- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

JOHN JAKES

PÓŁNOC

i

POŁUDNIE

TOM II

 

KSIĘGA TRZECIA

Więzy, które nas łączą, pękają jeden po drugim

„Jeśli pękają to, w imię Boże, niech Unia się rozpadnie... Kocham Unię jak własną żonę. Ale gdyby moja żona poprosiła mnie o separację i nalegała na nią, pozwoliłbym jej odejść, nawet gdyby miało to złamać mi serce."

John Quincy Adams na wieść o spisku Burra, 1801 rok

33

George Hazard twierdził, że nie darzył West Point szczególnie silnym uczuciem, a jednak rozmawiał z młodszym bratem o uczelni tak często i tak wyczerpująco, że w momencie przyjaz­du do Akademii Billy wiedział o niej naprawdę sporo.

George ostrzegł go przed „ludźmi Thayera i systemem Thayera". Istotą systemu było przekonanie, że osiągnięcia każdego kadeta można wymierzyć wartościami absolutnymi i wykazać w porządku hierarchicznym. System i ludzie odpowiedzialni za wprowadzanie go w życie nadal panowali w West Point.

Ale w ciągu tych sześciu lat, które upłynęły od chwili ukończenia uczelni przez George'a, zaszły pewne zmiany. Te najbardziej widoczne dotyczyły architektury. Stare koszary północne i południowe zostały zrównane z ziemią, na tym miejscu wzniesiono nowe kosztem 186 tysięcy dolarów. Ozdobio­ny gzymsem z czerwonego piaskowca budynek przywodził na myśl angielskie zamki. Obszerny hol nad centralną bramą mógł pomieścić wszystkich kadetów, a w suterenie pewien weteran otworzył sklepik, w którym sprzedawał słodycze i napoje. Koszary wyposażone były w system centralnego ogrzewania ciepłą wodą. Nie było już nawet śladu palenisk, o których George opowiadał z takim rozrzewnieniem. Brak palenisk oznaczał, że nie ma mowy o gotowaniu w czasie wolnym od zajęć. Było to poważne rozczarowanie; Billy, płynąc do West Point, marzył o  przyrządzeniu swojej   pierwszej   żołnierskiej   potrawy.  Na

— 5 —

wschód od koszar i na południe od kaplicy stawiano właśnie nowe, murowane kasyno. Nadal na swoim miejscu stały obser­watorium i biblioteka oraz budynek, w którym odbywały się zajęcia szkolne.

Od czasu zakończenia wojny meksykańskiej w West Point stacjonowała kompania wojsk inżynieryjnych. Przeprowadzała pokazy praktyczne, a może też miała zainspirować kadetów. Żołnierzy można było bez trudu rozpoznać po granatowych, jednorzędowych kurtkach z czarnymi, aksamitnymi kołnierza­mi i mankietami oraz przepisowym emblemacie jednostki, przedstawiającym zamek z wieżyczkami. Billy miał nadzieję, że przyjdzie czas, kiedy i on będzie nosił taką odznakę.

Wiedział, że czekają go cztery lata wytężonej pracy. Ale przygotowania do czerwcowych egzaminów wstępnych uznał za stratę czasu. Aby zdać matematykę, musiał rozwiązać przy tablicy niezwykle proste działanie, ustnie zaś odpowiedzieć na trzy równie łatwe pytania. Nic dziwnego, że w opinii cywilów egzaminy wstępne do West Point były niedorzecznie proste.

Kadetów zwoływał obecnie głos trąbki, nie werbli, ale jedze­nie podawane w stołówce nie różniło się od tego, które otrzymy­wał przed laty George. Upłynęło zaledwie parę minut, odkąd Billy wszedł do przydzielonego mu pokoju, kiedy z impetem wpadł kadet trzeciego roku, przedstawił się jako Caleb Slocum i zażądał, aby Billy oddał mu honory wojskowe.

Uczynił to tak dobrze, jak potrafił, ale kadet, zmizerowany młodzieniec o czarnych, prostych włosach i nieładnej cerze, zbeształ go, po czym dodał, cedząc słowa:

—      Niech mi pan opowie coś o sobie, sir. Czy pański ojciec jest demokratą?

—      Sądzę, że będzie to zależało od osoby, która uzyska w tym miesiącu nominację partii.

—      Sir, zadałem pytanie wymagające prostej odpowiedzi: tak albo nie. Pan natomiast uraczył mnie wykładem na te­maty polityczne. — Zniżył złowieszczo głos: — Czy mogę wy­wnioskować z pańskiej odpowiedzi, że ojciec jest politykiem, sir?

Billy z trudem zdusił narastający gniew.

—      Nie, sir. Mój ojciec zajmuje się produkcją żelaza.

—      Sir! — ryknął kadet. — Zapytałem tylko, czy pański ojciec jest politykiem czy nie, a pan uraczył mnie wywodem na temat przemysłu! Stanie pan w tamtym kącie na piętnaście minut, twarzą do ściany. Wpadnę tu kilka razy sprawdzić, jak wykony­wany jest mój rozkaz, a panu radzę w tym czasie zastanowić się nad swoją postawą. Jeśli będzie pan nadal takim gadułą i upar­ciuchem, pańska kariera na tej uczelni będzie miała charakter krótkotrwały i nieprzyjemny. A teraz, sir, do kąta!

— 6 —

Billy, którego twarz poczerwieniała mocno, posłuchał polece­nia. Gdyby był podobny do brata, złoiłby skórę temu aroganckie­mu kadetowi, nie martwiąc się o konsekwencje. Należał jednak do ludzi rozważnych. Właśnie z tego powodu George przepowia­dał mu wspaniałą karierę w wojskach inżynieryjnych. Z drugiej strony, jego prostolinijna natura czyniła zeń łatwą ofiarę. Stał niemal przez godzinę, zanim do pokoju wszedł student drugiego roku, zlitował się nad nim i pozwolił stanąć w pozycji spocznij. Slocum najwidoczniej nie miał wcale zamiaru przyjść.

Slocum. Billy powtarzał sobie w duchu to nazwisko, pociera­jąc zdrętwiałą nogę.

—              Powinien pan przyzwyczaić się do tego rodzaju szykan, sir
— poradził student drugiego roku. — Wygląda na to, że będzie
pan jeszcze przez dłuższy czas młodszym kadetem.

—              Tak jest, sir — mruknął Billy, kiedy tamten wyszedł.
Pewne zwyczaje w West Point nie zmieniły się i pewnie tak

pozostanie.

Nadal w cywilnych ubraniach Billy i inni nowicjusze masze­rowali za umundurowanym batalionem po równinie, na której odbywały się letnie ćwiczenia, tak jak czynili to dawniej George i Orry. Młodsi kadeci, obładowani bagażem starszych kolegów, brnęli przez piach, a potem dobywali ostatnich sił, aby wbić w twardą ziemię paliki i ustawić namioty.

Pierwszego dnia w obozie Billy dostrzegł jeszcze jedną zmia­nę, która zaszła w Akademii; może nie tak rzucającą się w oczy, ale nie mniej ważną. Potem mawiano, że była to najistotniejsza zmiana, dlatego że okazała się tak bardzo destrukcyjna.

W każdym namiocie mieszkało trzech mężczyzn, mieściły się w nim również koce i stojak na muszkiety, które mieli otrzymać, oraz zielona, najczęściej poobijana skrzynia. W jej trzech prze­gródkach kadeci trzymali bieliznę, poza tym było to jedyne w namiocie miejsce do siedzenia. Kiedy Billy wszedł do środka, poprzedzając chudego, bladego nowicjusza o spłoszonym wzro­ku, zastał w namiocie trzeciego lokatora; siedział na skrzyni, polerując chusteczką swoje wytworne buty.

Na widok przybyłych podniósł wzrok.

—              Dobry wieczór, panowie. Nazywam się McAleer. Dillard
McAleer. — Wyciągnął do nich rękę.

Billy uścisnął ją, starając się zidentyfikować akcent młodzień­ca. Chłopak niewątpliwie pochodził z Południa, ale jego wymo­wa była twardsza i bardziej nosowa niż mieszkańców Karoliny Południowej.

—     Jestem Billy Hazard. Z Pensylwanii. A to Fred Pratt z Milwaukee.

—     Frank Pratt — sprostował dryblas. Powiedział to takim tonem, jakby zamierzał ich przeprosić.

— 7 —

— Coś takiego! Dwóch Jankesów! — uśmiechnął się Dillard. Miał bladoniebieskie oczy i jasne loki, opadające na czoło. Billy zwrócił na niego uwagę już wcześniej, kiedy wszystkich nowicjuszy podzielono na cztery grupy. Każda miała zasilić po ćwiczeniach jedną kompanię kadetów. Billy i McAleer byli średniego wzrostu i z tego powodu znaleźli się w kompaniach środkowych. Frank Pratt, stojący u wejścia do namiotu, miał niemal sześć stóp wzrostu, nadawał się do oddziału na skrzydle.

—              Czy wy, chłopcy, nie macie przypadkiem zamiaru sprzy­
mierzyć się przeciw mnie? — zapytał McAleer. Było w nim coś,
co kazało mieć się na baczności. Ale co? McAleer uśmiechał się
w dalszym ciągu, choć jego pytanie zabrzmiało nadzwyczaj
poważnie. Billy uznał to za niedobry omen.

Z zewnątrz dobiegły jakieś odgłosy: ostrożne kroki, czyjś szept. Ktokolwiek tam był, stał tak, że na brezent nie padał żaden cień. Billy odpowiedział pytaniem na pytanie:

Dlaczego mielibyśmy to robić? Przecież wszyscy będzie­my jednakowo cierpieć.

—              Co do mnie, nie zamierzam cierpieć —- oświadczył
McAleer. Pierwszy z jankeskich sukinsynów, który wej­
dzie mi w drogę, oberwie tak, że nos wyjdzie mu tyłem gło­
wy.

Billy podrapał się po brodzie.

—      Skąd jesteś, McAleer?

—      Z małej mieściny w Kentucky, nazywa się Pine Vale. Mój ojciec ma tam farmę. — Spojrzał wyzywająco na Billy'ego. — I czterech czarnuchów na własność.

Widać było, że czeka na reakcję. Siedział na skrzyni, a jego radosna, zaczepna mina zdradzała przekonanie, że poradzi sobie z wszelką formą krytyki. Billy nie spodziewał się zetknąć w West Point z niechęcią wynikającą z miejsca urodzenia i teraz, kiedy uświadomił sobie własną naiwność, poczuł się zaszokowany. Nie zamierzał wdawać się w dyskusję na temat niewolnictwa.

Jako mieszkańcy tego samego namiotu byli sobie równi i McAleer musiał sobie zdać z tego sprawę. Billy machnął ręką.

Chciałbym włożyć tu swoje rzeczy. Może byś mnie dopuś­cił do skrzyni?

—              Jasne, dopuszczę. —McAleer podniósł się powoli, ruchem
węża prostującego swe zwoje. Był przysadzisty, jednak poruszał
się z wdziękiem, który podkreślał jego dziewczęcy wygląd. Ale
kiedy przesunął czubkami palców po dłoniach, jakby gotując się
do walki, Billy dojrzał na nich imponujące stwardnienia.

McAleer uśmiechnął się szeroko.

—              Coś mi się zdaje, że jeśli chcesz dostać się do tej skrzyni,
będziesz mnie musiał odsunąć na bok.

8 —

Frank Pratt wydał cichy, mimowolny jęk. Teraz Billy już wiedział, dlaczego odniósł wrażenie, że zna McAleera; przybysz z Kentucky zachowywał się jak większość młodych ludzi, któ­rych Billy poznał w Mont Royal. Był arogancki i skory do zaczepki. Może była to typowa postawa obronna wobec Janke­sów?

Spojrzał przeciwnikowi prosto w oczy.

—              McAleer, nie mam nic przeciw tobie. Czeka nas sześćdzie­
siąt dni w tym cholernym namiocie i musimy się z tym pogodzić.
O ile wiem, oznacza to, że przestaje się liczyć, kim i skąd
jesteśmy, a ważne jest, jak będziemy odnosić się do siebie. To,
o co poprosiłem cię przed chwilą, to nic wielkiego; po prostu
chciałem dostać się do skrzyni, która w jednej trzeciej należy do
mnie. Jeżeli zaś będę musiał naprawdę odsunąć cię na bok siłą,
mówiąc twoim językiem, przypuszczam, że dam sobie radę.

Jego stanowczy ton zrobił widocznie duże wrażenie, gdyż McAleer machnął pojednawczo ręką.

Diabła tam, Hazard, przecież ja tylko żartowałem.     Z głębokim ukłonem odstąpił na bok.     Proszę bardzo. Ty też, Fred. - Frank.

—              Jasne, tak, Frank.

Billy odprężył się i ruszył do wejścia, gdzie złożył swoje rzeczy.1 nagle:

Razem, chłopcy... ciągnij!

Billy poznał po głosie Slocuma, zanim grupa dowcipnisiów wyrwała z ziemi paliki namiotu, przewracając go na ziemię.

McAleer klął, wymachując bezradnie rękoma. Kiedy wszyscy trzej wygrzebali się wreszcie spod brezentu, Billy musiał przy­trzymać swego kolegę z Kentucky, aby nie rzucił się z pięściami na rozbawionych studentów starszych klas.

George opowiadał nieraz, że on i Orry byli prześladowani przez starszego kadeta, który uwziął się na nich. Taka sama sytuacja zaistniała teraz. Caleb Slocum z Arkansas nie dawał spokoju Billy'emu, obwiniając go o rzeczywiste i wyimaginowa­ne wykroczenia. Wkrótce Billy'ego poczęła nawiedzać nocami brzydka, upstrzona krostami twarz Slocuma, coraz częściej miewał też triumfalne sny, w których z prawdziwą przyjemnoś­cią zabijał swego dręczyciela, wymyślając coraz to nowe tortury.

Znosił szykany, wiedział bowiem, że musi wytrzymać, o ile chce osiągnąć swój cel. Stojąc na warcie lubił rozmyślać o przy­szłości. Służba polegała na dwugodzinnym przechadzaniu się tam i z powrotem, potem następował czterogodzinny odpoczy­nek  — i tak w kółko przez całą dobę. Aby zabić czas, Billy oddawał się marzeniom. Wyobrażał sobie ów radosny dzień,

— 9 —

kiedy zostanie przyjęty do wojsk inżynieryjnych i będzie mógł po­ślubić swoją wybrankę. Ani przez chwilę nie wątpił, kto nią bę­dzie. Miał tylko nadzieję, że Brett pragnie go tak mocno, jak on ją.

Na tydzień przed zakończeniem obozu letniego Dillard McAleer wszczął awanturę z kilkoma nowicjuszami z Północy. Sprzeczka o wprowadzenie niewolnictwa na nowych terytoriach przerodziła się niebawem w bijatykę. McAleer bronił się niezwy­kle dzielnie, dopóki nie wmieszał się pewien kadet z pierwszego roku, nowojorczyk, Phil Sheridan, cieszący się sławą zawadiaki. Tym razem, jako oficer dyżurny, stanął na straży dyscypliny.

Sheridan usiłował zapobiec walce, ale jego interwencja jesz­cze bardziej rozwścieczyła McAleera; nieoczekiwanie oderwał potężną gałąź z pobliskiego drzewa i rzucił się na Sheridana. Na szczęście pozostali kadeci rozdzielili ich, ale upłynęło kilka minut, zanim zdołali poskromić McAlleera.

Nazajutrz dyrektor Henry Brewerton wezwał Południowca do swego gabinetu. Nikt nie wiedział, jakie słowa padły za zamkniętymi drzwiami, ale jeszcze przed zapadnięciem zmierz­chu McAleer zaczął się pakować.

—              Chłopcy — oświadczył uśmiechając się od ucha do ucha.
— Nie powiem, że opuszczam was chętnie, ale stary nie dał mi
wyboru. Odejdziesz sam albo doczekasz się formalnego oskar­
żenia. Cóż, jeśli już koniecznie muszę wynieść się z tej jaskini
abolicjonistów, cieszę się, że mogę to uczynić w dobrym stylu.

Jeżeli McAleer nie był zadowolony z obrotu sprawy, przynaj­mniej potrafił to ukryć. Billy uznał za absurd, iż niedoszły kadet z Kentucky oskarżył Akademię o hołdowanie ideom abolicjonis-tycznym. Większość społeczeństwa przypisywała jej raczej od­mienne zapatrywania.

Frank Pratt, jak zwykle uprzejmy, przytaknął:

—              Jasne, Dillard, udało ci się zachować styl.

Billy natomiast nie okazywał swych uczuć; przebieg i bezsen­sowność bójki budziła w nim niesmak.

Frank kontynuował swoim piskliwym głosem:

—              Załatwiłeś tych dwóch żółtodziobów i Sheridana, jak
gdyby byli małymi dziećmi.

McAleer wzruszył ramionami.

—              Jasne. Dżentelmeni zawsze walczą lepiej niż hołota, a tym
właśnie są Jankesi: hołotą. Motłochem. Przynajmniej większość
z nich — dodał spiesznie, patrząc na współlokatorów.

Billy słyszał niejednokrotnie podobną opinię z ust innych kadetów z Południa. Może była to tylko poza, mająca zrekom­pensować ich kompleks niższości?

Niezależnie od przyczyn tego przekonania, bójki nie oznacza-

— 10 —

ły nic dobrego. Billy przypomniał sobie dziki wyraz twarzy McAleera, kiedy rzucił się z kijem na Sheridana. McAleer uścisnął im dłonie na pożegnanie.

—       To była wspaniała zabawa, chłopcy.

—       Tak — powiedział Billy, chociaż nie podzielał jego zdania. Uważaj na siebie, Dillard.

—       W porządku. Nie ma obawy.

Jeszcze raz pomachał ręką i zniknął za drzwiami. Pozostało jednak wspomnienie ułamanej gałęzi i jego wykrzywionej niena­wiścią twarzy.

Podział na zwolenników niewolnictwa i abolicjonistów pogłę­biał się. Kadeci byli wprawdzie przydzielani do kompanii według wzrostu, ale Billy zauważył, że kilka oddziałów składało się głównie z Południowców albo tych, którzy z nimi sympatyzowa­li. W tych kompaniach nie wszyscy kadeci byli jednakowego wzrostu. A więc nie tym kryterium kierowano się przy for­mowaniu kompanii. Ale jeśli nie tym, to jakim?

Pierwszego września zjawił się nowy dyrektor. Podobnie jak Brewerton, Robert Lee służył niegdyś w wojskach inżynieryj­nych, cieszył się jednak znacznie lepszą opinią niż jego poprzed­nik. Lee był powszechnie uznawany za najznamienitszego żoł­nierza Ameryki; wieść głosiła, że ubóstwia go sam Winfield Scott. W Akademii czekał go jeden problem; jego najstarszy syn, Curtis, uczęszczał do klasy z rocznika 54, nie brakowało więc uszczypliwych żartów na temat systemu protekcyjnego.

Po raz pierwszy Billy ujrzał z bliska nowego dyrektora podczas niedzielnej mszy w kaplicy. Były one dla kadetów obowiązkowe, również pod tym względem nic się nie zmieniło od czasów George'a. Lee miał niemal sześć stóp wzrostu, brązowe oczy, krzaczaste brwi oraz twarz, z której emanowała olbrzymia siła charakteru. W czarnych włosach widoczne były tu i ówdzie siwe pasemka, ale wąsów, których końce wystawały o pół cala po obu stronach ust, nie rozjaśniał nawet jeden złoty włos. Billy ocenił, że Lee ma około czterdziestu lat.

Kapelan wygłosił jedno z tych usypiających kazań na bardzo popularny temat: zbliżającego się nadejścia Królestwa Bożego. Następnie odmówił modlitwę w intencji nowego dyrektora. Na jego prośbę pułkownik Lee wyszedł z ławy i przemówił do zebranych kadetów.

Mimo iż poza uczelnią szaleją swary, powiedział, ci, którzy siedzą teraz przed nim, winni wznieść  się ponad nie. Cytując młodego...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • slaveofficial.keep.pl
  • Szablon by Sliffka (© - W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.)