- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

JAMES HADLEY CHASE

 

TO TYLKO KWESTIA CZASU

Przełożyła Katarzyna Zielska

 

„KB”

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

Patterson podniósł wzrok znad leżącej na biurku listy notowań giełdowych i spojrzał na wchodzącego Baileya.

-                     O co chodzi, Joe? - spytał zniecierpliwionym głosem. - Nie ma nikogo więcej?

-                     Jest, proszę pana... jeszcze jedna. - Na tłustej twarzy Baileya zagościł pożądliwy uśmieszek, któremu towarzyszyło przymrużenie oka. - Chyba warto ją przyjąć. - Gwizdnął cicho, ściągając grube wargi.

Patterson przechylił się do tyłu w miękkim wyściełanym skórą krześle. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną po trzydziestce, w pełni świadomym swej atrakcyjnej powierzchowności. Liczne przyjaciółki powtarzały mu, że podobny jest do znanego aktora - Davida Nivena w młodości - z czym Patterson był skłonny się zgodzić, opierał się jednak namowom, by zapuścić cieniutki wąsik, gdyż nikt już czegoś takiego nie nosił.

-                     Po co to mrugnięcie, Joe? - spytał groźnie.

-                     Mrugnięcie? Nie, tylko... coś mi wpadło do oka.

Na dźwięk niebezpiecznej nuty w głosie szefa Bailey wyprostował się, pamiętając, że choć Patterson był czarujący, gdy zajmował się klientami banku, potrafił być bardzo nieprzyjemny w stosunku do personelu.

- Panna Sheila Oldhill czeka.

Patterson zawahał się. Co prawda obiecał Bernie Cohenowi, że zajrzy do jego teczki, ale teraz dał pierwszeństwo pani Morely-Johnson, potrzebującej osoby do towarzystwa. Ostatecznie istniały tuziny podobnych Bernie Cohenowi, a tylko jedna pani Morely-Johnson.

- Przyjmę ją - powiedział, odsuwając na bok porozrzucane na biurku papiery. - I wyjmij to coś z oka - dodał do zamierzającego wyjść podwładnego. - Robi złe wrażenie.

„Gnojek” - pomyślał Bailey, mówiąc:

-Tak jest, proszę pana.

Patterson przysunął do siebie akta, otworzył je i zagłębił się w lekturze notatek. Tego ranka przyjął już pięć kobiet, z których cztery absolutnie się nie nadawały. Ostatnia - pani Madge Fleming - wydała mu się nawet odpowiednia. Miała pięćdziesiąt trzy lata, była osobą zdecydowaną, o pogodnym usposobieniu i przyjemnie brzmiącym głosie - spełniała więc potrzebne wymagania. Jej referencje były wyjątkowo pochlebne. Przez piętnaście lat zajmowała się pewną zamożną wdową, która niedawno umarła, i w związku z tym pani Fleming poszukiwała innej oferty. Śmiertelnie już znudzony tą sprawą, Patterson prawie zdecydował się ją zaangażować, oczywiście pod warunkiem uzyskania aprobaty ze strony pani Morely-Johnson, czuł jednak, że powinien zostawić tej ostatniej możliwość wyboru, dlatego też poprosił tylko panią Fleming, by była gotowa do ewentualnej rozmowy.

W pewnym momencie uświadomił sobie, że ktoś wszedł do gabinetu. Podniósł wzrok, przybierając jednocześnie wystudiowaną przed lustrem pozę: głowa lekko przechylona, lewa brew nieco uniesiona, wskazujący palec prawej ręki na podbródku - wiedział, że nadawało mu to niedbały, a zarazem pewny siebie wygląd dobrze zapowiadającego się urzędnika na ważnym stanowisku.

Gdy Bailey zamknął drzwi, kobieta, która przed chwilą weszła, przybliżyła się do biurka. Widząc ją, Patterson poczuł mrowie w okolicy kręgosłupa. Wstał, natychmiast odgadując przyczynę dziwnego zachowania podwładnego.

- Panna Oldhill? - Zaprosił ją gestem. - Proszę usiąść.

Patrzył, jak idzie we wskazanym kierunku i siada na krześle.

Jej ruchy były niespieszne, pełne gracji i spokoju. Była wysoka, miała mocno zarysowane ramiona, na które opadały lśniące kruczoczarne włosy. Nie była piękna, jednak grecki nos, duże, jakby zamglone niebieskie oczy i kształtnie zarysowane pełne usta nadawały jej twarzy nieodparty urok. Ale nie to było przyczyną fali gorącej krwi, którą poczuł. Z kobiety tej wprost emanowała jakaś zmysłowość, zupełnie jak światło bijące z zapalonej lampy, narzuconej przejrzystym kaszmirowym szalem. Intrygował go chłodny spokój i wzrok, którym patrzyła na niego bez śladu skrępowania - nie był pewien, czy jest świadoma wywieranego przez siebie wpływu.

Pomyślał, że może mieć trzydzieści, ewentualnie trzydzieści dwa lata. Jej ubranie raczej nie rzucało się w oczy. Mimo iż miała na sobie dość krótką spódniczkę, z miejsca, gdzie siedział, nie mógł dojrzeć jej nóg. Instynktownie tylko czuł, że muszą być bardzo zgrabne.

Po chwili spostrzegł niezręczność przedłużającego się milczenia, przywołując się więc do porządku, rozpoczął od rutynowych pytań.

-                     Przyszła zatem pani w odpowiedzi na nasze ogłoszenie - zagadnął, przysuwając notatnik i biorąc do ręki złoty ołówek, prezent gwiazdkowy od pani Morely-Johnson.

-                     Tak.

Wychylając się nieznacznie do przodu, mógł zobaczyć złączone kolana i dłonie spoczywające na torebce z czarnej skóry. Dopiero wtedy ujrzał jej ręce o długich, szczupłych palcach. Na myśl o ich dotyku aż drgnął na krześle.

- Chyba nie przeczytała pani tego zbyt uważnie - uśmiechnął się, demonstrując nienaganny stan uzębienia. - Poszukujemy osoby nieco starszej... trudno byłoby tak panią określić.

Patrzyła spokojnym, jakby nieobecnym wzrokiem.

- Nie sądziłam, żeby mój wiek mógł stanowić przeszkodę w otrzymaniu tej posady - powiedziała cicho. - Skoro jednak stawia pan takie wymagania, nie będę zabierać więcej czasu.

Spojrzeli na siebie. Patterson nie zauważył z jej strony żadnego ruchu świadczącego o chęci powstania i odejścia. „Musi być chyba niezła w łóżku” - pomyślał. Zaniepokoił się, że może mu to wyczytać z oczu, więc spuścił wzrok na notatnik.

- Może i ma pani rację - powiedział i zaczął bawić się ołówkiem. Czując, że odzyskał już panowanie nad sobą, popatrzył na nią z uśmiechem.

- Moja klientka jest przyzwyczajona da towarzystwa osób starszych. Zajmująca się nią przez ostatnie dziesięć lat kobieta zmarła nagle, dlatego też zaszła potrzeba znalezienia kogoś innego. - Przerwał, spoglądając na rozmówczynię, potem mówił dalej: - Nie wiem, jak mogłaby zareagować na widok kogoś tak młodego jak pani.

Sheila Oldhill, wciąż nieporuszona, patrzyła wprost na niego. Odwrócił wzrok. - Jest to jednak pewna myśl - kontynuował. - Mogłaby ucieszyć się z towarzystwa kogoś w pani wieku... być może to dobry pomysł.

Ponownie zapadła cisza.

Spostrzegł, że wodząc po notatniku ołówkiem, pozbawia go estetycznego pierwotnie wyglądu, odłożył go zatem na bok.

- Czytała pani nasze ogłoszenie - stwierdził, odchylając się do tyłu i próbując zrelaksować. - Poszukujemy kogoś, kto zająłby się jedną z naszych interesantek. Zapewne dziwi panią, że to akurat my podejmujemy się takiej działalności, osoba ta należy jednak do grona najważniejszych klientów naszego banku i załatwiamy dla niej wszystkie sprawy tego typu.

Skinęła głową. Siedziała bez ruchu. Jej oczy miały wciąż ten sam zagadkowy wyraz.

-                     Dlaczego uważa pani to zajęcie za odpowiednie dla siebie? - spytał, zdecydowany zmusić ją do powiedzenia czegokolwiek.

-                     Jeśli wytłumaczy mi pan, na czym polegałyby moje obowiązki, będę mogła udzielić inteligentnej odpowiedzi - odparła.

Ponownie ujął ołówek. Pomyślał, że nawet jej głos kojarzy się ze zmysłową pieszczotą.

- Nasza klientka na siedemdziesiąt osiem lat. Jest bardzo zamożna, zajmuje apartament w najlepszym miejscowym hotelu. Ma katarakty na oczach i jest na wpół niewidoma, nie zgadza się jednak na żadną operację. Poszukujemy kogoś, kto by z nią mieszkał i zajmował się jej codziennymi potrzebami: odpisywaniem na listy, czytaniem na głos gazety, pomogą w ubieraniu się czy robieniu zakupów. Nie jest to osoba uciążliwa ani zamęczająca sobą innych, odznacza się raczej miłym i delikatnym obejściem. Jej apartamentem zajmuje się personel hotelowy. Oprócz tego dysponuje prywatnym kierowcą. Poza tym, że jest w połowie niewidoma, nie jest bezradna.

- W takim razie mogę się chyba przydać - powiedziała Sheila bez wahania. - Jestem dyplomowaną pielęgniarką.
Przez cztery lata pracowałam w Szpitalu Pendick w Nowym Jorku, a wcześniej - w Waszyngtonie z doktorem Gordonem Fosdickiem, ordynatorem oddziału chirurgicznego. Potrafię stenografować i pisać na maszynie, mam prawo jazdy. Oprócz tego znam dobrze francuski i jestem dość muzykalna.

Patterson sporządzał notatki.

- Wszystko to brzmi znakomicie - powiedział. - Nie chodzi nawet o to, żeby pani Morely-Johnson potrzebowała aż tak daleko posuniętej opieki, ale osobie w jej wieku z pewnością to nie zaszkodzi. - Przechylił się nieco do tyłu. - Z takimi kwalifikacjami mogłaby pani chyba bez trudu znaleźć coś bardziej interesującego niż opieka nad starszą osobą?

Przez chwilę jej wzrok spoczywał na torebce, później spojrzała na niego.

- Przypuszczam, że tak, ale po ostatnich czterech latach czuję się bardzo zmęczona. Być może nie wyobraża pan sobie, jaka ciężka jest czasem praca w szpitalu, panie Patterson. - „Pamięta, jak się nazywam” - przemknęło mu przez myśl. - Chciałabym znaleźć teraz mniej wyczerpujące zajęcie. Grałam kiedyś na skrzypcach, ale uniemożliwiła mi to kontuzja mięśnia ramieniowego. Lekarze powiedzieli, że jeżeli uniknę powtórnego nadwerężenia ręki, będę mogła znowu grać.

Lewa brew Pattersona uniosła się lekko.

-                     Pani jest skrzypaczką?

-                     Byłam. Zostałam pielęgniarką, bo brakowało mi trochę, by móc stać się profesjonalistką, ale instrument ten jest mi bardzo bliski. Mój ojciec był pierwszym skrzypkiem w Filharmonii Nowojorskiej. Właściwie cała nasza rodzina ma we krwi zamiłowanie do muzyki.

Patterson wciągnął powietrze.

- Tak, to z pewnością bardziej interesujące niż doglądanie chorych. Pani Morely-Johnson przed zamążpójściem była dość dobrze znaną pianistką. Jej nazwisko musiało się pani obić o uszy. Występowała jako Alice Lesson.

Potwierdziła skinieniem głowy.

-                     Oczywiście. Była równie dobra jak Myra Hess. Kiedyś grała z moim ojcem.

-                     W takim razie świetnie się składa. W związku z kłopotami ze wzrokiem spędza teraz dużo czasu przy fortepianie. Jako koleżanka z branży muzycznej, powinna się jej pani spodobać. - Popatrzył na nią. - Zatem występowała kiedyś z pani ojcem?

-                     Tak, chyba dwadzieścia pięć lat temu. Pamiętam, że grała wtedy Beethovena. Byłam pierwszy raz na koncercie i właściwie po raz pierwszy widziałam ojca na scenie.

-                     Może mi pani wyjawić jego imię i nazwisko?

-                     Henry Óldhill.

-                     Czy jeszcze żyje? Przepraszam za niedyskrecję, ale pani Morely-Johnson na pewno o to spyta.

-                     Zmarł trzy lata temu.

-                     Dawno pani tu przyjechała?

-                     Przed dwoma dniami. Lubię to miasto, więc po drodze do Los Angeles postanowiłam zostać tu przez jakiś czas. Ogłoszenie zobaczyłam w hotelu Franklin, gdzie się zatrzymałam. Zastanawiałam się... - przerwała.

Patterson znał ten hotel. Było to miejsce spokojne, ale niezbyt luksusowe - na pewno nie takie, które odpowiadałoby jego raczej wysokim wymaganiom.

- To ciekawe - powiedział. - Jeśli można, chciałbym spojrzeć na pani referencje. Poszukujemy osoby, która odpowiadałaby naszej klientce, a że pani nie znamy... - Uśmiechnął się. - Czy posiada pani także opinię... - przerwał, by zajrzeć w notatki - ... doktora Fosdicka?

Spojrzała na niego. Zamglone niebieskie oczy otworzyły się nieco szerzej. Coraz bardziej mu się podobała.

- Nie, ale mam referencje ze szpitala Pendick. - Otworzyła torebkę i wyjęła z niej kopertę, którą położyła na biurku.

Przejrzał zaświadczenie podpisane przez jakiegoś ważnego lekarza. Przeczytał, że Sheila Oldhill - dyplomowana pielęgniarka - pracowała tam przez cztery lata, że jest osobą sumienną, uczciwą, godną zaufania i lubianą przez pacjentów. Nie było to, co prawda, nic nadzwyczajnego, ale Pattersonowi wystarczyło.

-                     Czy nie miałaby pani nic przeciwko temu, żebym skontaktował się z doktorem Fosdickiem w sprawie uzyskania opinii także i od niego? - spytał.

-                     Nie dostanę referencji od doktora Fosdicka - stwierdziła, patrząc mu prosto w oczy.

Patterson uniósł nieco lewą brew.

-                     Dlaczego?

-                     Jest do mnie nieprzychylnie nastawiony. - Zawahała się, ale po chwili mówiła dalej: - Człowiek ten próbował wejść ze mną w zbyt bezpośrednie stosunki. Po nieprzyjemnej scenie musiałam odejść.

Patterson znowu ujął ołówek. Nie miał najmniejszych trudności z wyobrażeniem sobie tej sytuacji - lekarz zmuszony do codziennego obcowania z tak pociągającą osobą. Sam by spróbował, będąc na jego miejscu. Który normalny mężczyzna nie zrobiłby tego? Ona jednak odeszła - nie była zatem jedną z tych łatwo dostępnych kobiet. Chociaż, kto wie, przecież nigdy nie widział Fosdicka. Może być na przykład stary, gruby i brzydki jak noc.

- Rozumiem. - Już nie był jej tak pewien jak przed chwilą. W końcu to na jego barkach spoczywała odpowiedzialność za wszystko, nie wolno mu było popełnić błędu. Na razie wiedział jedynie, że chce, aby dostała tę pracę.

Co najmniej trzy razy na tydzień odwiedzał panią Morely-Johnson, a to znaczyło, że wtedy mógłby widywać Sheilę Oldhill. Do tego dążył. Zmysłowość siedzącej naprzeciw kobiety fascynowała go i podniecała. W porównaniu z tymi, które znał i z którymi żył wcześniej, była jak szlachetne wino najdroższego rocznika postawione obok coca-coli. r Kobiety w ogóle odgrywały dość istotną rolę w życiu Pattersona. Zajmując stanowisko zastępcy dyrektora banku w niedużym, plotkarskim mieście, musiał uważnie wybierać swe partnerki. Większość tych, z którymi się spotykał, mieszkała w sąsiednim miasteczku, oddalonym o niecałe trzydzieści kilometrów. Wszystkie były mężatkami, zatem musiały postępować w sposób równie ostrożny. Zatonął w myślach do tego stopnia, że dopiero dźwięk wypowiedzianych słów przypomniał mu o jej obecności. Podniósł głowę.

-                     Przepraszam... zamyśliłem się... mogłaby pani powtórzyć?

-                     Czy sądzi pan, że się nie nadaję?

-                     Skądże. Nie wiem jedynie, co powie zainteresowana, widząc osobę w tym wieku. Jeśli można spytać, ile pani ma właściwie lat?

-                     Trzydzieści dwa.

-                     Czy nie miałaby pani nic przeciwko temu, żebym przedstawił ją jako starszą o sześć lat? - Uśmiechnął się. - To by mogło znacznie polepszyć sprawę, a w sumie... te jej kłopoty ze wzrokiem.

-                     Zgadzam się.

Chciał, żeby się uśmiechnęła. Przez cały czas poważna i opanowana, sprawiała wrażenie nieobecnej duchem.

- Powiem pani, co zrobię. Odwiedzę ją dzisiejszego popołudnia, więc będę mógł porozmawiać o wszystkim. Jeśli będzie jej to odpowiadać, spotkają się panie jutro, dobrze?

W niebieskich oczach pojawiło się coś na kształt błysku. Uśmiechnęła się prawie niedostrzegalnie.

- Dziękuję panu - powiedziała wstając.

Objął wzrokiem całą jej postać. Znowu poczuł przepływającą falę krwi.

-Mam nadzieję, że uda mi się wszystko pomyślnie załatwić. - Pochylił się. - Nie spytała pani jeszcze o wynagrodzenie.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • slaveofficial.keep.pl
  • Szablon by Sliffka (© - W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.)