- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Witold JABŁOŃSKI
Metamorfozy
Rozdział I
Stała przede mną: drobna, ciemnowłosa, niemłoda, lecz niestara, niepiękna, ale i nie-
brzydka, zarazem harda i zalękniona.
- Nie mogę dać ci miłości - rzekłem jej otwarcie. - Co najwyżej sprawię, że będziesz
pożądana.
Mała księżniczka zaśmiała się z ironią, nieco zawiedziona.
- Zawsze tak jest z wielkimi magami, kiedy potrzebni są do spełnienia naprawdę
ważnych życzeń. Nagle okazu je się, że nieodpowiedni jest układ gwiazd albo brak jakiegoś is-
totnego składnika.
Wzruszyłem ramionami i spojrzałem z góry na niewysoką kobietkę.
- Miłość jest prawem natury, podobnie jak śmierć odparłem beznamiętnie. - Nawet
największy czarnoksiężnik może tylko pewne prawa naginać, nigdy łamać. Sama dobrze wiesz,
pani, że łatwiej na drugiego człowieka sprowadzić śmierć niźli miłość.
Jej oczy zabłysły, a usta rozszerzyły się w paskudnym uśmiechu. Rozejrzała się po otac-
zających ją półkach, pełnych magicznych eliksirów, leczniczych i zabójczych wywarów.
- Więc daj mi śmierć - zasyczała.
Przytoczona powyżej scena miała miejsce znacznie później niż wydarzenia, które mam
zamiar teraz opisać. Nasunęła mi się jednak mimowolnie, gdy wspomniałem swoje przedsenne
rozważania, jakie snułem rozkosznie wyciągnięty na miękkim posłaniu w specjalnej celi
przeznaczonej dla ważnych gości śląskiej komandorii templariuszy w Bolkowie. Dostąpiłem
zaszczytu przebywania w otoczonym murami i fosą Wielkim Domu, zostałem także wpuszczony
do kaplicy, w której modlili się jedynie rycerze zakonni, aczkolwiek nie zauważyłem, aby czynili
to nazbyt często lub przesadnie gorliwie. W każdym razie moją wizytę w owym miejscu nie
uznano za wartą odnotowania w kronikach zakonu Świątyni.
Wokół mnie panowała sprzyjająca rozmyślaniom całkowita niemal nocna cisza, podobnie
jak teraz, kiedy piszę te słowa. Wówczas jednak monotonne cykanie świerszczy, dobiegające zza
szeroko otwartego okna, tworzyło poczucie przyjemnego bezpieczeństwa, podczas gdy w chwili
obecnej nie mogę być pewien, czy brak jakichkolwiek odgłosów zza murów mej podziemnej
kryjówki nie kryje w sobie czegoś złowieszczego.
Pamiętam, że jak to zwykle bywa, zanim przyjdzie prawdziwy sen, pod mymi przym-
kniętymi powiekami kłębiły się rozmaite obrazy z niedalekiej przeszłości. Nie wiedzieć czemu
ujrzałem najpierw strzałę wypuszczoną z niezawodnego łuku Robina z Locksley, rozszczepiającą
bełt tkwiący już pośrodku tarczy strzelniczej. Właściwie nie powinienem być zaskoczony
biegłością tajemniczego banity, skoro znacznie wcześniej stary i doświadczony rycerz Henryk
Kot opowiadał mi, że Anglicy są najbardziej zdatni do łuku i kuszy. Zapewne było moim
przeznaczeniem trafiać w samo sedno życiowych zagadnień, nawet wtedy, gdy innym wydawało
się to niemożliwe, i osiągać cele nieosiągalne dla drugich. Odczytałem zatem ów obraz jako
symbol. Potem uświadomiłem sobie, że jednak pamiętam więcej z mego pobytu w podziemiach
paryskiej twierdzy Tempie, niż mi się początkowo zdawało. Na światło dzienne wyprowadził
mnie poznany na uliczce Sablon karzełek, bez przerwy trajkocząc trzy po trzy i ciągnąc za
nogawicę. Szliśmy wiodącym nas długo labiryntem podziemnych katakumb, a światło dzierżonej
przez kobolda pochodni wydobywało z mroku spoczywające w wykutych w murze niszach
kościotrupy odziane w strzępki zetlałych białych tunik z czerwonymi krzyżami na piersi i
przerdzewiałe kolczugi, resztki dawno minionej potęgi i chwały. Pod sklepieniem wił się na
ścianie złoty napis: „To miejsce jest przerażające”. Nie miałem czasu wówczas nad tym się zas-
tanawiać, kiedy jednak oślepił me oczy słoneczny blask, zalewający ulicę Białych Płaszczy,
powinienem był uzmysłowić sobie groźne memento, zawarte w widoku kruchych szczątków
ludzkiego bytu. Nie mogłem nie skojarzyć nieruchomych szkieletów z kościstymi dłońmi
wielkiego skarbnika zakonu. Ich żółtawa skóra pokryta była gęstymi, brązowymi plamkami jak
stary pergamin. Dostojny Rimbaut z Verlaine sądził zapewne, że oplucie krzyża wymagało
ogromnego poświęcenia z mej strony, podczas gdy było to dla mnie, dosłownie, jak splunąć.
Zawarłem owej nocy ostateczny sojusz z mrokiem, zniszczeniem i śmiercią. Sprawił to przy-
padek, wyrok losu, a może raczej spełniły się moje najgorętsze i najtajniejsze pragnienia? Tak
czy owak, wkroczyłem na ową niepewną ścieżkę, balansując nad niezgłębioną przepaścią, będąc
jednak, być może, częścią większego planu. Nie mogłem pozbyć się bowiem uczucia, iż nawet
moje najgorsze uczynki posłużą w konsekwencji do stworzenia czegoś wielkiego, a więc w re-
zultacie dobrego. Przecież u chrześcijan diabeł jest w istocie cząstką boskiego dzieła, dodajmy,
cząstką niezmiernie istotną. Bez niego nie byłoby tej sprawczej siły rządzącej historią ludzkości,
siły, z którą grzeszni ludzie muszą się zmierzyć i stale ją przezwyciężać. Zło zatem wydało mi
się czymś równie nieodzownym jak dobro, niezbędnym atrybutem wspierającego mnie skrycie
geniusza.
Porzuciłem jednak wkrótce owe refleksje, w mym umyśle powracała bowiem uporczywie
scena pożegnania z Arnoldem. Zbyt dobrze pamiętałem, że podczas gdy otwarły się zdroje mego
serca i ściskałem przyjaciela, zalewając się łzami, oczy pięknego Katalończyka pozostały suche i
zimne. Naturalnie był to fakt bardzo dla mnie bolesny, zaraz jednak przywołałem w myślach
słowa młodego adepta alchemii, który przestrzegał mnie, że prawdziwemu magowi, podobnie
jak wiedźmie, wzbroniona jest miłość, tracą bowiem wówczas swoją moc. Istotnie, wiele było na
to przykładów z dawnych wieków, dość wspomnieć tragiczny w skutkach romans czarodziejki
Medei z Jazonem czy też równie niefortunny związek brytyjskiego Merlina z Morgianą. Coś
jednak w głębi mej duszy buntowało się przeciwko temu surowemu, choć niepisanemu prawu.
Byłem wciąż jeszcze dosyć młody i burzyła się w mym ciele gorąca krew, z trudem powściągana
przez rozum. Wiedziałem jednak, że jeśli pragnę osiągnąć prawdziwą potęgę i przy tym nie
oszaleć, muszę zapanować nad swymi demonami.
A potem przyszedł sen i zamiast ożywionych trupów z katakumb przyśniło mi się na
szczęście coś znacznie bardziej przyjemnego, ujrzałem mianowicie obracające się szparko wiel-
kie młyńskie koło i spadającą z niego krystalicznie czystą wodę, w tęczowej, wielobarwnej
mgiełce prześwietlanej refleksami słońca. Miałem uczucie orzeźwiającej kąpieli i powrotu do
szczęśliwych chwil dzieciństwa. W jakimś zakamarku duszy czaiła się jednak świadomość, że
ów młyn dawno już nie istnieje, spalony przez podłych ludzi, a do sielskiej przeszłości nie ma
powrotu. Jak dawniej nie potrafiłem niczego odczytać z bystrego biegu rzeki. Na pewno jednak
obroty skrzypiącego drewnianego koła miały oznaczać moje dalsze losy, a woda symbolizowała
rozlewny nurt życia, który miał mnie ponieść ku nieznanym jeszcze brzegom. Obudziłem się z
dziwną myślą, że młyn widziany we śnie był w rzeczywistości legnicką szkółką triuium przy
parafii świętego Piotra. Nie mogłem sobie wytłumaczyć tego nagłego przeczucia. Zrozumiałem,
skąd się wzięło, dopiero parę dni później.
Przemknąłem w drodze do Bolkowa przez niemieckie krainy, pogrążone w chaosie bra-
tobójczych walk o iluzję cesarskiej korony, szybko i bezpiecznie, nie niepokojony i niemal przez
nikogo nie zauważany, jakbym był bezcielesnym widziadłem. Pierścień z trupią czaszką, w
której oczodołach tkwiły złowrogie rubiny, otwierał mi najprzedniejsze gospody. Nawet w
najbardziej zatłoczonych otrzymywałem natychmiast ustronną izbę i wyborne jadło. Kiedy pod
Frankfurtem okulał mi koń, dostałem bez trudu nowego przyzwoitego rumaka za dosyć umiar-
kowaną cenę. Skrzydlaci posłańcy templariuszy wyprzedzali mnie i rozwierali przede mną
wszystkie drzwi. Jakże się ucieszyłem, kiedy u wrót śląskiej komandorii przywitał mnie z otwar-
tymi ramionami ciągle młody i śliczny Henryk z Sunnenberch, teraz brat szatny czy, jak kto
woli, sukiennik potężnego zakonu. Jeszcze większa była moja radość, gdy dowiedziałem się, że
parę dni wcześniej przyjaciel z dziecięcych lat udał się osobiście do Wrocławia, by pokłonić się
memu zacnemu ojcu. Na prośbę, którą przyniosły przede mną chyże gołębie, otwarto zamkniętą
przez ostatnie pięć lat pracownię czarnoksiężnika Wolfganga. Henryczek przywiózł do Bolkowa
wszystko, o co prosiłem: magiczny kryształ, za pomocą którego można było rzucać czar Hyp-
nosa, podręcznik krystalomancji, sprytnie wpisany w modlitewnik, wreszcie kaftan z zatrutymi
ostrzami w rękawach i śmiercionośną lagę budzące żywe wspomnienia wczesnych młodzieńc-
zych przygód. W stajni czekały na mnie, rżąc radośnie i niecierpliwie, dwa niezawodne czarne
rumaki, Belial i Azazel. Ze wzruszeniem i podziwem dla mądrości owych szlachetnych zwierząt
skonstatowałem, że natychmiast mnie rozpoznały, choć długo przebywaliśmy tak daleko od sie-
bie. Miałem więc na razie wszystko, czego w danej chwili potrzebowałem. Kiedy udałem się na
spoczynek do komnaty dla ważnych gości, zastałem tam miłą niespodziankę w postaci urodzi-
wego giermka, który usłużył mi we wszystkim, a nawet ogrzał łoże własnym młodziutkim
ciałem. Spodziewałem się, że nawiedzi mnie o zmroku sam brat sukiennik, jednakże zatrzymały
go najwyraźniej ważne obowiązki. Czas naszych chłopięcych szaleństw dawno już przeminął,
pozostały wszakże przyjaźń i wzajemna sympatia.
Następnego dnia wyruszyłem wczesnym rankiem na grzbiecie Beliala, prowadząc dru-
giego konia luzem, wypoczęty i odprężony, w doskonałym nastroju do wypełnienia powierzonej
misji. Kiedy nie ma się własnego miejsca, które nazywamy domem, można podróżować do woli.
Nie zwróciłem niemal uwagi na przestrogi brata Henryka. Żegnając się, wyraził nadzieję,
że niebiosa ochronią mnie w dalszej podróży przed Zbirami Skrwawionej Czaszki. Słyszałem już
coś niecoś po drodze o owej osławionej zbójeckiej szajce, znanej od paru lat w całym legnickim
księstwie i okolicznych ziemiach. Opowiadano o tych rzezimieszkach niestworzone rzeczy.
Mieli być jakoby sługami diabła, najemnymi zabójcami, którzy swoje ofiary pozbawiali całej
krwi, a następnie pozostawiali truchła w mrowisku, aby móc później, wzorem pradawnych Ger-
manów, pić z ich doskonale oczyszczonych przez pracowite stworzonka czaszek wino zmieszane
z posoką pomordowanych. Historie te od samego początku wydały mi się mocno przesadzone,
wiedziałem przecież, że lud uwielbia snuć przerażające i krwawe legendy o zbójach, których ma
zresztą za kogoś w rodzaju bohaterów, budzących postrach nawet pośród rycerstwa i możnych
panów. Wzruszyłem więc tylko na te rewelacje ramionami, wierząc, że uratują mnie w razie nie-
bezpieczeństwa dana mi przez wyższe potęgi moc i wrodzona mądrość.
Legnica wydała mi się, po wszystkich wspaniałych grodach oglądanych w podróży, a
szczególnie oczywiście po Paryżu, mała i ciasna. Podobne wrażenie wywarli na mnie bakałarze
szkółki przy parafii Świętego Piotra, których ujrzałem po latach. Staraniem mego nieocenionego
ojca otrzymałem tłustą prebendę w postaci dochodów z wyżej wymienionej „kapliczki”, jak ją
zwali paryscy studenci. Oczywiście nie wiązała się ona z koniecznością natychmiastowego przy-
jęcia kapłańskich święceń, obowiązki duchownego bowiem spełniał specjalnie wyznaczony wi-
kary, nazywający się, jakżeby inaczej, Henryk. Był on całkiem zdolnym egzorcystą i w swoim
czasie wypędził z pewnej niemieckiej mieszczki siedem demonów, które gadały przez nią
różnymi językami. Mego diabelskiego stróża jednak ani nie potrafił wyczuć, ani nie umiałby z
pewnością przepędzić. Spadła jednak na mą osobę zaszczytna funkcja opieki nad uczonymi
mężami, wtłaczającymi do głów małych hultajów z rycerskich i mieszczańskich domów wiedzę
najniższego szczebla. Jak już stwierdziłem, wielce zafrasowała mnie na początku małość ducha
rzeczonych mentorów i ciasnota ich umysłów. Jedynie postać mego dawnego preceptora, Lud-
wika z Lowenbergu, jaśniała pośród nich niczym pochodnia w ciemnym lesie. Powitał mnie
niezwykle serdecznie, z niekłamaną radością. Oznajmił, że słyszał wiele dobrego o mym pobycie
w Paryżu. Zamarłem w pierwszej chwili, zaraz jednak zdałem sobie sprawę, że poczciwego
Ludwika nie sposób podejrzewać o ironiczną nieszczerość. Okazało się, że jeden z dworzan
księcia Konrada Głogowskiego pozostał jeszcze jakiś czas w owej krynicy nauki po pospi-
esznym odjeździe swego pana, pragnąc zakosztować wesołego studenckiego żywota. W drodze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plslaveofficial.keep.pl