- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]tytuł: "Przerwany urlop"
autor: Jack Higgins
Przełożył: WINCENTY ŁASZEWSKI
Tytuł oryginału: "THE GRAVEYARD SHIFT"
tekst wklepał: yxpodols@interia.pl
Korekta: dunder@poczta.fm
- Ilustracja na okładce - STEVE CRISP
- Copyright 1965 by Harry Patterson
All rights reserved
- For the Polish edition - Copyright 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7082-936-8
* * *
KARTA OFICERA SłUŻBY CZYNNEJ
NAZWISKO, IMIĘ: MILLER Nicholas Charles
MIEJSCE ZAMIESZKANIA: - Four Winds, Fairvjew Avenue
DATA URODZENIA: 27 lipca 1939
WSTąPIł DO SłuŻBY W WIEKU: 21
UPRZEDNIO WYKONYWANY ZAWÓD: Student
WYKSZTAÓCENIE: Fundacja Uczniowska przy Liceum Arcybiskupa Holdena Stypendium Uniwersytetu Londyńskiego, 1956 Londyńska Szkoła Ekonomiczna
UZYSKANE STOPNIE NAUKOWE: Magister prawa z odznaczeniem drugiej klasy, Uniwersytet Londyński, 1959
KARTA SłUŻBY: Wstąpił do służby, 1/2/60
Przeszedł przez Okręgowe Centrum Kształcenia, 1/5/60
Zadowalająco przeszedł przez rok próbny, 1/2/61
Zatrudniony w Sekcji Centralnej, 3/3/61
Zatrudniony jako detektyw posterunkowy i przeniesiony do Sekcji
"E", 2/1/63 (zob. Akta z National Bank Ltd" 21/12/62)
Odroczony od złożenia egzaminu promocyjnego przez komisję kwalifikacyjną i skierowany do Bramshill, 2/12/63 (zob. Akta Dale-Emmett Ltd., 3/10/63)
Ukończył Kurs Specjalny w Bramshill z wyróżnieniem i otrzymał awans na stopień z-cy detektywa sierżanta. Sekcja Centralna, czynny od 1/1/65.
POCHWAÓY: 1/8/60 zob. akta 2/B/321/ Jones R.
5/3/61 zob. akta 2/C/143/ Rogers R.T.
4/10/61 zob. akta 8/D/129/ Messrs. Longley Ltd.
5/6/62 zob. akta 9/E/725/ Ali Hamid
21/12/62 zob. akta ll/D/832/ National Bank Ltd.
3/10/63 zob. akta 13/C/172/ Dale-Emmett Ltd.
DANE POUFNE: Wybitnie inteligentny oficer, predysponowany do pracy w policji. Duże potencjalne zdolności przywódcze. Największa wada to tendencja do niezależnego działania. Skłonność do stosowania nieortodoksyjnych metod. Warto zaznaczyć, że posiada brązowy pas judo i zna sztukę karate, japońską metodę samoobrony, za pomocą której można zabić przeciwnika gołymi rękami. Zwraca uwagę jego niechęć do stosowania tych metod podczas wykonywania obowiązków służbowych.
^
Od strony Tamizy płynęła mgła pędzona porannym wiatrem, otulając miasto żółtawym, złowieszczym całunem. Dyżurny oficer z Wandsworth otworzył małą furtkę w więziennej bramie i dał znak stojącej przed nią grupie mężczyzn. Przekroczyli ją i po chwili znaleźli się w nowym, obcym świecie.
Ostatnim z nich był Ben Garvald - wielki, niebezpiecznie wyglądający mężczyzna, którego potężne ramiona rozpychały tani prochowiec. Zawahał się, podnosząc kołnierz. Dyżurny oficer pchnął go ku wyjściu.
- Co, nie chcesz nas opuścić?
Garvald obrócił się i spojrzał na niego spokojnie.
- Co ty sobie myślisz, ty świnio?
Oficer zrobił machinalnie krok do tyłu. Na jego twarzy pojawił się rumieniec gniewu.
- Zawsze miałeś parszywą gębę, Garvald. No, wynoś się.
Garvald wyszedł na zewnątrz. Brama nieodwołalnie zatrzasnęła się za jego plecami, co go dziwnie uspokajało. Zaczął iść w dół ulicy, w kierunku głównej drogi, mijając zaparkowane rzędem samochody. Mężczyzna siedzący za kierownicą starej, niebieskiej furgonetki, stc na samym końcu, obrócił się w kierunku swego towarzysza i skinął głową.
Garvald zatrzymał się na rogu, patrząc na poranny ruch ulic płynący wolnym strumieniem wskroś mgły. Wyczekał właściwy moment, szybko przeskoczył jezdnię i wszedł do małej kawiarni po drugiej stronie ulicy.
Dwaj inni byli tam już przed nim. Stali przy kontuarze. Blond kobieta o nieszczęśliwej twarzy i sennych oczach przygotowywała w metalowym czajniczku świeżą herbatę.
Garvald usiadł na taborecie i, czekając, patrzył przez okno. Po chwili niebieska furgonetka wyłoniła się z mgły i zaparkowała przy krawężniku. Wyszli z niej dwaj mężczyźni i weszli do kawiarni. Jeden z nich był małego wzrostu; jego twarz gwałtownie domagała się brzytwy. Drugi mężczyzna miał co najmniej sześć stóp wysokości, ponurą, kościstą twarz i ogromne ręce.
Oparł się o kontuar, gdy dziewczyna zwróciła się w stronę Garvalda powiedział szybko z miękkim irlandzkim akcentem:
- Dwie herbatki, kochanie.
Spojrzał przy tym wyzywająco na Garywalda, Jego twarz wykrzywił lekceważący, szyderczy uśmieszek pewnego siebie aroganta. Potężny mężczyzna nie dał się jednak sprowokować. Jego wzrok powędrował ku mgle kłębiącej się za spryskaną deszczem szybą.
Irlandczyk zapłacił za herbaty i przyłączył się do swego kompana czekającego przy narożnym stoliku. Niepozorny człowieczek spojrzał ukradkiem na Garvalda.
- Co o nim myślisz, Terry?
- Tysiąc lat temu może to i była gorąca sztuka, ale wyżęli go tam do sucha. - Irlandczyk wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Czeka nas chyba tak spokojne spotkanie, jakiego nie mieliśmy już od długiego, bardzo długiego czasu.
Dziewczyna za kontuarem, ziewając, nalała Garvaldowi herbatę do filiżanki. Spojrzała na niego kątem oka. Przywykła do takich^ ludzi. Prawie każdego ranka ktoś taki przechodził przez ulicę wychodząc z miejsca po drugiej stronie. Wszyscy wyglądali tak samo. Ale z tym
10
tutaj zdawało się być inaczej. Było w nim coś, czego nie potrafiła dokładnie określić.
Posunęła filiżankę z herbatą po blacie i przeczesała dłonią swe długie włosy opadające na twarz.
- Coś jeszcze?
- A co masz?
Jego oczy były szare jak dym ognisk palonych w jesienne dni. Tkwiła w nich siła. Nieujarzmiona, zwierzęca siła, obecna tam niemal fizycznie. Poczuła, jak przez jej ciało przebiegł dreszcz.
- O tej porze, z samego rana? Wszyscy jesteście tacy sami, wy, mężczyźni.
- Czego chcesz? To trwało tak długo.
Rzucił jej monetę na kontuar.
- Daj mi paczkę papierosów. Bez ustnika. Chcę czuć jak smakują. Wyciągnął sobie papierosa i poczęstował dziewczynę. Dwaj mężczyźni w rogu sali obserwowali go w lustrze. Garvald zignorował ich.
Podał jej ogień.
- Było się tam długo, prawda? - powiedziała wydmuchując ze znawstwem dym.
- Wystarczająco długo. - Spojrzał przez okno. - Spodziewam się, że zaszło tu wiele zmian.
- Wszystko się ostatnio Rozmieniało - potwierdziła.
Garvald uśmiechnął się szeroko i wyciągnął ku niej rękę. Jego
palce przesunęły się po włosach dziewczyny. Poczuła, że zaczyna
brakować jej tchu.
- Niektóre rzeczy pozostają zawsze takie same.
Owładnął nią niepokój. Naraz zrobiło się jej sucho w gardle. Poczuła, że jest całkowicie bezwolna, schwytana w nieodwołalny bieg wypadków. Nagle przechylił się przez kontuar i pocałował ją prosto w usta.
- Zobaczymy się jeszcze.
Zsunął się ze stołka i z szybkością nieprawdopodobną, jak na tak dużego mężczyznę, przemknął przez drzwi i wydostał się na zewnątrz.
Dwaj mężczyźni siedzący w rogu rzucili się w ślad za nim. Kiedy jednak znaleźli się na chodniku, znikł już we mgle. Irlandczyk pobiegł naprzód i w moment później dostrzegł sylwetkę Garvalda idącego
11
[(aqAA - jnfo3[ods M annn ABISOZ piutgog B
'psu/y/
zonunitreAt OIAAS M azazsaf ApSiu o3app?fipmis opił
AOpo Aiuozodaiu i tupnuapi oSaf A qotu liqoJZ ppiAJeo
I PBU Aofefoisi Auzonred PAAZJAA ZJBA oSaf aiStn i
i 5is {.redo Xinnołifaid{OJ Ćqot3ou tn otueis nono3[ A
IZSUXJ Op OBAOłOIOLtA fBfSSKld WSdV10~S[ ŃtUI og3f
ĆiJ3Ucq tuzBpz A oiaiadnn z B{ZJapn BAO{SpozJdeo
tfeuod PIBAJOSfoAzod tnzsmis Si zfepA otfnAoq3tz
UZOBZ snisóim 3[Bfotfnzoni9q z {tin[Xz.D[ 3[XzonBpi
Ćo{pBun anzSiod A irer (Aqn
otfezozsapitz 98 A (fenipd i af {IOSJASinrcJpazJd
Jnqo 08 iJoAtto PIBAJBO inAqo fainBS uai AY Ćouso{3
COEJS {fezoBZ ZBJBZ i 3puq Ari{0tn w oq3tq8 Sis inAZ
Ć3ZO(pod ApOBJlS
)3uiBł aniptp[op aiirodoi3o Ćazx(aiAod aisnd o3[iXi &[ 3p(piA oSaf anpozjd op is (pnzJ AzopuBpi soSo XnrB3[nzs
AZJtAl OSaf BU SlS {lABfod 3{3ZS3IIlISn AOZOIUOJIBZOZStpJ
SJ {BUIAZJJ, Ćo33{Bui opp n(oq z żis aofefiA qoT oppizp
is inni pazJJ ĆSis pooJApo Azapirepi Ćgz.uaiAod WIAAOS
romaJBp Bisn aytAzoJ TB3[nrpoq3 vvi fpvdn v3
ĆazsnzJqpod A va3wa\oy[ o3 {AZJapn fis HOAJTO z i
AI BspoaiAopo oSaitin ipOPO Jop3! f3 aż
Ć99aid qoi BZZ aizpmups faures fsi ĆA03[OJ3[ q3AUA3d9ro
Op liqOJZ ĆSBUIAJ3 {tO'5[tn3ZJd ZJAl OSaf Z3ZJJ
3 po AotpioSauzoiin nqoru oSanrreJod 3piq a(3in fsłsSS A [ aiuAizp tAqnzsn oSaf op pzpoqoop ppsCinapiżiAzp
Ć3BAiqOH(SpBU {feZ3B7 S3[SJ VZ BZSAZJBAOl 3tfBłAAq3
Z 3[AZ3pireiJI 3\3lBl Ćin3IH3ZpOJ8o Uł(UZBI3Z TULdreAOUTCJ U013[IA T1{A:IS A IttL(treAOpnqZ lUIBtnOp IS HHAOtlBA
;mpoqo nip[stA osi qśzoz i inop AUZOJBU nSm
Ćisojd 01 o Sis nrcszoqo7
Ćt3(Z33IAO{Z3
I ni3p'5[0 tptJł I AqśZ lXZJ3Z3ZSXA 3[AZ3pUBpI ĆŻ3[Z3Ip
;A A fKs&r5[s maigoJ BZ AOn {op A oiai3(OJ3[ OIAABAZ
- To już lepiej - powiedział Garvald. - O wiele lepiej. Kto was na mnie nasłał?
- Facet, nazywa się Rosco. Sam Rosco. On i Terry znali kogoś w Ville, parę lat temu. Tamten napisał w zeszłym tygodniu z tej zachrzanioneJ Północy, gdzie teraz mieszka. Mówił, że twój powrót jest złą nowiną. Że nikt nie chce cię z powrotem.
- A wy mieliście mnie o tym przekonać? - uprzejmie odezwał się Garvald. - Ile warte było przekazanie mi tej wiadomości? Mały człowieczek zwilżył językiem usta.
- Setkę, na spółkę - dodał pośpiesznie.
Garvald przykucnął na jedno kolano przy Irlandczyku i obrócił go. Przeszukując kieszenie pogwizdywał jakąś smutną melodyjkę w tonacji minorowej. Wreszcie znalazł portfel i wydobył z niego zwitek pięciofuntowych banknotów.
- To te?
- Zgadza się. Terry jeszcze ich nie rozdzielił.
Garvald szybko przeliczył pieniądze, po czym wsunął je do kieszeni na piersiach.
- Oto co nazywam miłym porannym zajęciem.
Ten drugi kucał już u boku Irlandczyka. Dotknął delikatnie jego twarzy i odskoczył.
- Matko Najświętsza, zmiażdżyłeś mu szczękę.
- Więc lepiej znajdź mu doktora, nie? - odezwał się Garvald i odwrócił się, by odejść.
Po chwili zniknął we mgle. Przez moment w powietrzu wisiało jego pogwizdywanie, po czym umilkło w atmosferze wciąż jeszcze trwającej grozy. Niepozorny człowieczek klęczał przy Irlandczyku, deszcz sączył się przez zupełnie przemoczone płótno taniego płaszcza.
Ta melodia - ta przeklęta melodia.
Wydawało mu się, że nigdy nie będzie w stanie wybić ze swej głowy tego dźwięku. Nagle, z powodów, których nigdy potem nie potrafił wyjaśnić, zaczął płakać. Bezradnie, jak małe dziecko.
2
A potem nadeszła noc. Wszędzie grasował zimny, wschodni wiatr wigący od Morza Północnego. Groźny, jak nóż, który wbija się przechodniowi w plecy, zapuszczający się w aleje szarego północnego miasta i gwiżdżący przeraźliwie w wąskich kanionach ulic, które wryły się między spiętrzone bloki nowo powstałej dzielnicy. Gdy zaczęło padać, był to zimowy, kłujący deszcz, który uderzał w okna z łoskotem rewolwerowych pocisków.
Jean Fleming siedziała na twardym, drewnianym krześle w głównym biurze C.I.D. - Centralnego Zarządu Policji - i czekała. Było kilka minut po dziewiątej. Miejsce wydawało jej się dziwnie opuszczone. Tylko cienie tłoczyły się we wszystkich kątach pokoju i przebiegały wzdłuż długich, wąskich biurek, rodząc w niej niewyraźny lęk, jakiś irracjonalny niepokój.
Przez matowe drzwi prowadzące do pomieszczenia na lewo usłyszała ruch i cichy pomruk głosów. W chwilę później drzwi otwarły się i dobrze zbudowany, siwiejący czterdziestokilkuletni mężczyzna dał je] znak, turhem głowy.
t - Ć
ĆĆ f:
.
Ć'
15
'ĆKSsSSKK...
ĆS55?°"S'SS"?'S':
wS'3?s=sa;"5ss?""
esSt
sSsssła."..
Ćsssss?-1.'?"'
JaJcS siostrą Bel!i G!lrv
s0. °
"., i.lu"".' aftr' ź St
'"ido dom?'Jał0 layT'"'
Ć ź' " S, "
16
- Zmieniłaś się - powiedział. - Pamiętam cię, jak jeszcze chodziłaś do Grammar School i wybierałaś się do college'u. Kim chciałaś wtedy zostać - nauczycielką?&
&&Jestem nią - powiedziała.
- Tu w mieście?
Skinęła głową.
- W podstawówce w Oakdene.
- Stara szkoła panny Van Heflin? To był mój pierwszy rejon, w którym pełniłem służbę jako młody policjant. Czy ona jeszcze pracuje? Musi już mieć co najmniej siedemdziesiątkę.
- Od dwóch lat jest na emeryturze powiedziała Jean Fleming. Szkoła jest teraz moja.
Nie potrafiła ukryć zjadliwej dumy pobrzmiewającej w jej głosie, a jej północny akcent dał się słyszeć wyraźniej.
- Długa droga z Khyber Street - rzekł Grant. - A jak ma się BelJa?
- Rozwiodła się z Benem niedługo potem, jak poszedł do
więzienia. W zeszłym roku wyszła ponownie za mąż.
- Przypominam sobie. Harry Faulkner. Dobrze się urządziła.
- To prawda - spokojnym głosem odezwała się Jean Fleming. I nie chciałabym, żeby cokolwiek się w tym układzie zepsuło.
- Co na przykład?
- Ben - powiedziała. - Zwolniono go wczoraj.
- Jesteś tego pewna?
- Z umorzeniem części kary powinno się to stać już poprzedniego roku. Ale stracił tę szansę, kiedy kilka lat temu zbiegł z robót w Dartmoor. Grant dmuchnął dymem w sufit.
- Myślisz, że on może przysporzyć kłopotów?
- Bardzo trudno było mu pogodzić się z rozwodem. To dlatego próbował wtedy zbiec. Powiedział Belli, że nigdy nie dopuści, by związała się z innym.
- Czy ona po tym wszystkim jeszcze go odwiedzała?
Jean Fleming pokręciła głową.
- To nie miałoby sensu. Byłam u niego zeszłego roku, kiedy mieszkała już z Harrym. Powiedziałam Benowi o jej ponownym zamąźpójściu. Że nie ma najmniejszego sensu szukać z nią kontaktu.
2 - Praerwicy urlop
17
s sra azpfenraid v
a3A Sa\o/& napar
AS 5)zs3J oizpżds
qi?{iAizpZ
a arooo i
STO tsmwSfuAzid
TSVE3t3o\ VpZV~[
Ćlyoiirelbiiod capaf
pBA3[ IIOI itTSSIZp
ĆS
3łAt3[0 BptIAró tn
poS.qo iireJo
?3[I3iM. iXqz BqXiio
noi 3XzotnmpXAY
osqii3oi
ĆXUIOM isafsson
spo izsafnazoo
tnaiamzo
[ażXqBpioqo 31
3JdŚpi tirei BtnBS
ĆX3on fazsfaisizp
)z 3S3Z3 oSaf EU
z ażIUSIA
)SJ5tod nAOU7
3 ByBZt5[OJ
z3oqoz 0(7inio M.
Ćłsop Bnag
U B(Xz03ZJdB7
łpABJdfe
oso aio Xpgro nag
[U 3\eĆ5fBJi
:B(IZpJ3IM10J
Ć3[inBJ Xz3
JJ ĆiircizpaiMod
5[3pSA tg
3TOJBZ Ć5[tf
to jest, ale nic
lie.
iony. Myśli, że
ścik. Napisano
my i zamierzą] ą
ma się odbyć
i inne atrakcje.
' tę uroczystość.
jednak od nas
e w coś swego
iowiedziała.
eka. Nie jest to
. Spojrzał w dół
ling. - Siedem
uset dwudziestu
i tym biurkiem.
nam na gwałt
ielu ludzi chce
o daje im tylko
i wśród swoich, ly się zważy, co
trzeba robić, by je dostać. Jeżeli mi nie wierzysz, spróbuj postać pod kantorem około jedenastej w sobotę wieczór, kiedy zamykają bary. Dobry policjant zarabia tam w ciągu jednej godziny swą tygodniową pensję.
- Tym sposobem usiłuje pan powiedzieć, że nie jesteście w stanie mi pomóc.
- Mam pod sobą pięćdziesięciu dwóch detektywów. Obecnie
osiemnastu z nich choruje na grypę, pozostali pracują osiemdziesiąt godzin tygodniowo. Chyba zauważyłaś, jak tu dziwnie cicho. To dlatego, że jedynymi ludźmi w biurze są detektyw posterunkowy Brady i ja. W najlepszym razie możemy zrobić pokazową rundkę po mieście podczas tej nocnej zmiany, pomiędzy dziesiątą a szóstą. Można by rzec, że dzisiejszej nocy bardzo cienko u nas.
- Ale musi być przecież ktoś w rezerwie.
Grant roześmiał się i wrócił na swe miejsce przy biurku.
- Zwykle jest ktoś taki.
Wstała.
- A więc załatwione? Zajmiecie się tą sprawą?
- Rozejrzymy się - powiedział Grant. - Nie powinno być zbyt trudną rzeczą znaleźć go, jeśli tylko jest w mieście. Nie mogę obiecać zbyt wiele, ale zrobimy wszystko, na co będzie nas stać.
Zaczęła grzebać w torebce. Po chwili wyciągnęła z niej wizytówkę.
- Przez godzinę, może dwie, będę u Belli, w St. Martin's Wood. Potem będę siedziała w domu. Mieszkam w szkole, w dawnym mieszkaniu panny Van Heflin. Tu jest adres.
Skierowała się ku drzwiom. Gdy Brady rzucił się, by je otworzyć, Grant odezwał się raz jeszcze.
- Jednej rzeczy nie mogę zrozumieć. Dlaczego ty? Dlaczego nie Bella?
Jean Fleming obróciła się wolno w jego stronę.
- Pan jej już chyba nie pamięta, prawda? Ona nigdy nie była zbyt mocna w działaniu. Gdyby ta sprawa pozostała na jej głowie, udawałaby przed samą sobą, że Ben Garvald nigdy nie istniał i żyłaby nadzieją, że nic złego się nie wydarzy. Ale tym razem to już nie wystarczy. Jeżeli cokolwiek się stanie, mogę stracić więcej nawet niż ona. Zrujnuje mnie skandal, panie Grant, zniszczy wszystko, o co
19
walczyłam. Przebyłyśmy długą drogę z Khyber Street - sam pan powiedział. Zbyt długą, by ktoś miał ściągnąć nas tam z powroten
Kiedy JUŻ odwróciła się i wyszła przez pomieszczenie główne biura, poczuła, że cała drży. Nie troszcząc się o windę zbiegła ti piętra po marmurowych schodach i wybiegła przez obrotowe drz\ by znaleźć się w portyku frontowej ściany ratusza.
Oparła się o Jeden z wielkich kamiennych filarów, które wspina się nad nią ku górze, w ciemność nocy. Naraz gwałtowny pory wiatru plunął je; w twarz deszczem. Jego dziwnie przejmujące lodowa! zimno podobne było do strachu, który narastał w jej piersi.
- Niech cię diabli wezmą, Garvald! Niech cię diabli? - wycedziła przez zęby i zbiegła po schodach.
- Niczego sobie dziewczyna - mruknął Brady.
Grant skinął głową.
- I naprawdę dzielna. Musiała być mocna, by żyć w takim
miejscu jak Khyber Street.
- Myśli pan, że coś w tym jest, sir?
- Być może. Trudno dziś znaleźć twardszego faceta niż Ben Garvald. Nie wydaje mi się, by dziewięć lat w Parkhurst i w Moor wywarły na niego jakikolwiek wpływ.
- Nie znałem go nigdy osobiście - powiedział Brady. - W tamtych dniach siedziałem na służbie w Sekcji "C". Czy ma wielu przyjaciół?
- Nie sądzę. Zawsze był czymś w rodzaju samotnego wilka.
Większość ludzi po prostu się go boi, - Typowy nerwus?
Grant potrząsnął głową.
- To nie było nigdy w stylu Garvalda. Kontrolowana siła, przemoc, gdy to konieczne, to jego motto. Był komandosem w Korei. Zwolniony w 1951 z powodu postrzału w nogę. Do dziś lekko utyka.
- To wygląda na ciężki przypadek. Mogę wziąć jego papiery?
- Najpierw potrzebujemy kogoś, kto by się nim zajął. - Grant rzucił na stół kartotekę, otworzył ją szybkim ruchem i przebiegł palcem po liście. - Graham jest wdąź zajęty sprawą gwałtu w Moort - sam pan to n z powrotem.
:zenie głównego
idę zbiegła trzy
ibrotowe drzwi, , które wspinały
ałtowny poryw
nujące lodowate
piersi.
li! wycedziła
y żyć w takim
faceta niż Ben
lurst i w Moor
Ćady. - W tam
Czy ma wielu
notnego wilka.
trolowana siła, iosem w Korei.
dś lekko utyka.
iego papiery?
zajął. - Grant
lem i przebiegł
wałtu w Moor
end. Varlcy pojechał przed godziną do fabryki Maskę Lane, gdzie dokonano włamania. Gregory chory. Lawrence chory. Forbes udał się do Manchester, jako świadek w sprawie oszustwa, i wróci jutro.
- A co z Gamerem?
- Wciąż pomaga w Sekcji "C". Nie mają tam kompletu ludzi.
- I każdy ma co najmniej trzydzieści albo więcej zaległych spraw, które musi załatwić - powiedział Brady.
Grant wstał, podszedł do okna i spojrzał w dół, w deszcz.
- Ciekaw jestem, co by powiedzieli ci przeklęci cywile, jeśli wiedzieliby, że tej nocy mamy tylko pięciu w całej Centralnej Sekcji. Brady zakaszlał.
- Jest jeszcze Miller, sir.
- Miller? - mechanicznie powtórzył Grant.
- Detektyw sierżant Miller, sir. - Brady lekko podkreślił tytuły. - Słyszałem, że zeszłego tygodnia skończył kurs w Bramshill.
Nie było niby nic szczególnego w jego tonie, ale Grant wiedział, co on oznaczał. Według nowych przepisów, każdy posterunkowy, który z powodzeniem ukończył roczny kurs specjalny w Police College w Bramshill House, natychmiast po powrocie do swej jednostki otrzymywał awans na stopień zastępcy sierżanta, co było źródłem rozgoryczenia starych policjantów, którzy albo dochrapali się awansu dężką pracą, albo wciąż jeszcze nań czekali.
- Zupełnie o nim zapomniałem. Ten gość skończył prawo, czyż nic? - powiedział Grant, nie dlatego, że potrzebował informaq'i, lecz po to, by zobaczyć, jaka będzie reakcja tego drugiego.
- Tak mi powiedzieli - odparł Brady zjadliwym tonem, w którym zawierała się cała pogarda długoletniego policjanta dla "książkowego mola".
- Tylko raz go spotkałem. To było wtedy, gdy zrobiono mnie członkiem komisji rozważającej jego kandydaturę do Bramshill. Jego papiery wydawały się naprawdę dobre. Trzy lata służby na ulicy w Sekcji Centralnej, więc musiał poznać życie. Jeśli dobrze pamiętam, to on był pierwszy na miejscu po napadzie na bank Leadenhall Street. Właśnie wtedy stary zdecydował się przenieść go do C.I.D. Rok pracował w Sekcji "E" z Charlie Parkerem. Charlie myśli, że posiadł aa wszystko, czego potrzebuje dziś dobry policjant.
21
" " !B TO
, S'!"10
31 aiAlMrei - Ć Ća
Ć" "iwo
.""'a wooa Z'
°:?
m nm
.fLiiuaJl
Z 3ZZ31 tU3fBZSXfS
ĆfcMO(S irrsfs iireJ{)
nnoAS A arzpBfyap BU rs
l/CMnłT'"'"''""
iędzy, by mógł się
y. - ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plslaveofficial.keep.pl