- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Tytuł:  "Kopciuszek"                                      Część I

Autor: Józef Ignacy Kraszewski

       

                               Wydawnictwo "Alfa"

                                  Warszawa 1993

       

                                      Tom 1

       

             Wiadomo   całemu   światu,  a   przynajmniej   tym,   którzy

        kiedykolwiek przejeżdżali z Lublina do Warszawy lub z Warszawy do

        Lublina,  że przy poczcie w Garwolinie istnieje jak najściślej  z

        nią połączony Hotel Warszawski, zawierający w sobie  traktiernią,

        cukiernią, bilard, kawiarnią i w ogóle wszystko, czego wymaga  od

        podobnej instytucji Garwolin i stacja pocztowa.

             Instytucja ta (bo nie wahamy się dać jej tego imienia) ważną

        jest  i  związaną  tradycyjnie z pocztą; w  czasach  bowiem,  gdy

        stacja jeszcze znajdowała się za groblą, na wygnaniu, i tam  przy

        niej,  a raczej z nią razem był hotel z tymi samymi  atrybucjami.

        Jednej  tam  tylko  rzeczy brakło, o  której  zaraz  powiemy,  to

        archeologicznego  zegara,  który  dziś  czyni  tak  wielką  sławę

        Garwolinowi,   okolicy,   powiatowi,  że   już   przez   wrodzoną

        wstrzemięźliwość więcej nie powiem.

             Hotel  więc  tu wiąże się z pocztową stacją,  od  której  go

        tylko  dla  pewnego  wstydu  i  przyzwoitości  dzieli  kurytarzyk

        maleńki,   a  zająwszy  w  prawo  cały  róg  kamienicy,  tu   się

        rozpościera obszernie i wygodnie; osobno oznajmując jako hotel  i

        restauracja, osobnym napisem zwiastując jako cukiernia: są to dwa

        oblicza  tego  Janusa garwolińskiego. Rozumie  się,  że  pierwsze

        powołuje  podróżnych  z  dala przybyłych, drugie  odnosi  się  do

        ludności  miejscowej i kraju. I tym się właśnie różni  stara  owa

        zagroblowa  instytucja od nowej w rynku położonej, że ta,  pomnąc

        na  swe względem kraju obowiązki, jedną ze swych twarzy  łaskawie

        zwrócić raczyła ku miejscowej wygodzie i potrzebie.

                       Szyld  cukierni jest nawet świeższy i  piękniejszy

        od  hotelowego, co dowodzi poszanowania dla autochtonów,  umieją-

        cych to zapewnie ocenić.

                       Trzeba  przyznać,  że hotel-traktiernia-cukiernia

        garwolińska,  utrzymywany  przez osobę bardzo  poważną  z  pomocą

        zgrabnego  dziewczęcia, które całą służbę reprezentuje,  i  kilku

        tłustych piesków, spokojnie śpiących na krzesłach, a stanowiących

       ornament, jest domem wygody, zaopatrzonym jak drugie, jeżeli  nie

        lepiej.  Wszystkiego w ogólności dostać tu można  oprócz  rzeczy,

        które  się  nie  znajdują. Z zup  panuje  kapuśniaczek  narodowy,

        krupniczek  łatwo  z dnia na dzień przechowywać  się  dający  bez

        uszczerbku  w  smaku i zapachu, sztuka mięsa z  tłustym  sosem  i

        kartofelkami itd., itd. Ale bufet! bufet! w nim chwała i wielkość

        Garwolina!  Tu  stoją  pod  kloszami  (pod  prawdziwymi  kloszami

        szklanymi)  ciastka,  przysmaki, słodycze; tu  wódki,  z  których

        jedna  przedniejsza  zowie się Garibaldówką (nie  znana  nawet  w

        Warszawie,  ale  podobna nieco do przechrzczonej  krambambuli)  -

        tu!...  o  za  długo musiałbym bogactwa  jego  wyliczać!  Zwróćmy

        raczej  oczy  na  dostojną gospodynię, a zapatrując  się  na  jej

 

 

 

 

 

 

        oblicze uznamy że osoba ta ze wszech miar dystyngowana ani mniej,

        ani  inaczej, urządzając tę instytucją, uczynić nie mogła.  Widać

        zaraz jak pojmuje jej ważność, jak ocenia swe stanowisko w kraju,

        jak  rozumie  odpowiedzialność  ciążącą  na  jej  barkach   wobec

        dyliżansów  i  omnibusów,  przeprowadzających  tędy  cały,  można

        powiedzieć,  świat,  wobec poczt, na koniec  wobec  garwolińskiej

        stolicy!

                  Wszystkim  zresztą wiadomo, że raz, w  dniu  wiekuiście

        pamiętnym,  książę  pewien  bezimienny zatrzymał  się  tu  i  pił

        herbatę,  którą  był rozczulony do najwyższego stopnia,  gdyż  mu

        więcej przypomniała pokrewne Prusy, niż ojczyznę Konfucjusza.

                       Pani N., gospodyni i głowa domu, czuje, że gra  tu

        rolę  dyplomaty mocarstwa, często w delikatnych zostającego  oko-

        licznościach  i  przymuszonego nadrabiać miną, a  nigdy  się  nie

        skompromitować, obwija się więc pełnym powagi milczeniem.

                       Nie chcąc narazić zakładu, możnaż przyznać  kiedy,

        że  w  nim  czegokolwiek braknie? Nigdy.  Jest  lub  powinno  być

        wszystko, czego ktokolwiek zażąda. Jeśli nie dostaje czego,  wina

        to  kaprysu  konsumenta, który żąda rzeczy, jakie  w  porządnych,

        pierwszorzędnych  instytucjach europejskich tego rodzaju  nigdzie

        się nie znajdują, a hotel garwoliński umie się szanować, ma tylko

        to, co ludzie dystyngowani połykają i trawią.

                       Więc  jest  tu wszystko,  mianowicie  piwo,  wódka

        wszelkiego  numeru,  chleb  nie zawsze  świeży  (gdyż  taki  bywa

        szkodliwy) i masło, sól bezpłatnie.

                       Zresztą rachuba naturalna na pośpiech dyliżansu  i

        omnibusów  mimowolnie nasuwa myśl, że się zje, co jest, gdy  głód

        dokucza, a czas nagli.

                       I  spod kloszów znikają po kieliszku  Garibaldówki

        choćby  dwumiesięczne ciastka, a po nich zostają tylko tłuste  na

        palcach   plamy.   Czasem  trafia  się,  że   wymyślny   podróżny

        niedyskretnie  żąda jakicheś niebywałych rzeczy, na przykład  jaj

        miękko lub śledzia, wtedy gospodyni, nie chcąc mu dać poznać jego

        nieszlachetności, musi się uciekać do ostatecznych środków.  Mówi

        że  rzecz  żądana znajdzie się natychmiast, chociaż  po  nią  nie

        pośle  nawet,  bo  to by było  zachętą  do  wymagań  fantazyjnych

        niemoralną;  podróżny siada, usiada gospodyni, psy się  kładną  i

        chrapią,  Paulinka  nie  powraca -  godzina  użycia  ostatecznych

        środków zbliża się.

                  Dla odwrócenia naprzód uwagi od materialnych  interesów

        żołądka w sfery ducha i myśli, dumań i poezji pani N. zbliża  się

        do  zegara  stojącego  w szafie z figurkami  na  przodzie,  które

        niegdyś  w młodości tańcować musiały (wszyscy tańcują za  młodu),

        nakręca  go zręcznie i kurant się rozpoczyna. Byłby  z  kamienia,

        kto  by  uparł  się  czuć głód, gdy  zegar  grać  pocznie!  Radzę

        Moniuszce,   aby   korzystając  z  pierwszej  swej   bytności   w

        Garwolinie, zanotował sobie ten temat archaiczny, który stare nam

        przypomina  dzieje.  Co  to za kurant! a jak go  gra  ten  zegar,

        którego tony gdzieniegdzie czas nielitościwy powyszczerbiał! jaki

        urok  w  tych  hiatusach,  w  przemilczeniach,  w   przymuszonych

        pauzach, które klęski tylu lat wymowną tłumaczą ciszą!

                       Pani N. zna też wartość swojego zegara, a Garwolin

        bardzo  się nim słusznie chlubi. Gdyby skromność dziedziczki  tej

        pamiątki  nie cierpiała na tym, warto by opis zabytku  posłać  do

        gazet  zagranicznych,  a chwilowo jak ogon  psa  Alcybiadesowego,

 

 

 

 

 

 

        zająłby uwagę publiczną. Ale i skromność poszanować należy.

                       Żaden z was zapewne, czytelnicy moi, nie był nigdy

        gospodynią  takiej  znacznej instytucji dobroczynnej  na  wielkim

        trakcie  i nie wiecie, ile tu jest do ucierpienia!  Śmiejcie  się

        zdrowi,   ale  to  stanowisko  ważne  i  zaprawdę   niepoślednie!

        Pojmujecież,  co  to  jest  wszystkim  dogodzić,  a  siebie   nie

        skompromitować i nigdy nie dać się upokorzyć i zwyciężyć?

                       Ile  to  umiarkowania,  wstrzemięźliwości,   taktu

        potrzeba,  ażeby  nigdy  fatalnego: "Nie ma!"  -  które  by  było

        wyrokiem  potępienia,  nie wyrzec; zawsze  trwać  na  stanowisku,

        często udając głuchotę podstawiać ciastka zamiast sera lub sztukę

        mięsa  dawać  na pieczyste, a w ostatku uciekać  się  do  zegara,

        ażeby  zagłuszyć niedyskretne, natrętne upominanie się  dziwaków,

        którzy  się  upierają  koniecznie  to jeść,  co  się  im  podoba!

        Demagogi!

                  Świat jest tak zepsuty.

                  Ażeby  odpowiedzieć godnie obowiązkom stanu i  ważności

        stanowiska,  przyznajcie,  potrzeba wytrawności  niepośledniej  i

        charakteru niepospolitego. Cóż dopiero, gdybyście wiedzieli,  ile

        jest  przewrotności  w pocztylionach, ile  zdrady  w  chłopiętach

        przebiegających ulice, ile prześladowań losu ze strony  furmanów,

        którzy  pomijają  hotel,  by  prostemu,  lichemu  zajazdowi   dać

        pierwszeństwo?

                       Każdy  stan ma swoje gorycze, ale  być  gospodynią

        takiego hotelu, to powolne męczeństwo i gdyby nie pojęcie to,  że

        się spełnia misją społeczną, gdyby nie wewnętrzne pociechy  ducha

        z  dokonania ważnego obowiązku, lepiej by już z  koszykiem  nosić

        obwarzanki i pierniki.

                       W  życiu  każdego  człowieka  są  dni  wielkie   i

        uroczyste, są godziny światlejsze i o losie stanowiące; taką  dla

        hotelu  nad pocztowym gościńcem chwila  przechodzenia  dyliżansu,

        omnibusów  i karet pocztowych. W tych godzinach dopiero  hotel  i

        gospodyni  w całym jaśnieją blasku, zbierają  laury,  dziesiątki,

        przekleństwa  i trzygroszówki lub żniwo płonne zawodów. Boć i  te

        dyliżanse,  Panie odpuść, nigdy na nie z pewnością  rachować  nie

        można.  Raz natłoczone niegłodnymi, drugi raz puste  zupełnie,  a

        nikt  nie  przewidzi,  czego ci goście  zażądać  mogą.  Jest  ich

        niekiedy do zbytku, to znowu żywej duszy oprócz konduktora.

                       Z  konduktorami,  rozumie się, w  jak  najlepszych

        stosunkach zdrowa polityka utrzymywać się zmusza, a choćby  który

        z  nich,  więcej mający skłonności do kieliszka,  nadużył  czasem

        przymierza,  wglądać w to ściśle nie można. Konduktor  bowiem  ma

        tysiące  sposobów dokuczenia lub usłużenia hotelowi.  Najczęściej

        podróżni są pod jego wpływem, on robi sławę cukierniom i wskazuje

        godne  zaufania  szynczki,  może  przyśpieszyć  godzinę  odejścia

        dyliżansu lub nieco ją dla miejscowej konsumpcji opóźnić. Jest to

        człowiek  chwilowo wszechmogący i pospolicie też postawy  takiej,

        że  wraża uszanowanie we wszystkich. Toteż zjawienie się  jego  u

        bufetu  najsłodszy zwykł witać uśmiech, najgrzeczniejszy ukłon  i

        natychmiastowe   ujęcie   flaszki,   która   uczuć   szacunku   i

        przywiązania jest bardzo wymownym tłumaczem.

                       Jednego pochmurnego dnia jesieni bardzo niedawnych

        czasów właśnie nadchodziła godzina dyliżansu z Warszawy  jadącego

        do  Lublina  i  gospodyni rozpatrywała  się  w  swoich  zasobach,

        przygotowywała,  czego mogli wymagać podróżni, rzucała  okiem  po

 

 

 

 

 

 

        pokojach,  aby  się  przekonać,  czy  psy  jakiej  nie  popełniły

        nieprzyzwoitości.   Był   to   zwykły   jej,   chwilę   krytyczną

        poprzedzający   przegląd.   W  bufecie  stało  wszystko   w   jak

        największym  porządku,  flaszki zużyte  podopełniano,  ciasteczka

        miały minkę zachęcającą i pokuśliwą, zdawało się, że niczego  nie

        braknie.  Służąca z założonymi pod fartuszek  rączkami,  uczesana

        gładko i świeżo, oczekiwała rozkazów. Gospodyni przechadzała  się

        zadowolniona prawie, myśląc tylko, czy warto było puścić zegarowe

        kuranty  lub  nie.  Pogląd w okno ostatecznie  przekonał  ją,  że

        niewiele się można było spodziewać i nie warto zbyt szafować.

                       W  istocie  dzień  nie  obiecywał  podróżnych,   w

        powietrzu   nie  było  nadziei.  Długie  doświadczenie   nauczyło

        gospodynią,  że  nie  było  stałego prawidła,  którym  by  się  w

        przepowiedniach o mniejszej lub większej ilości podróżnych, spaść

        mogących  na  Garwolin, kierować można,  jednakże  myliło  czasem

        przeczucie  i  zawodziły  wieszczby.  Wszystko  się  trafia   pod

        słońcem.  Pogoda i słota przede wszystkim najmniej  pewnymi  były

        znakami, bo w pluchę czasem bywało pełno, a w najjaśniejsze  dnie

        jak  wymiótł. Umywanie się kota, skrzeczenie srok itp.  znaki  ze

        wszystkiego podobno najlepiej oznajmywały przyszłość. Ale dziś  i

        sroki  się  gdzieś poprzytulały, i kot zapomniał  o  toalecie,  a

        dzień  był tak ołowiany, chmurny i smutny, że się  zdawał  grozić

        pustkowiem.

                       Gospodyni też nie myślała bardzo się ryzykować  na

        przygotowania i osądziła, że to, co w kuchni i w bufecie było  od

        wczoraj, powinno na tak brzydki czas wystarczyć.

                  Spojrzała  w okno... okolica wyglądała posępnie,  niebo

        jakby  je brudnymi zawiesił ścierkami, deszcz  wprawdzie  jeszcze

        się  był nie namyślił padać, ale widocznie na długą zbierało  się

        słotę... Chmury jednostajne, ołowiane, rozbite, powlekały  niebo;

        tęsknota, cisza milcząca gniotła świat cały; zdawało się, że nikt

        z  domu nie ruszy w taką porę... Zbliżający się  wieczór  dodawał

        jeszcze obrazowi ponurości i wczesny mrok pomaluteńku, zdradliwie

        zakradał się już poza ciężkie obłoki.

                  Zegar  wskazywał  godzinę  dyliżansową,  a  od   strony

        Warszawy  cicho  było i głucho. Wtem trąbka dała  się  słyszeć  z

        daleka.            

                  -  Dyliżans!  - machinalnie  zawołała  gospodyni,  idąc

        powoli do bufetu, jak żołnierz na stanowisku posłyszawszy sygnał.

                  -  Nie, proszę pani - odezwała się służąca  stojąca  we

        drzwiach.

                  - Jak to nie?

                  - To ekstrapoczta trąbi...

                  -   Ekstrapoczta?   -   przysłuchując   się   razem   i

        artystyczniej układając ciastka na zakąski przerwała gospodyni  -

        ekstrapoczta? a prawda...

                       Nawykli  do  pocztarskich  trąbek  doskonale   ich

        piosenki rozumieją; dała tego dowód panna Paulina, która może też

        i   usta,   co  mazurka  wygrywały,  przeczuła,  bo   się   mocno

        zaczerwieniła...

                  -  A to może podróżni na noc! I gotowi ich  zawieźć  do

        zajazdu!

                  - Nie, to Wacek trąbi... a on, proszę pani...

                  -  A  już  to  ja wiem, że wy się z  nim  znacie!  -  I

        pogroziła jejmość pannie Paulinie, która straszniejszego  jeszcze

 

 

 

 

 

 

        raka upiekła.

                  Wtem po bruku zaczęło tętnić, trąbka odezwała się znowu

        i wielki powóz zatrzymał się przed pocztą.

                  Byli to jacyś podróżni, przybywający od strony Lublina.

                  -  O! o! - szepnęła gospodyni poglądając przez  okno  -

        oho!  kareta (sic) poczwórna, na leżących resorach, z  pakami  co

        się  zowie, i koczyk, elegancko! Wybiegnij no, Paulina, mnie  nie

        wypada,  może się o co spytają. Niechby przenocowali, jest  pokój

        wolny, choćby i dwa.

                  Paulina  była posłuszną, tym żywiej biegnąc, że  i  ten

        Wacek, zdaje się, nie był jej obojętnym.

                       Przed  samym  ganeczkiem stała  w  istocie  piękna

        kareta,  służący  już  był otworzył drzwiczki  jej  i  z  wnętrza

        wyglądały  jasne  kobiece  sukienki.  Jedna  z  niewieścich  głów

        wychyliła się właśnie i szukała kogoś, zapewne mężczyzny, który w

        tej chwili z koczyka się dobywał.

                  - Panie Feliksie! panie Feliksie! czy pojedziemy dalej?

        - spytano.

                  - Nie życzę... późno, szose nie najlepsze, drogi kawał,

        lepiej by przenocować.

                       Odpowiadający  w  ten  sposób wysiadł  już  był  z

        koczyka i, ziewając a przeciągając się, rozglądał się po  okolicy

        i  niebie.  Był  to  średnich  lat  mężczyzna,  pięknej   budowy,

        barczysty,  silny, a na twarzy, choć nieco już rozlanej i  nazbyt

        zaokrąglonej, noszący ślady piękności niepospolitej, szlachetnej,

        choć na pozór trochę chłodnej.

                  - Więc jedziemy czy nie, panie Feliksie? - z  odcieniem

        niecierpliwości spytała znowu kobieta.

                  - Jak chcecie.

                  - A! jakiż jesteś nudny! Przecieżby wiedzieć  potrzeba,

        czy choć jest gdzie przenocować?

                  Gospodyni,  która słuchała tej rozmowy, z oburzeniem  w

        imieniu Garwolina ruszyła ramionami.

                  -  Jest tu gdzie przenocować? - zapytał już stojącej  w

        ganku Pauliny pan Feliks.

                  - A gdzieżby nie było? - z uśmiechem odparła dziewczyna

        - toż hotel proszę pana.

                  Służący pobiegł zobaczyć i powrócił do drzwiczek karety

        z zapewnieniem, że są pokoje.

                  - Więc nocujemy...?

                  - A! nocujemy, choć wcześnie - rzekł mężczyzna - z wami

        jadąc,  to  być inaczej nie może! Boicie się  jechać  nocą,  choć

        wcześnie, potrzeba już nocować.

                       Z  wnętrza  większego  powozu  poczęły  się  zatem

        dobywać skryte w nim niewieście postacie. Wyszła naprzód średnich

        lat,  ale jeszcze bardzo przystojna o wspaniałej postaci  kobieta

        osłoniona zamaszystym burnusem, taż sama, która pierwsza wywołała

        pana Feliksa z obojętności, z jaką sobie stał na boku, wyglądając

        na męża, potem dwie panny i skromniej ubrana służąca.

                       Wszystko  to  szeregiem posunęło się  z  wolna  do

        ukazanych im pokojów, a w ślad za nimi pociągnął równie powoli  i

        pan Feliks, którego Garwolin nie zdawał się dotąd zachwycać, gdyż

        minę miał znudzoną i kwaśną.

                  Zaledwie  przybyli znikli w głębi hotelu,  trąbka  dała

        się słyszeć znowu.

 

 

 

 

 

 

                  - Dyliżans! - machinalnie odezwała się jejmość.

                  - I to nie dyliżans! - cicho zauważyła Paulina.

                  -  Ale co bo pleciesz? - a potem dodała zaraz -  a  ono

        prawda,  że  nie  dyliżans,  zobaczże  no  prędko,  ot,  to   się

        rozjeździli. Ekstra! istotnie ekstra!

                  Z wielkim hałasem zajechała druga obładowana kareta  od

        strony Warszawy i stanęła przed gankiem.

                  Kamerdyner  wbiegł szybko, potrącając nawet Paulinkę  i

        dopominając się numeru.

                  Wskazano mu pokoik.

                  - Jak to? Jeden pokój dla pani jenerałowej, to nie może

        być!

                  - Reszta zajęta!

                  - To tu gdzieś przecie znajdziemy drugą oberżę.

                  -  Drugiej,  proszę pana, nie ma  w  Garwolinie,  tylko

        liche zajazdy - odezwała się Paulinka razem i pocztylion unisono.

                  Kamerdyner pobiegł do powozu.

                  - Jeden pokoik i to nieosobliwy, wszystko zajęte.

                  - Ja się pomieszczę i w tym jednym - odezwał się głos z

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • slaveofficial.keep.pl
  • Szablon by Sliffka (© - W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.)