- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Lisa Jackson INTYMNOŚĆ
Wstęp
K
łamie. I nieźle jej to wychodzi. Naprawdę nieźle, pomyślał T. John Wilson. Był zastępcą szeryfa od tylu lat, że
od razu wyczuwał kłamstwo. Miał do czynienia z największymi przestępcami w okręgu: naciągaczami, złodziejami
i mordercami. Wiedział, kiedy próbują wywieść go w pole.
Jest piękna. Piękna i bogata. I coś ukrywa. Coś ważnego. Te urocze koralowe usta kłamią.
W pokoju przesłuchań czuć było stęchliznę. Bladozielone ściany przybrały odcień brudnej szarości; ostatnie
malowanie miało miejsce przed cięciami budżetowymi. Ale T. John czuł się tutaj jak w domu. Było mu dobrze na
wysłużonym krześle. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po paczkę papierosów, ale przypomniał sobie, że
przed dwoma miesiącami rzucił palenie. Niechętnie wyciągnął gumę do żucia, leniwie odwinął ją z papierka i
włożył do ust. Nie mogła konkurować z camelem, ale musiała mu wystarczyć. Na razie. Dopóki nie porzuci walki z
nałogiem i znowu nie zacznie palić.
- Przyjrzyjmy się temu jeszcze raz. - Oparł się na krześle i założył nogę na nogę. Jego pomocnik, Steve Gonzales,
wsparty ramieniem o framugę drzwi, uważnie przyglądał się ciemnymi oczami kobiecie, która na pewno wiedziała
niejedno o morderstwie i podpaleniu. T. John niedbale wertował plik dokumentów. Znalazł zeznania, które przed
kilkoma godzinami złożyła bez adwokata.
- Nazywa się pani...?
Jej bursztynowe oczy błysnęły z wściekłości, ale Wilson nie czuł się winny, że każe jej znowu przechodzić przez
to samo. Gdyby sytuacja była odwrotna, ona by mu nie popuściła - zatopiłaby w nim zęby i pożarła żywcem.
Dziennikarze nigdy się nie poddają. Zwłaszcza jeżeli rzecz dotyczy prawa czy prokuratora okręgowego. Miło jest
móc się odegrać.
- Nazywam się Cassidy McKenzie. Dobrze pan wie, kim jestem.
- Cassidy Buchanan McKenzie.
Nie odpowiedziała. T. John potrząsnął głową, odłożył dokumenty i westchnął. Ściskając czubki palców
wpatrywał się w dźwiękoszczelne kasetony na suficie, jakby marzył o tym, żeby spomiędzy belek wyjrzał sam Pan
Bóg i zainterweniował.
- Wie pani, miałem nadzieję, że będzie pani wobec mnie szczera.
- Jestem! Nic się nie zmieni przez to, że jeszcze raz to wszystko przerobimy. Wie pan, co się stało...
- Nie mam pojęcia, więc proszę nie wstawiać mi kitu! - Tupnął nogą. - Niech pani posłucha. Nie wiem, za kogo
mnie pani ma, ale widziałem już lepszych kłamców niż pani i wsadziłem ich za kratki, o tak. - Pstryknął palcami
tak głośno, że dźwięk odbił się rykoszetem po żelbetowych ścianach. - Nie wiem, czy pani zdaje sobie z tego
sprawę, ale ma pani poważny kłopot. Poważniejszy, niż pani przypuszcza. Więc zacznijmy od nowa. Bez
zalewania. Nienawidzę zalewania. A ty, Gonzales?
- Ja też nienawidzę - stwierdził Gonzales, ledwie poruszając wargami.
Wilson znów wziął teczkę do ręki. Czuł, że traci grunt pod nogami. Nie lubił, kiedy sytuacja wymykała mu się
spod kontroli. Zwłaszcza taka, od której zależała jego kariera. Jeżeli rozwiąże tę sprawę, będzie mógł kandydować
na stanowisko szeryfa i wygryzie Floyda Doddsa, który i tak powinien iść na emeryturę. Floyd robił się coraz
bardziej upierdliwy. Ale jeśli T. John nie znajdzie winnych... do cholery, nie ma nawet takiej możliwości. Wierzył
w pozytywne myślenie. I wierzył w siebie.
Spojrzał na wiszący nad drzwiami zegar, który odliczał sekundy. Przez brudne okno do pokoju wpadały ostatnie
promienie słońca, które sprawiały, że po ścianach pełzały cienie, chociaż jarzeniówki na suficie dawały ostre
światło. Siedzieli nad tym od trzech godzin i byli zmęczeni. Zwłaszcza Cassidy Buchanan. Zbladła. Skóra na
policzkach i wokół złotych oczu była napięta. Miała ognistokasztanowe włosy, przewiązane rzemykiem. Miała na
sobie dżinsową kurtkę. Makijaż dawno zblakł. Maleńkie zmarszczki naznaczyły kąciki jej pełnych, zmysłowych
ust.
T. John spróbował raz jeszcze.
- Nazywa się pani Cassidy Buchanan McKenzie, jest pani reporterką „Timesa” i wie pani o pożarze w tartaku
tatusia o wiele więcej, niż mi pani mówi.
Otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła. Siedziała sztywno.
- Skoro to już sobie wyjaśniliśmy, może zechce mi pani powiedzieć, co pani na to: jeden człowiek umiera na
oddziale intensywnej terapii w klinice Northwest, a drugi nie jest w stanie mówić. Lekarze twierdzą, że ten z
intensywnej z tego nie wyjdzie.
Usta kobiety na sekundę wykrzywił grymas.
- Słyszałam - szepnęła. Zamrugała, ale nie rozpłakała się. T. John spodziewał się tego. Jest przecież z
Buchananów. A oni są podobno twardzi jak skała.
- To nie pierwszy pożar, jaki zdarzył się w posiadłości pani ojca, prawda? - T. John wstał i zaczął przechadzać się
po pokoju. Żuł gumę w rytm swoich kroków po żółtym linoleum. - I jeśli dobrze pamiętam, po ostatnim wyjechała
pani z miasta. Twierdząc, że nigdy pani nie wróci. Ciekawe, czemu zmieniła pani zdanie. Jasne, każdy ma do tego
1
prawo. - Posiał jej uśmiech grzecznego dużego chłopca. Najładniejszy, jaki mógł. Nawet nie drgnęła. - Wie pani,
co mnie zastanawia? Rzuciła pani pracę, za którą wielu dałoby się zabić, wróciła do domu jako żona jednego z
McKenziech, i co? Niespodzianka - mamy nowy cholerny pożar, jakiego nie widziano tu od prawie siedemnastu
lat! Jeden facet mało nie zginął od wybuchu, życie innego wisi na włosku. - T. John uniósł ręce. - I co pani na to?
Gonzales odsunął się od drzwi, wziął z kartonu stojącego na stole styropianowy kubek i nalał sobie cienką strużką
kawy ze szklanego czajnika, który stał na podgrzewaczu. Podniósł dzbanek i bez pytania dolał kawy kobiecie.
Wilson odwrócił krzesło oparciem do przodu i usiadł na nim okrakiem. Pochylił się i groźnie patrzył na Cassidy
Buchanan. Nie odwróciła wzroku.
- Usiłujemy dociec, co się wydarzyło i kto przy tym był. Na szczęście pani mąż miał przy sobie portfel, bo
inaczej byśmy go nie rozpoznali. Jest cały pokiereszowany. Ma spuchniętą i pokaleczoną twarz, spalone włosy,
złamaną szczękę i zmiażdżoną nogę. Udało się uratować uszkodzone oko. Jeżeli trochę poćwiczy, może znowu
będzie chodził. - Kobietą wstrząsnął dreszcz. A więc jednak mąż ją obchodzi... Przynajmniej trochę. - O drugim
facecie nie wiemy nic. Nie miał dokumentów. Też ma nieźle poharataną twarz. Spuchniętą i sinoczarną. Stracił
kilka zębów i ma spalone ręce. Prawie zupełnie spaliły mu się włosy. Mamy twardy orzech do zgryzienia. Chcemy
się dowiedzieć, kto to jest, i myśleliśmy, że pani nam w tym pomoże. - Odchylił się na krześle i wziął do ręki
kubek z zimną już kawą.
- A... a co z odciskami palców?
- Facet ma spalone dłonie. Nie będzie odcisków. Przynajmniej na razie. Ma też powybijane zęby i uszkodzoną
szczękę, więc trochę potrwa, zanim dostaniemy odlewy zgryzu... - Wilson wbił wzrok w kobietę i podrapał się w
dwudniowy zarost. - Gdybym był niespełna rozumu pomyślałbym, że ten bydlak celowo spalił sobie ręce, żeby
wyprowadzić nas w pole.
Kobieta skrzywiła się.
- Myśli pan, że to on podłożył ogień?
- Całkiem możliwe. - Wilson wziął do ręki wyszczerbiony kubek, wypił duży łyk, spojrzał na Gonzalesa i gestem
poprosił, żeby dolał mu kawy.
- Mówiłam panu, że nie wiem, kto to jest.
- Spotkał się w tartaku z pani mężem.
Zastanowiła się.
- Skoro pan tak twierdzi... Nie mam nic wspólnego z interesami męża. Nie wiem, z kim się spotykał, ani po co.
T. John zmarszczył brwi.
- Jesteście nowoczesnym małżeństwem. On ma swoje sprawy, a pani swoje?
Gonzales krzątał się przy podgrzewaczu. Otworzył śmietankę w proszku - wstrętny biały puder, który nie ma nic
wspólnego z krową.
- Myślimy o separacji - wyjaśniła kobieta niechętnie.
- Ach tak? - Wilson ukrył uśmiech. W końcu stanął na pewnym gruncie. Jest motyw albo przynajmniej trop. Tego
właśnie potrzebował. - Dowódca straży pożarnej uważa, że przyczyną pożaru było podpalenie.
- Wiem.
- Tartak podpalono w identyczny sposób, co stary młyn siedemnaście lat temu. Pewnie to pani pamięta? - Twarz
kobiety nieznacznie się wykrzywiła. - Tak, przypuszczam, że nie zapomniała pani o tym.
Odwróciła wzrok. W drżących rękach trzymała plastykowy kubek. Oczywiście, że pamiętała tamten pożar.
Każdy w Prosperity pamiętał. Dla całej rodziny Buchananów była to straszliwa, bolesna strata, po której nie mogli
się pozbierać. Stary Buchanan, ojciec Cassidy, zmienił się nie do poznania. Stracił kontrolę nad swoim życiem,
firmą i upartą córką.
- Może pojechałaby pani do szpitala, żeby na własne oczy zobaczyć poszkodowanych? Ale ostrzegam, że widok
nie należy do przyjemnych.
Spojrzała na niego oczami koloru mocnej whisky. Wilson przypomniał sobie, że Cassidy Buchanan jest przecież
dziennikarką.
- Chciałam zobaczyć męża od razu po wypadku. Lekarze powiedzieli mi jednak, że nie mogę się z nim widzieć,
dopóki szeryf nie wyrazi na to zgody, bo podobno jest podejrzany.
- Dobra, jedźmy, do cholery! - T. John wstał z krzesła, ale po chwili zmienił zdanie. - Najpierw jednak
wyjaśnijmy jeszcze kilka szczegółów.
Kobieta zesztywniała. Usiadła z powrotem na zdezelowanym plastykowym krześle. Wilson musiał przyznać, że
jest całkiem niezła. Co nie zmienia faktu, że kłamie. Że coś ukrywa. Gonzales napełniał stary kubek Wilsona, a T.
John sięgnął do kieszeni i wyjął plastykowy worek. W przezroczystą folię zawinięty był zwęglony łańcuszek ze
spalonym medalikiem świętego Krzysztofa. Prawie nie można było rozpoznać postaci. Medalik był powyginany i
poczerniały od płomieni.
Cassidy otworzyła usta, ale nie westchnęła. Wpatrywała się w folię, którą Gonzales położył na odrapanym starym
stole, przy którym siedziała. Ścisnęła mocniej kubek i wzięła krótki, płytki oddech.
- Skąd panowie to mają?
2
- Śmieszna sprawa. Ściskał go w garści tamten facet i nie chciał wypuścić, chociaż potwornie cierpiał.
Musieliśmy wyrwać mu go z ręki. Niech pani zgadnie, co wtedy powiedział? - spytał Wilson.
Kobieta spojrzała najpierw na jednego, potem na drugiego mężczyznę.
- Co?
- Chyba wyjęczał pani imię, ale to tylko domysły, bo stracił głos. Omal nie wypluł sobie płuc, ale i tak nie wydał
dźwięku.
Cassidy przełknęła ślinę. Jej oczy zaszły mgłą. Wilson się nie poddawał. Może Cassidy Buchanan przyparta do
muru, w końcu się ugnie.
- Pewnie chce panią zobaczyć... A może widział panią w tartaku tamtej nocy?
Gonzales wbił w nią ciemne oczy.
Oblizała nerwowo usta i odwróciła wzrok.
- Już panom mówiłam, że mnie tam nie było.
- Racja. Była pani sama w domu. Nie ma pani alibi. - Wilson odwrócił się do kolegi i wziął do ręki plastykową
torbę. - Zdjęliście z tego odciski?
Gonzales lekko skinął głową.
- Zabawne. - Wilson, nie spuszczając wzroku z kobiety, wyciągnął poczerniały srebrny łańcuszek. - Wie pani,
bardzo mnie ciekawi, dlaczego prawie spalonemu mężczyźnie tak zależało na tej tandecie.
Cassidy nie odpowiedziała. Wilson rzucił worek na stół i zadyndał jej przed nosem medalikiem ze świętym
Krzysztofem, jak hipnotyzer wahadełkiem.
- Zastanawiam się, o co tu chodzi. - Dostrzegł złość w jej wielkich oczach, ale nie odezwała się. Położył
sczerniały łańcuszek na stole.
Cassidy Buchanan przez chwilę wpatrywała się w zwęglony metal. Zmarszczyła czoło i z trudem przełknęła
ślinę.
- To wszystko? Mogę już iść?
Wilson nie chciał dać za wygraną. Wiedział, że ona coś ukrywa, a przecież chodziło o największą sprawę
morderstwa i podpalenia, jaka trafiła im się od dziewięciu lat i była jego przepustką do tego, żeby wygryźć Floyda
Doddsa.
- Nie zmieni pani zdania?
- Nie.
- Chociaż nie ma pani alibi?
- Byłam w domu.
- Sama?
- Tak.
- Pakowała się pani? Miała pani zamiar odejść od męża.
- Pracowałam na komputerze. Godzina wejścia do komputera jest zarejestrowana, może pan sprawdzić...
- Że ktoś na nim pracował albo, że skończył kursy komputerowe i potrafi się dostać do bebechów maszyny, do jej
pamięci i zmienić godzinę wejścia. Niech pani zrozumie, że igra pani z ogniem. - Chwycił łańcuszek i wrzucił go
do plastykowej torebki. - Ale wie pani, że niezależnie od tego, co pani zrobiła, lepiej będzie się przyznać. A jeżeli
pani kogoś kryje... Cholera, nie ma pani najmniejszego powodu, żeby dać się ukarać za coś, czego pani nie zrobiła.
Kobieta odwróciła wzrok.
- Pani nie... nie chroni swojego męża, prawda? Nie, to idiotyczne. Przecież mieliście się rozstać.
- Czy jestem oskarżona? - Na jej policzkach zakwitły rumieńce. W luźnej kurtce dżinsowej wyglądała tak, jakby
w ciągu doby, która minęła od pożaru, schudła dwa kilogramy.
- Jeszcze nie, ale to dopiero początek.
Nie uśmiechnęła się.
- Wspomniałam, że chciałabym zobaczyć męża.
Wilson posłał spojrzenie Gonzalesowi.
- Pani McKenzie... Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko temu, żebym zwracał się do pani w ten sposób,
bo wobec prawa nadal są państwo małżeństwem. Myślę, że to świetny pomysł. Powinna pani zobaczyć też tego
drugiego faceta. Może powie mi pani, kto to jest, chociaż w tym stanie chyba nie rozpoznałaby go jego własna
matka.
Gonzales oparł się o drzwi.
- Doddsowi się nie spodoba, że pojedziecie bez niego.
- Zostaw to mnie.
- Kopiesz sobie grób, chłopie.
- Zadzwonię do starego Floyda. Kupisz mi ładny wieniec? - Wilson przeciągnął się na krześle. - Dodds i tak
zawsze jest ze mnie niezadowolony.
Gonzales próbował powstrzymać T. Johna.
- Lekarze kategorycznie zabronili przeszkadzać pacjentom.
3
- Wiem, do cholery! - Wilson wziął kapelusz. - Ale im i tak nic nie przeszkodzi! Jeden facet jest nieprzytomny, a
drugi... pewnie nie za długo zabawi na tym świecie. Przecież pani Buchanan jest żoną jednego z nich i chce się
zobaczyć z mężem. W dodatku może nam pomóc. Pani pozwoli, pani McKenzie, idziemy.
Cassidy próbowała zapanować nad emocjami. W jej umyśle mnożyły się tysiące pytań. Nie spała prawie dwie
doby, a kiedy udało jej się zdrzemnąć, dopadł ją przerażający koszmar o pożarze w tartaku. Zlał się z innym
potwornym ogniem, gorącym piekłem, które siedemnaście lat temu zniszczyło jej życie i życie jej rodziny. Ciałem
Cassidy wstrząsnął dreszcz i ugięły się pod nią kolana... O Boże, to straszne wspomnienie... Czarne niebo,
czerwone płomienie, białe rozżarzone iskry, które wzbijały się w niebo, jakby wypluwał je sam szatan, drwiąc z
Boga. Zniszczenie i śmierć... Proszę, pomóż mi.
Zorientowała się, że zastępca szeryfa patrzy na nią i czeka. Przypomniała sobie, że chyba mówił coś o pójściu do
szpitala.
- Możemy już iść? - Wybrnęła z sytuacji. O, Boże, proszę Cię, nie pozwól mu umrzeć! Łzy napłynęły jej do oczu
i zawisły na rzęsach niczym krople rosy. Nie chciała jednak dać T. Johnowi Wilsonowi satysfakcji i pokazać, że
jest załamana.
Powinna poprosić, żeby sprowadzono adwokata, ale to było niemożliwe. Jej adwokatem był mąż, który walczył o
życie. Nie pozwolono jej się z nim zobaczyć, ale lekarze poinformowali ją, jakie odniósł obrażenia. Złamana
szczęka i żebra, przebite płuco, zmiażdżona kość udowa, spalona rogówka prawego oka. Ma szczęście, że żyje.
Szczęście!
Rzuciła ostatnie spojrzenie na zwęglony srebrny łańcuszek w plastykowym worku. Był poskręcany i wyglądał
niczym zdechły wąż. Serce zabiło jej mocniej. To tylko zwykła biżuteria - przywołała się do porządku - w dodatku
niedroga. Nic dla niej nie znaczy. Nic.
Cassidy nie słyszała szpitalnych hałasów - szczęku wózków i naczyń, dzwoniących telefonów ani kroków.
Wydawało jej się, że wszystko umilkło, kiedy Wilson otworzył drzwi do szpitalnej sali, gdzie pod sterylnie białym
prześcieradłem nieruchomo leżał jej mąż. Pół twarzy, włącznie z prawym okiem, miał osłonięte bandażem. Ciało
posiniaczone i pokaleczone. Przy spuchniętym nosie biegły szwy, a wokół ran na skórze żółcił się środek
antyseptyczny. Na widocznej części szczęki zaczynał pojawiać się ciemny zarost. Do żył sączył się płyn z
kroplówki.
Cassidy poczuła mdłości. Zacisnęła zęby. A więc tak się to skończyło. Po co był wtedy w tartaku? Z kim się
spotkał? Z tym człowiekiem, który umiera gdzieś w labiryncie szpitalnych sal? I dlaczego, o Boże, dlaczego ktoś
próbował go zabić?
Jestem tutaj - powiedziała cicho, wchodząc do sali. Żałowała, że nie może cofnąć czasu i uchronić go przed tymi
męczarniami. Już dawno przestali się kochać, a może tak naprawdę nigdy nie było między nimi miłości, jednak
zależało jej na nim. - Słyszysz mnie? - spytała. Nie dotknęła czystej poszwy, którą był przykryty, żeby
niepotrzebnym ruchem nie przysparzać mu dodatkowego cierpienia.
Zdrowe oko miał otwarte. Nieruchomo wpatrywał się w sufit. Białkówka nabrała paskudnego czerwonego
odcienia, a niebieska tęczówka, ta błękitna jak niebo tęczówka, wyglądała jakby rozpuściła się w okalającej tkance.
- Jestem tu z tobą. - Cassidy wiedziała, że w drzwiach stoi zastępca szeryfa. - Słyszysz?
Oko poruszyło się i spojrzało w jej stronę z taką nienawiścią, że niemal odskoczyła od łóżka. Mąż przyglądał się
jej przez długą, pełną napięcia chwilę. Potem odwrócił wzrok, jakby zdegustowany i znowu wpatrywał się w sufit.
- Proszę cię...
Nie poruszył się.
T. John zrobił krok do przodu.
- McKenzie?
Nic.
Kobieta odezwała się miękko:
- Chcę ci powiedzieć, że mi zależy. - Na wspomnienie ostatniej kłótni i okrutnych słów, którymi się obrzucili,
ścisnęło ją w gardle. Oko mężczyzny mrugnęło, wiedziała, że mimowolnie. Nie mógł jej słyszeć. Nie chciał. Nic
się nie zmieniło. Nie chciał miłości, której ona i tak nie była w stanie mu dać. Będę przy tobie. Przypomniała sobie
przysięgę małżeńską i poczuła bolesne ukłucie w sercu. Ten bezwładny mężczyzna był kiedyś tak silny...
Od samego początku wiedziała, że ich małżeństwo jest pomyłką, ale wierzyła, że znajdą sposób, żeby się
pokochać.
Myliła się. Bardzo się myliła.
Czekała. W końcu oko zamknęło się. Nie wiedziała, czy mąż śpi, jest nieprzytomny, czy jak zwykle udaje, że jej
nie zauważa.
Wyszła ze szpitalnej sali na nogach jak z waty. Dopadły ją wspomnienia. Wspomnienia o znalezionej i utraconej
miłości, o nadziejach i marzeniach, które umarły na długo przed pożarem.
Wilson dotrzymywał jej kroku.
- Opowie mi pani o łańcuszku z medalikiem świętego Krzysztofa?
4
Serce jej załomotało.
- Nie... nie mogę.
- Dlaczego?
Objęła się ramionami. Mimo upału trzęsła się z zimna, jakby był listopad.
- Nie należał do mojego męża.
- Jest pani pewna?
Nie odezwała się, bo nie miała pewności.
- O ile wiem, nigdy nie miał niczego takiego. Prawdopodobnie należał do... tego drugiego mężczyzny. Tego,
który go trzymał.
- Czy domyśla się pani, kto to jest? - spytał Wilson.
- Sama chciałabym wiedzieć - odpowiedziała skwapliwie. Nie pozwoliła myślom przenieść się w inny czas i
miejsce, ku innej miłości i błyszczącemu łańcuszkowi z medalikiem świętego Krzysztofa. - Bóg mi świadkiem, że
chciałabym wiedzieć.
Przeszli korytarz i wsiedli do windy. Zjechali na oddział intensywnej terapii. T. Johnowi nie udało się przekonać
dyżurującej pielęgniarki i lekarza dyżurnego, żeby pozwolili im zobaczyć drugą ofiarę pożaru. Wyszli ze szpitala.
W palącym popołudniowym słońcu, Wilson pokazał jej fotografię zwęglonego mężczyzny. Zobaczyła twarz w
pęcherzach i spalone włosy. Zamknęła oczy, bo zebrało jej się na wymioty.
- Już panu mówiłam. Nie znam go. A nawet gdybym znała, nie sądzę, to znaczy nie przypuszczam...
- W porządku. - Głos Wilsona był współczujący, jakby jednak był zdolny do ludzkich uczuć. - Mówiłem, że to
niemiły widok. - Ujął ją pod ramię i zaprowadził na parking, do służbowego samochodu. Spojrzał przez ramię w
stronę skrzydła szpitala, gdzie mieścił się oddział intensywnej terapii. Pokiwał głową.
- Biedny facet. Kto to, do diabła, jest?
Część pierwsza
1977
W
ięc tak żyją bogacze.
Brig McKenzie rzucił dżinsową kurtkę na siedzenie wysłużonego harleya davidsona. Mrużąc oczy w ostrym
słońcu, spojrzał na wypielęgnowany trawnik, który tarasami pokrywał zbocze górskie, aż do olbrzymiego domu na
szczycie. Każdy pas przystrzyżonej trawy okolony był kamieniami. Ciężkie od kwiatów krzewy róż zalewały
ziemię kolorami i nasycały powietrze zapachem. Zielonego dywanu Buchananów nie szpecił żaden chwast, oset ani
koniczyna.
Posiadłości Buchanana nie dało się porównać z domem Briga - jednoizbowym barakiem, w którym mieszkał z
matką i bratem. Za stopień służyła im ustawiona na cegłach skrzynka po pomarańczach, a żwirowy podjazd
porastały wysuszone zielska i trawa. Kołyszący się przy oknie frontowym metalowy szyld, na którym czas odcisnął
swoje piętno, zapraszał na wróżenie z dłoni i konsultacje psychologiczne u Sunny. Jego matki. Półkrwi Indianki
Cherokee, półkrwi Cyganki. Najlepszej matki, o jakiej dziecko mogłoby marzyć.
Przyglądał się domowi Buchananów i nie czuł zazdrości, która trawiła jego starszego brata Chase’a.
- Na Boga, Brig, musisz to zobaczyć - mówił mu nieraz Chase. - To rezydencja. Prawdziwa rezydencja, pełna
służących i kucharzy. Jest nawet szofer. Wyobrażasz sobie? W Prosperity, w stanie Oregon w Stanach
Zjednoczonych, najprawdziwszy szofer. Chłopie, to jest życie. - Oparty o odrapany plastykowy stół kuchenny,
wyszeptał: - Wiesz, dałbym się zabić, żeby mieć taką chałupę!
Na Brigu to miejsce nie wywarło wielkiego wrażenia. Wiedział, że stary Buchanan też ma zmartwienia, z którymi
musi sobie radzić.
Brig wpatrywał się w masywną konstrukcję z szarego kamienia i cedrowego drewna, która była domem Reksa
Buchanana. Trzy wysokie piętra, spadzisty dach, okna w kształcie łuków, ozdobne okiennice i tyle kominów, że
nie można ich było zliczyć. Pomnik wystawiony królowi drewna.
Buchanan był właścicielem niemal wszystkiego i wszystkich w mieście i, zdaniem matki Briga, prawie bogiem
na ziemi. Ale matka Briga mówiła wiele dziwnych i tajemniczych rzeczy, które go niepokoiły. Nie wierzył w
astrologiczne bzdury, choć niejedna przepowiednia Sunny McKenzie sprawdziła się. To było niesamowite i
przyprawiało go o gęsią skórkę.
Nie chciał myśleć o swojej pięknej matce, którą mąż porzucił wkrótce po jego narodzinach. Wolał skupić się na
niezmierzonych hektarach ziemi, która należała do Buchananów. Ogromny obszar był podzielony białymi płotami
na mniejsze pola, na których suchą trawę skubały konie, sądząc po wyglądzie, w większości rasowe. Ich brązowa,
czarna, srebrna i kasztanowa sierść lśniła w późnopopołudniowym słońcu. Zwierzęta ogonami opędzały się od
much. Niepewnie stojące na nogach źrebaki usiłowały naśladować matki i skubały wyblakłą od słońca trawę.
5
1
[ Pobierz całość w formacie PDF ]zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plslaveofficial.keep.pl