk. Ostrożnie zbadali ślad. Mechanik skierował snop światła latarki na gąszcz rur i
przewodów. Jeden z przewodów olejowych był uszkodzony. Gdy Rodrigues cofnął rękę,
stwierdzili, że cała ocieka olejem.
- Cholerne gówno - powiedział.
- Wyłączyć go, Rod? - krzyknął Lochart.
- Lepiej nie. Może być więcej takich wesołych strzelców i nie bardzo chciałbym tu nocować.
- Rodrigues wyciągnął kawał zapasowego przewodu i klucz. - Sprawdź ogon, Tom.
Lochart zostawił go i rozejrzał się niespokojnie, poszukując jakiegoś schronienia na wypadek,
gdyby musieli jednak przenocować. Po przeciwnej stronie lądowiska Jean-Luc z papierosem
w ustach odlewał się na zwalone drzewo.
18
19
- Hej, Jean-Luc, nie odmroź sobie! - zawołał i zobaczył, jak jego kolega zmienił z wrażenia
kierunek strumienia.
- Hej, Tom.
To Jordon dawał mu znaki. Natychmiast zanurkował pod ogon helikoptera, żeby przyłączyć
się do mechanika. Serce zabiło mu trochę mocniej. Jordon zdjął również płytę. W kadłubie, o
centymetry nad zbiornikiem paliwa, widniały dwie dziury po kulach. Jezu, ułamek sekundy i
zbiorniki by eksplodowały, pomyślał. Gdybym nie przesunął dźwigni, już by było po nas.
Absolutnie. Bylibyśmy rozmazani na skałach. Ale dlaczego?
Jordon trącił go i wskazał miejsce na linii pocisków. Kolumna rotora została trafiona.
- Niech mnie szlag, jeśli wiem, dlaczego nie trafił w te pieprzone śmigła - krzyknął.
Czerwona, wełniana czapka, którą zawsze nosił, zsunęła mu się na uszy.
- Widocznie nie było nam sądzone...
- Co?
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plslaveofficial.keep.pl