- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski
KOPCIUSZEK
Część pierwsza
Spis treści
TOM PIERWSZY
TOM DRUGI
TOM TRZECI
TOM PIERWSZY
Wiadomo całemu światu, a przynajmniej tym, którzy kiedykolwiek przejeżdżali z Lublina
do Warszawy lub z Warszawy do Lublina, że przy poczcie w Garwolinie istnieje jak najściślej z nią
połączony Hotel Warszawski, zawierający w sobie traktiernią, cukiernią, bilard, kawiarnią i w ogóle
wszystko, czego wymaga od podobnej instytucji Garwolin i stacja pocztowa.
Instytucja ta (bo nie wahamy się dać jej tego imienia) ważną jest i związaną tradycyjnie z
pocztą; w czasach bowiem, gdy stacja jeszcze znajdowała się za groblą, na wygnaniu, i tam przy
niej, a raczej z nią razem był hotel z tymi samymi atrybucjami. Jednej tam tylko rzeczy brakło, o
której zaraz powiemy, to archeologicznego zegara, który dziś czyni tak wielką sławę Garwolinowi,
okolicy, powiatowi, że już przez wrodzoną wstrzemięźliwość więcej nie powiem.
Hotel więc tu wiąże się z pocztową stacją, od której go tylko dla pewnego wstydu i
przyzwoitości dzieli kurytarzyk maleńki, a zająwszy w prawo cały róg kamienicy, tu się rozpościera
obszernie i wygodnie; osobno oznajmując jako hotel i restauracja, osobnym napisem zwiastując
jako cukiernia: są to dwa oblicza tego Janusa garwolińskiego. Rozumie się, że pierwsze powołuje
podróżnych z dala przybyłych, drugie odnosi się do ludności miejscowej i kraju. I tym się właśnie
różni stara owa zagroblowa instytucja od nowej w rynku położonej, że ta, pomnąc na swe
względem kraju obowiązki, jedną że swych twarzy łaskawie zwrócić raczyła ku miejscowej
wygodzie i potrzebie.
Szyld cukierni jest nawet świeższy i piękniejszy od hotelowego, co dowodzi poszanowania
dla autochtonów, umiejących to zapewnie ocenić.
Trzeba przyznać, że hotel-traktiernia-cukiernia garwolińska, utrzymywany przez osobę
bardzo poważną z pomocą zgrabnego dziewczęcia, które całą służbę reprezentuje, i kilku tłustych
piesków, spokojnie śpiących na krzesłach, a stanowiących ornament, jest domem wygody,
zaopatrzonym jak drugie, jeżeli nie lepiej. Wszystkiego w ogólności dostać tu można oprócz rzeczy,
które się nie znajdują. Z zup panuje kapuśniaczek narodowy, krupniczek łatwo z dnia na dzień
przechowywać się dający bez uszczerbku w smaku i zapachu, sztuka mięsa z tłustym sosem i
kartofelkami itd., itd. Ale bufet! bufet! w nim chwała i wielkość Garwolina! Tu stoją pod kloszami
(pod prawdziwymi kloszami szklannymi) ciastka, przysmaki, słodycze; tu wódki, z których jedna
przedniejsza zowie się Garibaldówką (nie znana nawet w Warszawie, ale podobna nieco do
przechrzczonej krambambuli) — tu!... o za długo musiałbym bogactwa jego wyliczać! Zwróćmy
raczej oczy na dostojną gospodynię, a zapatrując się na jej oblicze uznamy, że osoba ta ze wszech
miar dystyngwowana ani mniej, ani inaczej, urządzając tę instytucją, uczynić nie mogła. Widać
zaraz jak pojmuje jej ważność, jak ocenia swe stanowisko w kraju, jak rozumie odpowiedzialność
ciążącą na jej barkach wobec dyliżansów i omnibusów przeprowadzających tędy cały, można
powiedzieć, świat, wobec poczt, na koniec wobec garwolińskiej stolicy!
Wszystkim zresztą wiadomo, że raz, w dniu wiekuiście pamiętnym, książę pewien
bezimienny zatrzymał się tu i pił herbatę, którą był rozczulony do najwyższego stopnia, gdyż mu
więcej przypomniała pokrewne Prusy, niż ojczyznę Konfucjusza.
Pani N., gospodyni i głowa domu, czuje, że gra tu rolę dyplomaty mocarstwa, często w
delikatnych zostającego okolicznościach i przymuszonego nadrabiać miną, a nigdy się nie
skompromitować, obwija się więc pełnym powagi milczeniem.
Nie chcąc narazić zakładu, możnaż przyznać kiedy, że w nim czegokolwiek braknie? Nigdy.
Jest lub powinno być wszystko, czego ktokolwiek zażąda. Jeśli nie dostaje czego, wina to kaprysu
konsumenta, który żąda rzeczy, jakie w porządnych, pierwszorzędnych instytucjach europejskich
tego rodzaju nigdzie się nie znajdują, a hotel garwoliński umie się szanować, ma tylko to, co ludzie
dystyngwowani połykają i trawią.
Więc jest tu wszystko, mianowicie piwo, wódka wszelkiego numeru, chleb nie zawsze
świeży (gdyż taki bywa szkodliwy) i masło, sól bezpłatnie.
Zresztą rachuba naturalna na pośpiech dyliżansu i omnibusów mimowolnie nasuwa myśl, że
się zje, co jest, gdy głód dokucza, a czas nagli.
I spod kloszów znikają po kieliszku Garibaldówki choćby dwumiesięczne ciastka, a po nich
zostają tylko tłuste na palcach plamy. Czasem trafia się, że wymyślny podróżny niedyskretnie żąda
jakicheś niebywałych rzeczy, na przykład jaj miękko lub śledzia, wtedy gospodyni, nie chcąc mu
dać poznać jego nieszlachetności, musi się uciekać do ostatecznych środków. Mówi, że rzecz
żądana znajdzie się natychmiast, chociaż po nią nie pośle nawet, bo to by było zachętą do wymagań
fantazyjnych niemoralną; podróżny siada, usiada gospodyni, psy się kładną i chrapią, Paulinka nie
powraca — godzina użycia ostatecznych środków zbliża się.
Dla odwrócenia naprzód uwagi od materialnych interesów żołądka w sfery ducha i myśli,
dumań i poezji pani N. zbliża się do zegaru stojącego w szafie z figurkami na przodzie, które
niegdyś w młodości tańcować musiały (wszyscy tańcują za młodu), nakręca go zręcznie i kurant się
rozpoczyna. Byłby z kamienia, kto by uparł się czuć głód, gdy zegar grać pocznie! Radzę
Moniuszce, aby korzystając z pierwszej swej bytności w Garwolinie, zanotował sobie ten temat
archaiczny, który stare nam przypomina dzieje. Co to za kurant! a jak go gra ten zegar, którego tony
gdzieniegdzie czas nielitościwy powyszczerbiał! jaki urok w tych hiatusach, w przemilczeniach, w
przymuszonych pauzach, które klęski tylu lat wymowną tłumaczą ciszą!
Pani N. zna też wartość swojego zegara, a Garwolin bardzo się nim słusznie chlubi. Gdyby
skromność dziedziczki tej pamiątki nie cierpiała na tym, warto by opis zabytku posłać do gazet
zagranicznych, a chwilowo jak ogon psa Alcybiadesowego, zająłby uwagę publiczną. Ale i
skromność poszanować należy.
Żaden z was zapewne, czytelnicy moi, nie był nigdy gospodynią takiej znacznej instytucji
dobroczynnej na wielkim trakcie i nie wiecie, ile tu jest do ucierpienia! Śmiejcie się zdrowi, ale to
stanowisko ważne i zaprawdę niepoślednie! Pojmujecież, co to jest wszystkim dogodzić, a siebie
nie skompromitować i nigdy nie dać się upokorzyć i zwyciężyć?
Ile to umiarkowania, wstrzemięźliwości, taktu potrzeba, ażeby nigdy fatalnego: „Nie ma!"
— które by było wyrokiem potępienia, nie wyrzec; zawsze trwać na stanowisku, często udając
głuchotę podstawiać ciastka zamiast sera lub sztukę mięsa dawać na pieczyste, a w ostatku uciekać
się do zegara, ażeby zagłuszyć nie- dyskretne, natrętne upominanie się dziwaków, którzy się
upierają koniecznie to jeść, co się im podoba! Demagogi!
Świat jest tak zepsuty.
Ażeby odpowiedzieć godnie obowiązkom stanu i ważności stanowiska, przyznajcie,
potrzeba wytrawności niepośledniej i charakteru niepospolitego. Cóż dopiero, gdybyście wiedzieli,
ile jest przewrotności w pocztylionach, ile zdrady w chłopiętach przebiegających ulice, ile
prześladowań losu ze strony furmanów, którzy pomijają hotel, by prostemu lichemu zajazdowi dać
pierwszeństwo?
Każdy stan ma swoje gorycze, ale być gospodynią takiego hotelu, to powolne męczeństwo i
gdyby nie pojęcie to, że się spełnia misją społeczną, gdyby nie wewnętrzne pociechy ducha z
dokonania ważnego obowiązku, lepiej by już z koszykiem nosić obwarzanki i pierniki.
W życiu każdego człowieka są dni wielkie i uroczyste, są godziny światlejsze i o losie
stanowiące; taką dla hotelu nad pocztowym gościńcem chwila przechodzenia dyliżansu,
omnibusów i karet pocztowych. W tych godzinach dopiero hotel i gospodyni w całym jaśnieją
blasku, zbierają laury, dziesiątki, przekleństwa i trzygroszówki lub żniwo płonne zawodów. Boć i te
dyliżanse, Panie odpuść, nigdy na nie z pewnością rachować nie można. Raz natłoczone
niegłodnymi, drugi raz puste zupełnie, a nikt nie przewidzi, czego ci goście zażądać mogą. Jest ich
niekiedy do zbytku, to znowu żywej duszy oprócz konduktora.
Z konduktorami, rozumie się, w jak najlepszych stosunkach zdrowa polityka utrzymywać
się zmusza, a choćby który z nich, więcej mający skłonności do kieliszka, nadużył czasem
przymierza, wglądać w to ściśle nie można. Konduktor bowiem ma tysiące sposobów dokuczenia
lub usłużenia hotelowi. Najczęściej podróżni są pod jego wpływem, on robi sławę cukierniom i
wskazuje godne zaufania szynczki, może przyśpieszyć godzinę odejścia dyliżansu lub nieco ją dla
miejscowej konsumpcji opóźnić. Jest to człowiek chwilowo wszechmogący i pospolicie też
postawy takiej, że wraża uszanowanie we wszystkich. Toteż zjawienie się jego u bufetu najsłodszy
zwykł witać uśmiech, najgrzeczniejszy ukłon i natychmiastowe ujęcie flaszki, która uczuć szacunku
i przywiązania jest bardzo wymownym tłumaczem.
Jednego pochmurnego dnia jesieni bardzo niedawnych czasów właśnie nadchodziła godzina
dyliżansu z Warszawy jadącego do Lublina i gospodyni rozpatrywała się w swoich zasobach,
przygotowywała, czego mogli wymagać podróżni, rzucała okiem po pokojach, aby się przekonać,
czy psy jakiej nie popełniły nieprzyzwoitości. Był to zwykły jej, chwilę krytyczną poprzedzający
przegląd. W bufecie stało wszystko w jak największym porządku, flaszki zażyte
podopełniano,
ciasteczka miały minkę zachęcającą i pokuśliwą, zdawało się, że niczego nie braknie. Służąca z
założonymi pod fartuszek rączkami, uczesana gładko i świeżo, oczekiwała rozkazów. Gospodyni
przechadzała się zadowolniona prawie, myśląc tylko, czy warto było puścić zegarowe kuranty lub
nie, Pogląd w okno ostatecznie przekonał ją, że niewiele się można było spodziewać i nie warto
zbyt szafować.
W istocie dzień nie obiecywał podróżnych, w powietrzu nie było nadziei. Długie
doświadczenie nauczyło gospodynią, że nie było stałego prawidła, którym by się w
przepowiedniach o mniejszej lub większej ilości podróżnych, spaść mogących na Garwolin,
kierować można, jednakże myliło czasem przeczucie i zawodziły wieszczby. Wszystko się trafia
pod słońcem. Pogoda i słota przede wszystkim najmniej pewnymi były znakami, bo w pluchę
czasem bywało pełno, a w najjaśniejsze dnie jak wymiótł. Umywanie się kota, skrzeczenie srok itp.
znaki ze wszystkiego podobno najlepiej oznajmywały przyszłość. Ale dziś i sroki się gdzieś
poprzytulały, i kot zapomniał o toalecie, a dzień był tak ołowiany, chmurny i smutny, że się zdawał
grozić pustkowiem.
Gospodyni też nie myślała bardzo się ryzykować na przygotowania i osądziła, że to, co w
kuchni i w bufecie było od wczoraj, powinno na tak brzydki czas wystarczyć.
Spojrzała w okno... okolica wyglądała posępnie, niebo jakby je brudnymi zawiesił
ścierkami, deszcz wprawdzie jeszcze się był nie namyślił padać, ale widocznie na długą zbierało się
słotę... Chmury jednostajne, ołowiane, rozbite, powlekały niebo; tęsknota, cisza milcząca gniotła
świat cały; zdawało się, że nikt z domu nie ruszy w taką porę... Zbliżający się wieczór dodawał
jeszcze obrazowi ponurości i wczesny mrok pomaluteńku, zdradliwie zakradał się już poza ciężkie
obłoki.
Zegar wskazywał godzinę dyliżansową, a od strony Warszawy cicho było i głucho. Wtem
trąbka dała się słyszeć z daleka.
— Dyliżans! — machinalnie zawołała gospodyni, idąc powoli do bufetu, jak żołnierz na
stanowisku posłyszawszy sygnał.
— Nie, proszę pani — odezwała się służąca stojąca we drzwiach.
— Jak to nie?
— To ekstrapoczta trąbi...
— Ekstrapoczta? — przysłuchując się razem i artystyczniej układając ciastka na zakąski
przerwała gospodyni — ekstrapoczta? a prawda...
Nawykli do pocztarskich trąbek doskonale ich piosenki rozumieją; dała tego dowód panna
Paulina, która może też i usta, co mazurka wygrywały, przeczuła, bo się mocno zaczerwieniła...
— A to może podróżni na noc! I gotowi ich zawieźć do zajazdu!
— Nie, to Wacek trąbi... a on, proszę pani...
— A już to ja wiem, że wy się z nim znacie!
— I pogroziła jejmość pannie Paulinie, która straszniejszego jeszcze raka upiekła.
Wtem po bruku zaczęło tętnić, trąbka odezwała się znowu i wielki powóz zatrzymał się
przed pocztą..
Byli to jacyś podróżni, przybywający od strony Lublina.
— O! o! — szepnęła gospodyni poglądając przez okno — oho! kareta (sic) poczwórna, na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • slaveofficial.keep.pl
  • Szablon by Sliffka (© - W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.)