- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Judy Jackson POWAŻNE ZAMIARY
Bertowi, Davidowi i Markowi
za ich miłość i wsparcie.
Moim rodzicom. Donowi i
Donnie Jacksonom,
którzy we mnie wierzyli
i dali mi pierwszą maszynę do
pisania.
I Kay Gregory,
niezrównanej przyjaciółce i
doradczyni.
N
ie możecie zabrać mi domu!
Becky Hansen z obrzydzeniem uświadomiła sobie, jak piskliwie wyraziła swe niedowierzanie i strach.
Głośno nabrała powietrza do płuc, żeby się opanować, ale natychmiast musiała się skupić na powstrzymaniu
odruchu wymiotnego, wywołanego stęchłą wonią starego papieru i słodkawym zapachem wody kolońskiej,
które jak zwykle mieszały się w gabinecie dyrektora banku.
- Przykro mi, Rebeko. Polityka naszego banku jest taka, że musi pani spłacić cały kredyt, bo inaczej
będziemy zmuszeni zająć nieruchomość. Ale jeśli zdecyduje się pani na sprzedaż sama, Lilac House
prawdopodobnie osiągnie znacznie większą cenę, niż potrzeba do spłacenia długu. - Tom Ellford rozparł się
wygodniej na krześle. Na jego pokaźnym brzuchu widać było wałeczki kciuków, wciśniętych do kieszonek
kamizelki.
- Nie chcę sprzedać Lilac House.
- Może pani nie mieć wyboru, a jestem przekonany, że ewentualne zyski, jeśli takowe będą, wolałaby pani
schować do własnej kieszeni. W tej chwili rezydencje w Richmond sprzedają się lepiej niż gdziekolwiek
indziej na przedmieściach Vancouveru. Takich cen nie dostanie się nigdzie indziej w Kanadzie.
Uśmieszek bankiera przyprawił ją o gęsią skórkę. Zadrżała. Czemu jej przyszłość musiała znajdować się w
rękach, których palce są plamiste i różowe jak kiełbaski?
Czarne oczy Ellforda zabłysły, a wargi zalśniły od wilgoci, gdy przesunął wzrokiem po jej nogach i
zatrzymał go na wysokości kostek. Widząc przed sobą tę kluskowatą gębę, Rebeka czuła się tak, jakby pełzło
po niej coś oślizgłego. Schowała nogi pod krzesło. Nie wydawało jej się, by była w stanie bez słowa znieść
jeszcze jedno napomknienie, w jaki sposób mogłaby tego mydłka skłonić do wspomożenia jej w kłopotach
finansowych.
Pamiętała, jak proponował jej pomoc wtedy, gdy potrzebowała pożyczki, bo przeciekał dach, a dekarz
powiedział, że prowizorka po kolejnym łataniu nie wytrzyma nawet porannej rosy. I to samo, gdy musiała
kupić używany samochód kombi, bo mechanik przysięgał, że tylko zaklęcia czarownika uruchomiłyby
ponownie jej starą furgonetkę.
Zastanawiało ją, ile ludzi wyszło z tego gabinetu z przekonaniem, że wyraz „pożyczka” jest blisko
spokrewniony z innym wyrazem na „p”.
Bankier odchrząknął i złączył wargi, układając je w stosowny i ostrożnie współczujący, zawodowy
półuśmiech.
- Przykro nam, że nie ma innej możliwości. Moje osobiste odczucia wobec pani kłopotów są tu bez
znaczenia. Mam związane ręce.
- Przecież za zaciągnięcie kredytu i jego spłatę jest odpowiedzialny mój mąż Eric.
- Na jedno wychodzi. Jeśli nie wywiąże się z zobowiązań, pani będzie musiała się wyprowadzić.
Powiadomiliśmy panią natychmiast, gdy stało się dla nas oczywiste, że mąż nie wpłaci należnej sumy. A pani
zmarnowała dwa tygodnie i dopiero potem powiadomiła nas, że nie zna miejsca pobytu swojego męża.
Jak łatwo jest znienawidzić innego człowieka, pomyślała z goryczą Becky. Najpierw Eric udzielił jej lekcji
na całe życie, a teraz ten człowiek jawnie wykorzystuje swą uprzywilejowaną pozycję. Mając wzgląd na
Lilac House, Becky zachowywała się uprzejmie, przejmowało ją to jednak głębokim niesmakiem.
W dzieciństwie i potem, jako młoda kobieta, często chadzała z babką na popołudniowe herbatki w starym
domu. Siedziała w nabożnym skupieniu, chłonąc atmosferę wymyślnego wiktoriańskiego domiszcza, a
tymczasem starsze panie plotkowały o zmarłych lub nieobecnych znajomych. Będąc nastolatką, Becky
często solidnie zbaczała z drogi, żeby tylko odwiedzić to miejsce. Była w nim z każdym rokiem coraz
bardziej zakochana.
Stuart Smythe zbudował Lilac House w 1913 roku jako pomnik swego bogactwa i znaczenia, choć i jedno,
i drugie było w dużej mierze wytworem jego umysłu. Po śmierci Stuarta rodzina naturalną koleją rzeczy roz-
trwoniła majątek. Jego jedyne żyjące dziecko, córka Emily, bytowała elegancko, aczkolwiek raczej bez
kontaktu z rzeczywistością. Dom z wdziękiem się starzał, na swoje szczęście zaniedbywany przez ostatnie
dwadzieścia lat życia właścicielki.
Gdy dalecy kuzyni Emily wystawili po jej śmierci dom na sprzedaż, Eric z dużymi oporami zgodził się go
kupić. Nieustannie narzekał, że utrzymanie Lilac House jest zbyt kosztowne i pracochłonne. Ale Becky
wierzyła, że ten dom odwzajemnia jej miłość, dawał wszak schronienie i pocieszenie przez lata nieudanego
małżeństwa. Teraz należał tylko do niej, była więc zdecydowana go zatrzymać niemal za wszelką cenę.
- Proszę, Tom, niech pan mi da trochę czasu. Jestem pewna, że znajdę sposób spłacenia tego kredytu.
Rozłożył przed sobą komputerowe wydruki, odchrząknął i przebiegł palcem po kolumnie liczb.
- Ma pani troje dzieci.
- Tak.
Bankier nierytmicznie bębnił palcami po stole, a Becky zastanawiała się, czy jego grymas odzwierciedla
niechęć do dzieci w ogóle, czy też tylko do jej braku powściągliwości.
- Czy ma pani inne źródła dochodu poza funduszem powierniczym?
- Układam krzyżówki.
Z pogardą uniósł brwi.
- Sporo na tym zarabiam - dodała skwapliwie i wymieniła sumę, która wywołała na jego twarzy zdumienie.
- No, więc dobrze. Ma pani dwa tygodnie. Pod warunkiem, że złoży nam pani plan finansowy, obejmujący
także dochody z ubiegłego roku i przewidywane wpływy tegoroczne.
Wreszcie mogła odetchnąć.
- Dziękuję.
- Ale niech pani posłucha mojej rady, Rebeko. - Przysadzisty mężczyzna z pietyzmem ułożył dokumenty na
kupce pośrodku biurka i skrupulatnie wyrównał ich narożniki. - Uważam, że najlepszym wyjściem...
Becky poczuła, że jeszcze chwila w tym gabinecie grozi jej uduszeniem. Przerzuciła przez ramię długi
pasek torebki i raptownie wstała. Ellford urwał w pół zdania i zastygł z otwartymi ustami.
- Przyjdę za dwa tygodnie. - Z pieniędzmi, dodała w myśli. Była gotowa na wszystko, byle nie pozwolić
wyrzucić siebie i dzieci z tego domu. - Dziękuję, że zechciał poświęcić mi pan swój czas.
Tom Ellford wreszcie zamknął usta i spojrzał na nią złym wzrokiem.
Zignorowała to gniewne wezwanie, by pozostać w jego gabinecie, i szybko przemierzyła salę bankową.
Szła z wyprostowanymi plecami i podniesioną głową udając, że nie widzi współczujących spojrzeń
znajomych urzędników. Na tym polega wątpliwy urok małego miasta, pomyślała.
Wszystko jedno, dokąd szła: do banku, do adwokata, do lekarza, do szkoły swoich dzieci... nigdzie nie
mogła załatwić sprawy ani uporać się z rodzinnym kłopotem, nie natykając się na kogoś znajomego.
Spotykanie potem tych samych ludzi w innym otoczeniu i spoglądanie im w oczy ze świadomością, że znają
jej najbardziej prywatne zmartwienia, było podwójnie kłopotliwe.
Gdy wyszła przed szklane drzwi, grube krople deszczu uderzyły ją w twarz. Szybko schroniła się pod
pasiastą markizą sklepu z butami i zaczęła szukać w wielkiej torbie zdezelowanej parasolki.
Wreszcie rozpostarła parasolkę nad głową, ale wtedy jeden z prętów szkieletu przebił materiał i wyszarpał
wielką dziurę na czubku. Burknąwszy coś ze złością, Becky cisnęła bezużyteczny przedmiot do kosza na
śmieci, stojącego na rogu ulicy, i puściła się biegiem do samochodu.
Na parkingu po drugiej stronie ulicy przemokła do suchej nitki, zanim zdążyła dostać się do wozu. Gdy
wreszcie otworzyła drzwi, akurat przejeżdżał obok odrapany mikrobus pełen nastolatków. Podskoczył na
wyboju i dokładnie ochlapał Matyldę, stare, drewnopodobne kombi, należące do Becky. Błoto oblepiło i
karoserię, i siedzenia.
Becky melancholijnie spojrzała po sobie. Próżność kazała jej zostawić w domu jedyny posiadany, mocno
już zużyty płaszcz od deszczu i teraz cała była oblepiona tłustą, gliniastą packą.
Oto do czego prowadzi próżność.
Usiadłszy za kierownicą sprawdziła, czy drzwi są porządnie zamknięte, i zerknęła we wsteczne lusterko.
Woda strugami spływała jej z włosów, rozmyła tusz i brutalnie spłaszczyła trwałą. Drżącą ręką Becky
sięgnęła po chusteczki, bez powodzenia usiłując otrzeć policzki i podbródek.
Przestało jej być do śmiechu. Wstrząsnął nią szloch. Zaraz jednak głęboko zaczerpnęła tchu i wyprostowała
się.
Musi wrócić do domu.
Energicznie wydmuchała nos i wcisnęła zużyte chustki do foliowego woreczka na śmiecie, wiszącego na
gałce zepsutego radia. Cóż w końcu znaczą drobne trudności i trochę błota? Nie było to nic, z czym nie
potrafiłaby dać sobie rady. Nic nie do naprawienia.
W odpowiedzi na przekręcenie kluczyka w stacyjce stary grat zatrząsł się i zagrzechotał. Gdy wreszcie
silnik zaskoczył, Becky wzniosła oczy ku niebu i odmówiła dziękczynną modlitwę.
Jazdę do domu urozmaicało jej kichanie silnika i strzelający gaźnik. W końcu samochód ostatecznie
zadławił się na podjeździe, zanim jeszcze zdążyła wyciągnąć kluczyk ze stacyjki. Wysiadła i wyćwiczonym
ruchem biodra zatrzasnęła za sobą drzwi.
W drodze do drzwi kopnęła ze złością oponę, zaraz jednak pożałowała tego gestu, bo samochód wydał z
siebie następny przejmujący odgłos. Bądź co bądź, Matylda uczciwie odsłużyła pięćset dolarów, które trzeba
było za nią zapłacić. Staruszka zasługiwała na lepszy los niż kopniak w wulkanizowaną gumę.
Becky weszła do domu. Nieznacznym ruchem obcasa zatrzasnęła za sobą drzwi. Oparła ramiona o
drewnianą płytę, chłonąc ciepło i gościnną atmosferę Lilac House. Nareszcie była bezpieczna u siebie.
K
im mam być? - Ryan podniósł głos i mężczyzna naprzeciwko niespokojnie drgnął. Osiemnaście lat w
Kanadzie nie zmieniło jeszcze sposobu mówienia Ryana na tyle, by nie było znać, że pierwszą połowę życia
spędził w Teksasie. Zwłaszcza gdy był zdenerwowany, charakterystyczny akcent stawał się wyraźnie
słyszalny. A właśnie w tej chwili Ryan był bardzo zdenerwowany. - Pan chyba upadł na głowę.
Spokojnie, panie McLeod. Nie ma powodu tak się złościć.
Ryan popatrzył z niedowierzaniem na chuderlawego mężczyznę o wyjątkowo bezbarwnym głosie, potem
zerknął na tłoczoną wizytówkę, która leżała na jego biurku. Pan Agnew Withers-Bright z kancelarii Smithers
and Withers w Bostonie, w stanie Massachusetts.
Pan Withers-Bright był zapewne mniej więcej rówieśnikiem trzydziestosześcioletniego Ryana, bez
wątpienia jednak nażarł się już tyle kruczków i paragrafów, jakby był dwa razy starszy. Nawet pachniał
kurzem. Od czterdziestu minut siedział na tym samym krześle, dokładnie w tej samej pozycji, pośrodku, ze
ściśniętymi kolanami, i opowiadał Ryanowi o jego kuzynce.
Ryan darzył Rona i jego żonę Marcie niejaką sympatią, z żalem więc dowiedział się o ich śmierci. Ale
testament, pieniądze i potomstwo kuzynostwa zupełnie go nie interesowały. Doszedłszy w końcu do
wniosku, że dowiedział się aż nadto, miał właśnie przerwać wywody pana Withers-Brighta, gdy adwokat
strzelił z grubej rury.
- Mam się nie złościć? Bez mojej zgody mianowano mnie opiekunem dziecka, a pan mi mówi, żebym się
nie złościł? - Ryan pochylił się nad zasłanym papierami biurkiem, energicznie odgarnął włosy z czoła i
spojrzał z wściekłością prosto w wytrzeszczone oczy adwokata.
Widział, jak splatając drżące palce pan Withers-Bright szuka oparcia w majestacie prawa. Widocznie
jednak odwagą cywilną chuderlawy człowieczek nadrabiał braki w odwadze fizycznej, bo chociaż
nieznacznie się wzdrygnął, spłoszony gniewem bijącym od Ryana, to niezłomnie trwał przy swoim.
- Tak, panie McLeod. Pan Ronald McLeod jednoznacznie mianował pana opiekunem.
- Ale dlaczego, do jasnej cholery?
- W czasie gdy państwo McLeod sporządzali testamenty, postawiłem im to samo pytanie. Czy przypomina
pan sobie, że kilka lat temu odpowiedział pan na prośbę o dotację i szczodrze ich obdarował? Potrzebowali
pieniędzy na wyprawę badawczą w Afryce organizowaną przez rozwiązane już stowarzyszenie.
- Mgliście.
- Tym hojnym wkładem najwyraźniej przekonał ich pan o swej szczodrej naturze. Uznali więc, że będzie
pan najlepszym opiekunem ich dziecka w razie, gdyby przyszło im opuścić ziemski padół.
Ryan poruszył się na krześle.
- To nie może być zgodne z prawem! Nie zapytano mnie...
- Nie było takiej konieczności - przerwał mu prawnik. - W zasadzie jest to zapis testamentowy, a nie
życzenie. Zgadzam się, że nie do końca formalny. Ale, oczywiście, nie jest pan prawnie zobowiązany do
przyjęcia obowiązków opiekuna.
- Czyżby spodziewał się pan, że potraktuję ten zapis poważnie? Trudno mi uwierzyć, że moi kuzyni oparli
na tak absurdalnej podstawie poważną decyzję, dotyczącą przyszłości córki. Boże, dałem im te pieniądze, bo
mój doradca podatkowy zalecił mi poszukać podstawy do ulgi, a ich wyprawa akurat mieściła się w
stosownej kategorii.
- Pańska intencja nie zmienia skutków ich decyzji.
- Niech pan posłucha, jestem kawalerem, mam prawie czterdzieści lat i do tego jestem bardzo zajęty.
Oczekiwać ode mnie, że zajmę się siedmioletnią dziewczynką to nonsens! W Teksasie i Luizjanie żyje
mnóstwo ich krewnych. Na pewno są wśród nich osoby znacznie bardziej odpowiednie niż ja.
- Przykro mi, ale ze strony pana Ronalda McLeoda żyje tylko pan i pańscy rodzice. Co do nich, to
przeprowadzili się na Florydę i, hm!, nie chcą sobie zawracać głowy pańskimi obowiązkami.
- Zabrzmiało to jak cytat.
Na wargach adwokata zaigrał wątły uśmiech.
- Bo, niestety, był to cytat. Pańscy rodzice zareagowali dość gwałtownie, gdy się do nich zwróciłem.
Natomiast jeśli chodzi o rodzinę pani McLeod, dwoje krewnych na zmianę opiekowało się już dziewczynką,
odkąd przyszła na świat, uważają więc, że zrobili dość i odmawiają dalszych poświęceń. - Zawahał się. -
Mam wrażenie, że dziecko nie dorastało w sprzyjających warunkach. Krewni wyraźnie dali jednak do
zrozumienia - ciągnął - że jeśli da pan pieniądze na opiekę nad dzieckiem, jego kształcenie i pokrycie innych
wydatków, to jedno z nich jest gotowe przyjąć na siebie odpowiedzialność za wychowanie. Oczywiście,
oczekują za te starania rekompensaty.
- Krótko mówiąc, nikt z krewnych nie chce dziecka, bo po likwidacji majątku nie zostanie pieniędzy na
opiekę.
- Słusznie pan to ujmuje.
- Ale jeśli sypnę gotówką, to jedno z krewnych Marcii chętnie, a może nawet bardzo chętnie, będzie dalej
widzieć dziecko u siebie w domu.
- Hm!, znowu słusznie.
Ryan oderwał spojrzenie od twarzy Withers-Brighta i zerknął do notatnika pełnego esów-floresów, a potem
zatrzymał wzrok na oknie w kącie gabinetu. Z dwudziestego drugiego piętra biurowca w bardzo drogim
rejonie Vancouveru rozciągał się widok na Stanicy Park i nabrzeże w północnej części miasta.
Ale Ryan nie widział tej panoramy, lecz ponurą, naznaczoną chłodem twarz matki.
N
ie chcę. Oni są niegrzeczni. - Pięcioletni Ryan piąstkami otarł łzy z oczu.
- Jesteś zaproszony na urodziny synka Rowlandów. - Matka pochyliła się nad chłopcem, trzymając w ręce
jego jedyne porządne ubranie. - Przestań pociągać nosem, włóż garnitur i idź grzecznie na przyjęcie
Harry’ego. Pomożesz mi. Jeśli zrobimy dobre wrażenie, pani Rowland zaprosi mnie do organizacji kwesty w
kościele. A do tego bierze się samych najlepszych ludzi w mieście.
Łzy popłynęły chłopcu strumieniem po twarzy.
- No, Ryan. Zrób to dla mamusi - zachęcała go przymilnie. - To mi sprawi wielką przyjemność. Mamusia
cię ukocha.
Strumień łez przybrał na sile, ale chłopiec twardo pokręcił głową. Matka mocno uderzyła go w ramię,
starannie wybrawszy miejsce, którego nie widać, potem podała dziecku ubranie i z surową miną wskazała
drzwi sypialni.
Wspomnienie odpłynęło, wyparło je następne. Teraz Ryan miał osiem lat i był świadkiem kolejnej potyczki
w wojnie między rodzicami.
- Zażądasz podwyżki, bo jak nie... - wycedziła matka i zamachnęła się w powietrzu kuchennym nożem.
Ryan drgnął, świszczący dźwięk miał bowiem ostrość skalpela.
- Powiedziałem ci, że firma nie zatrzymuje pracowników. Nikt w tym roku podwyżki nie dostanie. - Ryana
jeszcze teraz ściskało w żołądku na wspomnienie rozzłoszczonego, choć zarazem błagalnego tonu ojca. - Nie
mogę... - Albo zaczniesz zarabiać więcej pieniędzy, albo cię zostawię. Nie będę z człowiekiem, który nie
potrafi zapewnić mi utrzymania na odpowiednim poziomie.
- Cholera jasna, kobieto...
- Reginaldzie, koniec dyskusji!
Potem siedzieli nad talerzami w ponurym milczeniu, które głęboko przygnębiało Ryana. W trzy tygodnie
później głos matki stał się nagle cukierkowo słodki. Ojciec wrócił z pracy z dwoma czekami za dwa etaty.
W następnym obrazie Ryan miał już jedenaście lat.
- Ryan! Ryan! - Przenikliwy krzyk matki przebił się przez ogłuszający łomot rockandrollowej muzyki,
płynącej z gramofonu. Drzwi otworzyły się z trzaskiem.
- Dlaczego mi nie odpowiadasz? - spytała matka. - Zresztą wszystko jedno. Ja i ojciec wychodzimy.
- Jeszcze nie jadłem obiadu, mamo.
- Och! - Stuknęła kilka razy czubkiem buta o podłogę, zirytowana tym przypomnieniem. - W lodówce
zostało trochę ryby, możesz zjeść.
- Nie lubię ryb.
- I to jest twoja wdzięczność? - Na policzkach pojawiły jej się czerwone plamy, przez co nałożony na twarz
róż nabrał jeszcze bardziej jaskrawego odcienia. - Tysiące dzieci na świecie głodują, a tobie się nie podoba
takie dobre jedzenie, które kupuje ci ojciec?
Poprawiła lisa na ramionach, a Ryan uciekł wzrokiem przed spojrzeniem jego szklanych oczu.
- Jak nie chcesz ryby, to bądź sobie głodny. Ja w każdym razie wychodzę.
- Dokąd idziesz? - spytał. Bardzo starał się nie rozpłakać, chociaż łzy cisnęły mu się do oczu.
- Pani Rowland zaprosiła nas na kawę - z dumą oznajmiła matka. - Twój ojciec i ja wreszcie zaczynamy
bywać w kręgach, w których jest nasze miejsce.
Pomyślał o swoim dziadku, który miał mały sklepik na drugim końcu miasta, i o wuju, który większą część
życia spędził na piciu, burdach lub jednym i drugim naraz. Parsknął śmiechem, który nawet w jego uszach
zabrzmiał dziwnie dorośle i pogardliwie.
- Dość tego, Ryan...
Głos matki, chłodno wymieniającej jego liczne wady, przywołał następne wspomnienie.
- Ryan McLeod?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • slaveofficial.keep.pl
  • Szablon by Sliffka (© - W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.)