- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Józef Ignacy Kraszewski

Interesa Familijne

 

Nie wiem, czy się to godzi takiego powieciopisarza karmić takš jak moja powieciš? Ale znasz Pan przysłowie - czym chata bogata, tym rada; niewiele ma, to prawda, na to nie ma rady! Przyjm więc jako dowód szacunku dla pisarza i przyjani dla człowieka tę drobnostkę, którš Ci przesłać się omiela szczerze życzliwy i pełen szacunku J. I. Kraszewski Dnia 7 stycznia 1852 r., Hubin Częć pierwsza I Miło to spojrzeć na stare budowy - domy stare stawili jeszcze ludzie, co w przyszłoć wierzyli, co myleli o jutrze; my dzisiaj klecim wszyscy, aby dzień do wieczora w nich dobyć. Toteż stare domostwa oglšdać aż lubo, tak w nich każda częć, najdrobniejszy szczegół wypracowane, wychuchane, obmylane na trwanie, wygodę i wdzięk. W naszych pałacykach wieci się wiele, ale tylko wieci; pod spodem wszędzie próchno, wilgoć, grzyby i zgnilizna. Bodaj to dawne czasy! Ale nie pora nad nimi się rozwodzić i porównaniem nas zawstydzać; jestemy w sali starego, ale jeszcze krzepkiego dworu; obejrzmy się wokoło, póki kto nie nadejdzie. Troje okien naprzeciw nas: przez nie widać sad owocowy, agrestowe i porzeczkowe uliczki, popodpierane stare jabłonie, grube stuletnie grusze i nieprzejrzane zielonoci masy. Troje drzwi, z których jedne naprzeciw okien, dwoje w bocznych cianach, wiodš do reszty pomieszkań. ciany ciemne powleka starannie przypuszczona lamperia dębowa; w niej na zielonym tle szare jakie mglš się desenie, wielce już spłowiałe. Na prawo i lewo, między ramami lamperii kilka wygolonych głów i jedna zakwefiona matrona poglšdajš na nas z portretów. Brzydkie malowanie, ale pęzel nie potrafił, mimo usilnoci, z jakš nad tym pracował, popsuć twarzy wspaniałych, poważnych, spokojnych. Przypatrzcie się tylko, jak im dobrze w tych sobolich i rysich szubach, pokrytych złocistymi i pšsowymi adamaszkami, w tych kwiecistych deliach, białych kontuszach, z rękami na szablach spartymi, z oczyma utkwionymi gdzie w dalekš przyszłoć czy przeszłoć. Pomiędzy rycerzami jedna matrona modli się na księdze, krzyż przy niej, a poniżej jakie muzyczne narzędzia. Tęskne jej wejrzenie skierowało się na Chrystusa i wcišż ku niemu poglšda, jakby mówiło: Pociesz mnie! Krzesła, stoły, wszystko odpowiada cianom i ich powłoce: mocne, ciemne, stare, niepozorne, ale gotowe przetrwać jeszcze wieki. Zakurzony klawikordzik w kštku się ukrył i wstydzi, że tak niepoczesny; na nim stoi warcabnica, leży talia kart starych. Otóż i wszystko, co ozdabia i zapełnia salkę. Smutno w niej czego i gdyby nie te poczciwe portrety, co jš ożywiajš trochę, człek by tu sam nie lubił pozostać. Z sieni słychać uderzenie zegara; powoli wybija południe i za szóstym młota dwiękiem otwarły się drzwi z prawej strony, wszedł już niemłody mężczyzna. O! jakże do portretów niepodobny! Wysoki, chudy, blady, żółty, z twarzš pomarszczonš dziwnie, zgarbiony nieco skutkiem wzrostu i wieku, wyglšda na nieboszczyka,który by z grobu powstał, tak znużony, znudzony, tak zużyty i zbutwiały. Siwe, może niebieskie dawniej oczy zbielały mu zupełnie, brew gęsta je ocieniła, czoło pofałdowało się wzdłuż i poprzek, policzki pocišgały fantastycznie, usta zaklęsły, broda wyskoczyła i piękny tylko orli nos na tych ruinach pozostał niewzruszony. Strój jego przypomina niedawnš przeszłoć, siwe włosy przyprósza zapomniany puder, zaczesano je w tył wszystkie, a kilka loczków dowodzš, że nie bez pretensji do wdzięku - reszta ubrania do pudru stosowna. Na nim frak cynamonowy, dawnym krojem z guzami stalowymi, racymorowa długa kamizela suto wyszywana, ale od dawna zwiędła; spodnie aksamitne czarne, po kolana, na nie buty z kutasami, karbowane na podbiciu. Zapomnielimy sutych żabotów z kameš w nie wpiętš i przepysznych, chociaż pożółkłych, u ršk koronkowych mankietów. Ręce warte sš tej ozdoby i zawstydzajš koronki białociš swš i dobrze zachowanymi kształtami; znać na nich, że nigdy nie pracowały, że krew nie zabiegała w nie, że osłonione, pielęgnowane, pieszczone, słońca i wiatru nie widziały. Na prawej ręce siedzi wielki sygnet ametystowy, na małym jej paluszku brylantowa obršczka. Przybyły wszedł powoli, ziewajšc, spojrzał zamarłym okiem dokoła, przedreptał posuwajšc trochę nogami wzdłuż sali, popatrzył machinalnie przez okna i całš swš postaciš wyrażał dobitnie nudę, która go wewnštrz trawiła. Dobył złotej tabakiery z kamizelki, zażył tabaki, otrzšsł poprószony żabot, podniósł oczy do sufitu, dostał z drugiej kieszeni kameryzowanego zegarka, na którym janiała emaliowana cyfra Stanisława Augusta, ziewnšł po wtóre i po trzecie i obejrzał się na drzwi wchodowe z oznakš niecierpliwoci, zdajšc się przysłuchiwać niespokojnie i dziwić, że nic się słyszeć nie dało. Nareszcie przyspieszony chód zatętnił w sieni żywo, coraz spieszniej przybliżał się ku drzwiom, ostrożnie otworzyły się podwoje i maleńka figurka ukazała się na progu. Nim się ci panowie przywitajš, spójrzmy z kolei na małš figurkę. To co zupełnie nie z tych czasów, do których należy pierwsza, tylko co widziana, postać - sto lat przynajmniej dzieli tych dwóch ludzi. Przybyły młody chłopiec, w dzisiejszym stroju, ubrany bardzo skromnie, ubogo, ale dosyć czysto, twarz ma znękanš, smutnš, bladš i zawczasu przekwitłš; na niej wyraz jakiego przestrachu, przygnębienia i niewieżej już boleci, spod której przeglšda jakby błysk niecierpliwy stłumionego dowcipu i przebiegłoci. Wszedł z udanš czy prawdziwš bojaniš i wstrzymał się powitany surowym wzrokiem. Niemiałe jego oko, usta drżšce, cofnęły się z wejrzeniem i gotowym słowem przed gronym obliczem upudrowanego mężczyzny. Poprawił na sobie surducika szczelno pozapinanego, odchrzšknšł i po chwili wahania, w prostej linii pospieszył ku stojšcemu w postawie rozkazujšcej, z widocznym zamiarem ucałowania jego ręki. Wycišgniona ręka podniosła się do góry, cofnęła i głos chrypliwy, suchy, zapytał: - No! gdzieże to asindziej bywał? co to jest znowu? Słyszałe! dwunasta wybiła, a o trzech kwadransach być powiniene tutaj i czekać. - Co to jest! co to jest! - Niech stryj dobrodziej raczy darować - odpowiedział, niby drżšcym głosem, z udanš zręcznie bojaniš, młody człowiek - jestem cokolwiek niezdrów (tu zakaszlał), głowa mnie bolała. - No! ale w takim razie, wszak wiesz asindziej, jaki jest porzšdek - rzekł starszy. - Czemu nie postšpiłe wedle przepisów? W porzšdnym domu wszystko ić powinno wedle pewnych reguł. Skoro jeste chory, dajesz znać panu Termińskiemu, pan Termiński melduje mi o tym i otrzymujesz upoważnienie chorowania. - Ja bo, stryju dobrodzieju - odezwał się młodszy - pomimo choroby chciałem być pilnym na jego usługi i... - No, no, na ten raz indulgencja! ale niech się to więcej nie przytrafia; ten ból głowy i opónienie o cały kwadrans, niepraktykowane... Stryj zażył tabaki nieco uspokojony i gdy synowiec ze spuszczonymi oczyma stanšł, założywszy ręce w tył, niedaleko progu, oparty o stołek, on usiadł, zarzucił nogę na nogę i rozpoczšł rozmowę, która przypominała bardzo wydawanie nauczonej lekcji, tak machinalnie szły pytania i odpowiedzi. - Na dworze? - spytał krótko stary. - Wilgotno i pochmurno, parno, deszczu się spodziewać. - Barometr? - Trochę opadł od wczoraj. - Stopni ciepła? - Dwadziecia cztery. - W cieniu? - W cieniu. - Dwadziecia i cztery w cieniu! - powtórzył stryj - to wiele, to bardzo wiele. - Cóż tam nowego? - Siwy rebiec... - Co, chory? uchowaj Boże? - Zupełnie zdrów, przeprowadzono go dzisiaj na przechadzkę. - Papuga czy dojrzana? - Sam jej jeć dawałem. - Nie kazałem jej już sobie dzisiaj przynosić, bo mnie zaczyna nudzić swoim paplaniem, ale proszę mieć na niš oko, może mi przyjć do niej kaprys. Rozmowa stanęła na papudze, gdy szastanie nogami dało się słyszeć w sieni; stryj spojrzał znowu na zegarek, drzwi otworzyły się ostrożnie i weszła kobiecina nie pierwszej już młodoci, tłuciuchna, umiechnięta, wesołej fizjognomii i miłego twarzy wyrazu, odziana w resztki dawnego wykwintu, który teraz wyglšdał na wieże, starannie polepione ubóstwo. Na widok jej powstał z chyżš galanteriš stanisławowskich czasów gospodarz i nastroiwszy się do umiechu, powitał jš nadzwyczaj grzecznie ustami, choć widać było, że te wyrazy nic lub niewiele znaczyły. Była to prosta forma, w której nie dwięczyło żadne uczucie. Kobiecina pokorna, zmieszana, usiadła na rożku krzesła, które jej podał młody chłopiec, i owijajšc szalem spłowiałym niezbyt już wysmukłš kibić i podartš trochę suknię, odezwała się z wesołociš nadrobionš: - Jakże się stryjowi dobrodziejowi spało? - Wybornie, mociadziko! wybornie! rozeszlimy się wpół do dziesištej, wedle zwyczaju; do pół do jedenastej tylko czułem, że mi podeszwy łechtano, i kamiennym snem spałem aż do szóstej, a to dobra porcja. - No, a asińdka? - Upadam do nóżek stryja dobrodzieja, jakżeby to można le spać u niego, gdzie tak wygodnie? - Całuję ršczki za grzeczny komplement; ale nie sšdzę, żeby w oficynie... - O! oficyna to lepsza od naszych dworaków... Gospodarz twarz obrócił ku ogrodowi i pogładził się pod brodę, jakby probował, czy dobrze była ogolona. Wybił kwadrans na pierwszš. W sieniach chód znowu, otwierajš się drzwi jeszcze i trzeci goć wchodzi do sali; zimno go wita gospodarz, ukonym wejrzeniem i kwanym umieszkiem synowiec, grzecznie i łagodnie kobieta. Jest to mężczyzna wysoki, barczysty, zarosły wšsami sšżnistymi i bakembardami, doć opasły, z brzuchem opackim; ubrany w zielonš czamarę z furażerkš wojskowš w ręku, z ruchami żołnierskimi i fizjognomiš wojaka. Twarz jego nie wydaje nic wnętrza; otwarta, rubaszna wesołoć, obojętnoć jaka mężna wybitniej jš tylko cechujš. Wszedł powoli, ukłonił się nisko, choć go trochę może ten pokłon kosztował, zatarł ręce zmieszany, musnšł wšsa i odezwał się: - Dzień dobry stryjowi dobrodziejowi. - A! upadam do nóg pana rotmistrza! - odpowiedział gładzšc brodę stryj. - Cóż tam słychać? - Nic, duszno tylko i deszczu omalże nie widać - nie ma czym tchnšć. - Dlatego to pewnie i mnie w kolanach kłuć zaczyna... Zmiana niechybna. - Co się tycze kłucia - spiesznie przerwała umiechnięta kobiecina - dowiedzionš rzeczš, że na takie suche bóle nie ma nic lepszego jak... - Jak nic nie robić - dorzucił odwracajšc się stryj - za stare grzechy musi się co odezwać... a najstraszniejsza podobno choroba to lekarz i kuracja. - Być może, czasem; ale godziż się tak drogie nam zdrowie zaniedbywać? - szybko i z wyrazem szczerego uczucia poczęła kobieta. - Ba! ba! szeroko o tym drogim zdrowiu pisał Dawid - wybšknšł stryj - i o lekach, i o... Tu przerwał; dwaj mężczyni tymczasem stali nie opodal od siebie, ukradkiem tylko spoglšdajšc jeden na drugiego, to na kobietę, to na stryja, a towarzystwo wcale nie miało ochoty połšczyć się i zlać w jednš całoć. Pierwszy, co wszedł po gospodarzu, pokorne a żwawe chłopię, mierzył barczystego rotmistrza dziwnym wzrokiem, w którym i strach, i szyderstwo się mieszało; drugi z niejakš zawiciš i gniewem stłumionym, niezręcznie ukrytym, przyglšdał mu się wzajemnie; stali w milczeniu, nie przemówiwszy do siebie; kobiecina cała była zajęta umiechaniem się do stryja, który od niej twarz odwracał. Wybiło pół do pierwszej i w tejże chwili otworzyły się drzwi; kamerdyner wystrojony, w trzewikach i pończochach, we fraku i całym ubraniu, wieku gospodarza, ale znacznie od niego młodszy, ukazał się na progu. Za nim dwóch służšcych, w liberii cynamonowej z żółtym, wnieli ogromnš tacę, na której były przekšski, wódki, zimne wędliny, nowalijki różne, sery, ledzie i wszystko, czego się zwykle używa dla obudzenia pišcego żołšdka. Przysmaczki te ustawione były licznie, pozamykane w naczyńkach powabnych lub rozłożone na przepysznej starej saskiej porcelanie; ale na cztery osoby byłoby ich za mało, na jednš zdawało się za wiele. Stryj, którego odtšd kasztelanicem lub szambelanem zwać będziemy, spojrzał na zegarek jakby dla sprawdzenia godziny, którš słyszał bijšcš, zawinšł mankiety i zaledwie postawiono na stole tacę, wzišł się zaraz do niej, spojrzawszy na swoich goci, których jakim tylko niewyranym mruknieniem zaprosił. Kobieta pierwsza odsunęła się od stołu, dziękujšc z umiechem. - Poczekam na obiad - odezwała się pokaszlujšc i szybkim wejrzeniem mierzšc dwóch swych towarzyszów. Rotmistrz istotnie godzien był widzenia, na takie go tortury wystawiało niadanie: z miny, z oczów, ze linki, którš połykał, widać było, jak mu się chciało rzucić na przysmaki, ale miał zapewne powód ani się nawet ku nim zbliżyć; założył rękę w kamizelkę, żeby się ani posunęła ku zakazanemu owocowi, podniósł oczy w niebo, jakby wzywajšc daru cierpliwoci, i na palcach odstšpił ku oknom ogrodowym, unikajšc pokuszenia, na jakie zapach go mógł narazić. Młode chłopię pokornie zostało na swoim miejscu, ale z oczu jego błyskał chwilami szyderski jaki wyraz. Już z pięć minut w milczeniu towarzyszšcym pracy głęboko pojętej nasycał się kasztelanic, zmiatajšc ogromnymi porcjami, co napadł, nie bez pewnego jednak porzšdku postępujšc ku coraz ostrzejszym przekšskom; już dwakroć zapił likworem coraz odmiennym, a jeszcze ani spojrzał, co się wkoło dzieje - gdy znowu otworzyły się drzwi, a nimi mielej od pierwszych przybyłych, głoniej, szumniej, a zawsze nie bez oglšdania się na siebie, wszedł mężczyzna stary, poważny, łysy, z wšsem siwym, w polskim stroju dosyć przeszarzanym, z minš, która okazywała, że nie tyle co inni dbał o przyjęcie, które go tu spotka, będšc siebie pewniejszy. Miał on na sobie szaraczkowš kapotę fałdzistš ze stojšcym kołnierzem, kontusz karmazynowy spłowiały, pas słucki nie pierwszej wieżoci, a w ręku trzymał lekkš, białš, rogatš czapeczkę. Nie podniósł nań nawet oczów zajęty zbytecznie niadaniem szambelan i jakby się po chodzie domylił, kto wszedł, mruknšł tylko: - Brata dobrodzieja najniższy sługa! do nóg upadam! jednš rękš czekamy... - Dziękuję waci, panie szambelanie, nie przyszedłem przeszkadzać, ale patrzeć tylko i cieszyć się, że starszy braciszek tak mi z apetytem łomocze. Szambelan nic już nie odpowiedział, jadł zapalczywie; przybyły witał tymczasem rękš, głowš i kilkš słowami tych, których zastał. - Dzień dobry pani Hieronimowej! - Do nóg upadam stryja. - Jak się wać masz, Jaku, czego kwany? - Sługa stryja..., głowa mnie boli. - A tyże zdrów? - spytał w końcu rotmistrza. - Ba! a cóż mam robić? - ze miechem dobrodusznym, lecz smutnym odparł wojskowy. Tymczasem szambelan jadł i jadł; nagle zastanowił się, spojrzał na zegarek i na nowo rozpoczšł przekšski pozostałe; wreszcie otarł usta i w chwili, gdy kładł widelec, drzwi z lewej strony otworzyły się szeroko; kamerdyner wszedł wołajšc: - Na stole, janie panie! - Służę pani! - rzekł gospodarz podajšc rękę pani Hieronimowej. Za nimi poszedł Polonus stary z panem rotmistrzem, a na końcu cicho i nieznacznie wszrubował się ów pokorny Jasiek. Sala jadalna, do której weszli, była bardzo obszerna i podobnie odziana w lamperie jak pierwsza, tylko te były biało pokostowane i gdzieniegdzie złocone. Rzędem na cianach wisiały obrazy czarne. Bóg wie co kiedy wyobrażajšce, ale widocznie majšce pretensję do flamandczyzny, bo gdzieniegdzie wyzierała z nich ryba, cytryna, rondel wiecšcy itp. W jednym końcu stał ogromny, wspaniały bufet, pełen sreber, ze szklanymi drzwiczkami; wyglšdały z za nich puchary, kielichy i różna krasa stołowa dawnych kształtów. Między oknami umiechały się miłš zielonociš pomarańczowe i cytrynowe drzewa. Stół w porodku nakryty był na szeć osób, choć ich widzielimy dotšd tylko cztery, ale dwie już czekały w sali jadalnej. Pierwszš był w czamarze sutej, z wšsami, bakembardami do góry podczesanymi, szpakowaty trochę rzšdzca, który miał fizys doskonale zgodnš ze stanowiskiem, jakie zajmował; brzuch porzšdny, policzki lnišce zdrowiem, oczy wypukłe, usta rumiane, a mimo powagi i brzucha pokorę przykładnš, bo się skłonił za wejciem pana niemal do ziemi, tak że aż błysnšł zarodkiem łysiny. Drugš była oparta niedbale o bufet kobieta, niezupełnie młoda, ale nie stara, wykwintnie ubrana, z pretensjš widocznš do wdzięku, z zaciętymi usteczkami wšskimi, biała, pachnšca woniami o milę, w czarnych mitenkach, w czarnej sukni, z kluczykami u paska. Twarz jej warta była spojrzenia i zastanowienia, tak piękne jej niegdy rysy, dzi jeszcze dobrze zachowane, regularne i piękne, zeszpecił jaki zimny, szyderczy wyraz zobojętnienia dla ludzi i wzgardy. Mogła mieć lat trzydzieci i kilka, ale postawš i strojem do trzydziestu się nawet nie przyznawała; strój jej był wykwintny, z prostotš i wymienicie dobrany do twarzy; na głowie rodzaj skromnego, ale wieżego czepeczka; suknia czarna jedwabna, z podobnšż mantylkš, u szyi tylko wstšżka karmazynowa. Na kołnierzu, przy, rękawach nieżnej białoci gładkie batystowe mankietki i krezki doskonale odbijały się od ršczek i karku. Płeć jej nieżno jasna mogła być posšdzonš o bielidło, ale bielidło wiedzie róż za sobš, a tu tak było oszczędnie na twarzy rumieńca, że albo była wielkš artystkš, albo białš bez pomocy sztuki. Szambelan wchodzšc spojrzał zaraz na niš i nieznacznie jš skinieniem przywitał; ona mu nie oddała ukłonu. Spuciła oczy prawie gniewne, porwała chustkę, którš opuciła przed chwilš, i wprost poszła na przeznaczone sobie miejsce. Wszyscy przytomni rozmiecili się potem w następujšcym porzšdku: szambelan na głównym krzele w końcu stołu, przed którym nakrycie odznaczało się rżniętš szklenicš i kilkš karafkami różnych płynów a osobnym przyborem przypraw. Na prawo pani Hieronimowa, na lewo pan Samuel w szaraczkowej kapocie, za nim rotmistrz; za paniš Hieronimowš nieznajoma nam jeszcze pani z kluczami, za rotmistrzem Jasiek, a wprost naprzeciw gospodarza rzšdca pokornie się usadowił. W milczeniu uroczystym zasiedli, a szambelan, który nierad mówił, gdy jadł, a jadł wiele i chciwie, zwrócił się naprzód ku zupie, której zaczerpnšł z małej wazki stojšcej naprzeciw, dla wyłšcznego jego użytku. Dla goci była inna polewka, przez grzecznoć tylko poprosił ich na swojš, ale wszyscy odmówili skinieniem, czego od razu był pewien. Jeden pan Samuel odezwał się: - Wolę ja poczciwš naszš grochówkę z ogonkiem niż te cudzoziemskiego autoramentu ekstrakty, do których wać, panie Stanisławie, na dworze nieboszczyka króla jegomoci przywykłe. Jakoż stary zajšł się szczerze grochówkš. Wszyscy głowy pospuszczali na talerze i jedli lub udawali jedzenie, a szambelan, jakby policję stołu utrzymujšc, spod oka tylko spoglšdał, jak się to odbywało. Z nim razem owa pani z kluczami szpiegować się zdawała każdego, niespokojnym okiem wodzšc po wszystkich i niedbale do ust unoszšc z talerza wyziębłš zupę. - Dobry mój Karasiński - ozwał się po chwili gospodarz - ale nie ma i nie będzie pod słońcem jak Tremo. Pan Samuel ruszył ramionami, reszta jak w wyroczniš patrzała na mówišcego. - Tremo, powiem waci - rzekł obracajšc się do Samuela - miał to do siebie, że ci zgotował kaszę gryczanš, kluski z serem, pierogi leniwe, jedno nic, czego by indziej w gębę nie wzišł, a po nim sobie palce oblizywać było trzeba. Wszyscy to wiedzš, że król nieboszczyk lubił bardzo pieczeń baraniš; - otóż, jak żyję, takiej baraniny, jakš on urzšdzał, nie jadłem - to było co specjalnego. - Może to nie była baranina, ale zamaskowana sarna? - odważył się zarzucić pan Samuel. Okiem pełnym oburzenia cisnšł nań brat starszy, a panna Aniela (to było imię nieznajomej) umiechnęła się złoliwie. - Jak to nie była baranina! była baranina, ale z tš sztukš, z tym akcentem przyprawiona, które tylko Tremo posiadał. Wać wiesz, że gdyby był chciał Tremo zostać w Petersburgu, byliby mu zapłacili sowicie, ale on już doć miał gotowania, zachciało mu się jeć samemu. Pani Hieronimowa rozmiała się głono, a panna z jakš niecierpliwociš, w którš jš wprawiał zwykle cudzy dobry humor, poskoczyła na krzele i rzuciła łyżkę z brzękiem. Szambelan obejrzał się na sšsiadkę grzecznie, widać jej umiech do serca mu przypadł - i w dowód afektu posunšł jej swojš zupę. - Sprobuj pani - rzekł - a powiesz mi co o tym (tłomaczenie z francuskiego) - sprobuj, ja już więcej jeć nie będę. Nie godziło się odmówić; wzięła na talerz zupy pani Hieronimowa i choć jš pieprzna owa polewka diable piekła w podniebienie, nie mogła się jej odchwalić, co chwila powtarzajšc: - Cudowne! rajskie jedzenie! ale taka ze mnie parafianka, że mi niepodobna poznać, co to jest. Panna dusiła w sobie miech gniewliwy i wyraz pogardy. Szambelan podniósł głowę. - Jak to? Asińdka nie poznajesz? - Bo jak żyję, nie jadłam. - A to rzecz bardzo prosta: wštróbki cielęce rozgotowane, rozbite w bulionie, dodane do nich jarzyny wysadzone, pieprz prosty, tureckiego trochę, muszkatołowy kwiat i gałka... ale prawda, że paradne i restaurujšce? - Przewyborne! - powtórzyła z umiechem sšsiadka. Samuel ruszył ramionami bez ceremonij. - Ja, bez ogródki mówišc, wolę grochówkę - rzekł otwarcie. - Po co mi tyle pieprzu? jest go i tak w życiu dosyć. - A panna Aniela - spytał gospodarz - nie spróbowałaby dzisiejszej mojej zupki? jest jej jeszcze na talerz. - O! bardzo panu dziękuję - z urazš i oburzeniem, wiszczšcym nieco głoskiem odpowiedziała zagadniona - bardzo dziękuję. Szambelan się umiechnšł pod nosem, spojrzał na niš znaczšco, nie naglił. - Cóż dzi - rzekł - humor nieróżowy? - Jak zawsze - oburknęła, czerwienišc się i dowodzšc, że bielidła nie używa, panna Aniela. - Noli me tangere! - cicho szepnšł gospodarz. - Proszę bardzo dać mi pokój. - Włanie to mówiłem. - Odwrócił się do rzšdcy. - A, co tam - rzekł do pana Bulwy - żytko się złoci, czerwienieje pszenica... Rzšdca, zagadniony, cały się podniósł na krzele, chwycił za stół dla utrzymania równowagi i o mało nie udławił chlebem , który miał w ustach. - Tak, janie panie - wykrztusił - wedle rozkazu... Było to jego przysłowie, na ten raz nie doć szczęliwie użyte. Umiechnšł się szambelan, ale podawano sztukę mięsa i dla niej rzšdcę porzucił, który, postawszy jeszcze chwilę, po cichu i ostrożnie usiadł. Spojrzmy w tym przestanku milczenia na dwie, prawie naprzeciw siebie siedzšce, osoby, Jaka i pannę Anielę - oboje z ukosa mierzš się oczyma, tak urzšdzajšc, by nawzajem oczów swych nie spotykali. Wzrok czarnych oczów panny Anieli pada na chłopca, ledczy, wzgardliwy, mciwy niemal; wejrzenie Jasia leci ku niej szybko, równie badajšce, ale niespokojne. W pierwszym znać chęć zemsty i gniew stłumiony; w drugim widać obawę i pragnienie odgadnienia najtajniejszych myli. Rotmistrz nie mówi słowa, je tylko ogromnie i ani widzi, co się wkoło niego dzieje; pan Samuel z przyzwoitš aktowi posiłku powagš, ale bez zajadłoci, spożywa zdrowo, co Bóg dał; Aniela nic prawie nie bierze w usta; Jasiek udaje, że je, roztargniony; Hieronimowej biednej oczy na wierzch po zupie wychodzš i wodš popija, tak jš pali, ale się biedna umiecha i stara dla wszystkich być miłš. Kasztelanic zamierzonš porcję zjadłszy, nalewa wino, przyglšdajšc się talerzom goci. Z jednej butelki nalał sobie, panu Samuelowi i zaproponował, zatknšwszy jš już korkiem, sšsiadce, ale ta usunęła kieliszek - drugš podał ku rotmistrzowi, Jasiowi i rzšdcy. - Wiem, że panowie wolicie lekki malacz nad wytrawniejsze wina - rzekł w sposobie objanienia. - O! ja wolę - odparł eks-wojskowy, choć mina wcale tego nie potwierdzała. - Nalejże go sobie - z umiechem rzekł gospodarz. - Jaka głowa boli, niech lepiej nic nie pije. Pan Bulwa, wiem, że nie odmówi kieliszka. Bulwa wstał, wyprostował się i ukłonił bardzo nisko; usta jego już miały wybełkotać zwykłš "janie panu" odpowied - wedle rozkazu - ale się pomiarkował, że jš już raz doć nieszczęliwie zastosował, i wstrzymał się. - A panna Aniela? - zapytał kasztelanic. - Ale proszęż mi dać pokój - syknęła straszliwie kobieta, cicho, szybko i z gniewem, obwijajšc się w swój płaszczyk i zasuwajšc w głšb krzesła, jakby się ukryć żšdała. - Ja nic nie piję! Wszak nie pierwszy dzień jestemy z sobš - szczególnš ma pan pasjš dokuczać! - A! pani nic nie pije! niech i tak będzie, prócz wody. Pan Samuel skosztował wina. - A co? - spytał obracajšc się ku niemu szambelan - prawda, że niezgorsze? - Wyborne! bez pochlebstwa. - A, ba! spodziewam się! czterdzieci pięć lat ma metryki w butelkach! - z umiechem, w którym trochę dumy przebijało się, odpowiedział szambelan. Pani Hieronimowa odwróciła się w tej chwili do sšsiadki i z umiechem sobie zwykłym chciała z niš poczšć rozmowę, lecz Aniela usunęła się umylnie i ani spojrzeć na niš nie chciała. - Pani czy nie cierpišca? - zapytała niemiało. - W istocie - krótko pokaszlujšc i widocznie urywajšc rozmowę odparła panna. - Taki bo dzi skwar, że i mnie głowa boli. - Czy nie zaszkodziła pani zupa? - z ugryzkiem złoliwym, mierzšc jš okiem, spytała panna Aniela. - O! bynajmniej; czułam to usposobienie od rana. - Rozmowa się przerwała. Rotmistrz jadł ogromnie; Ja udawał, że je, a patrzał na wszystkich, nie postrzeżony, spod brwi. Pan Bulwa karmił się machinalnie, zamylony głęboko i swobodnie, bo wiedział, że raz już będšc spytany, drugi raz przez pana zagadniony być nie może; widać było, że wędrował z dumami gdzie po łanach i arendach, rachujšc swoje dochody, oberchapki, porękawiczne i podarki - twarz jego piętnowało wewnętrzne zadowolenie niczym nie zatrute. W ten sposób przeszedł obiad cały; panna Aniela nie raczyła się udobruchać do końca; parę razy jeszcze zaczepiał jš kasztelanic, ale narecie widzšc, że coraz ostrzej mu odpowiada, odwrócił się do goci i dał jej pokój. Pan Samuel jadł dobrze, ale lepiej jeszcze rotmistrz, który i całš butelkę piwa wysšczył, i chleb po trzykroć z talerza przybierał, i talerze oddawał czyste jak zmyte. Wstano od stołu; - u wyjcia ten sam zachowany był porzšdek, jakim wszyscy weszli do sali, z tš tylko różnicš, że rzšdca wyszedł razem ze wszystkimi, a panna Aniela, żywo zatrzasnšwszy drzwiami, znikła. W bawialnym pokoju na stole stała już kawa i likwory, ale do nich tylko dwa kieliszeczki, co widocznie zmartwić musiało rotmistrza, który na stronie, po cichu, ale głęboko westchnšł. Szambelan spojrzał na zegarek, kiwnšł głowš. - Dwie minuty - rzekł jakby do siebie - jedlimy dzi dłużej niż zwyczajnie: bekasy widać mnie zabawiły. Chybiam tej regularnoci, która jest podstawš zdrowia i utrzymania życia - potrzeba się poprawić, potrzeba poprawić! To mówišc nalewał kawę spiesznie i podawał jš sam; minšł rotmistrza i Jasia, trzy tylko filiżaneczki napełnił i sam cukierniczkę starannie zaryglował. Po czym, wygodnie w krzele się usadowiwszy i spojrzawszy z uwagš na likwory, wybrał z nich Curacao. - Pijesz, Samuelu? - spytał podnoszšc butelkę. - Ja? niekoniecznie. - Napij się, kiedy chcesz, to trawi - rzekł szambelan. - Rotmistrz po tym piwsku niewart i ust umaczać w likworze. - Ja bardzo dziękuję. To mówišc ukłonił się rotmistrz i, jakby odbył już wszystko, co do niego należało, aż do ostatniego upokorzenia likworowego, cicho wysunšł się za drzwi. Pan Samuel usiadł za stołem na kanapie, pani Hieronimowa chodzić poczęła przed oknami, a Bulwa stał jeszcze u drzwi, jakby na warcie, westchnieniami się tylko przypominajšc. Szambelan spojrzał na niego. - Bšd zdrów - rzekł - panie Bulwo! Ukłonem odpowiedziawszy na ten paszport, rzšdzca znikł co najrychlej, bo to miało oznaczać, że więcej żadnej dzi nie będzie dyspozycji. Jasiek przed chwilš już poczšł się zajmować około warcabnicy i widać było z tego, jak jš układał, że to być musiała codzienna jego pańszczyzna, bo ani stuknšł, ani brzęknšł, ani się zastanowił, ustawiał rękami bez myli, porzšdkujšc jš nadzwyczaj szybko i z widocznym staraniem, żeby najmniejszego nie zrobić hałasu. Stoliczek stał już przed szambelanem. Rozparł się gospodarz, wychylił likwor powoli, rozpoczšł grę nic nie mówišc. Naprzeciw niego stojšcy Jasiek służył mu za partnera; - poprzedziło partię spojrzenie na zegarek i kiwnienie głowš znaczšce. - W innš grę już dzi nie gram - rzekł do pana Samuela powoli - zbytecznie rozgoršczkowujš człowieka, a to w moim wieku nic po tym; trzeba krew trzymać w karbach. Ani słowa nikt się już nie odezwał, a pani Hieronimowa z Samuelem w kštku tylko z sobš szeptać poczęli. Szambelan grał jak automat, Ja jak dobrze wyuczona słów papuga posuwał kršżki cicho, miało i pewno. W oczach jego bujajšcych tu i ówdzie widać było, że nie mylał już o tym, co robił. Wród głębokiej ciszy cigały się po warcabnicy znaczki tajemnicze, przemijały, nikły. Szambelan wygrywał z niejakim zadowoleniem, Ja znosił przegranš obojętnie jak rzecz niechybnš, jak przewidziany z góry skutek. Szambelan nie mógł nie wygrać! - A! dobra to sobie gra na poobiedzie - rzekł kończšc i szukajšc oczyma pana Samuela. - Ja wcale dobrze gra - nawet bardzo dobrze, ale ze mnš mu nie wygrać... to darmo. Byłem w warcaby i w szachy... ba! i w co innego, pierwszym graczem podobno na całš Warszawę. Na te cicho pomruczane wyrazy nie było odpowiedzi żadnej. Ja cofał się ku drzwiom i gdy od progu spojrzał na szambelana, on już usypiał z założonymi na żołšdku rękoma, brodę na piersiach złożywszy. Choć nieco mu obiad okrasił policzki, twarz jego z otwartymi we nie ustami, stara, zużyta, zmarszczona, trupa przypominała, a we nie nawet nie opucił jej wyraz jaki przykro i zimno szyderski. Wszyscy powysuwali się na palcach. Ja drzwi po cichutenieczku przymknšł. II Wieczorem tegoż dnia, w skromnym pokoiku w oficynie przy starym dworze, któregomy salon widzieli siedziała mocno zamylona przed podróżnym zwierciadełkiem, otłuczonym i polepionym, znajoma nam już pani Hieronimowa i machinalnie, doć niedbale, zawijała papiloty, wcale nie mylšc podobno o włosach. Twarz jej wyrażała głęboki smutek, zobojętnienie, strapienie, ciężar jaki na sercu leżšcy. Oczy miała wlepione w otwarte okno, ale nic nimi nie widziała; ręce chwilami wstrzymywały się w robocie, to znów pchnięte obudzonš mylš zwijały i rozwijały rozsypane włosy. Umiech zwykły jej ustom teraz je opucił, zapadły głęboko, czoło się zmarszczyło, może nawet jaka łza mimowolna błyskała pod zwilżonymi powiekami, spod których dobyć się nie mogła. Wkoło niej wszystko okazywało, że była gociem w tym dworze: tłomok ubogi, odarty, stary towarzysz wielu niewygodnych podróży, walizka pozwišzywana sznurkami, wyszarzana słomianka i woreczek, z miny na zapas owsa wyglšdajšcy, rzucony w kštku, zdradzały, że tu przybyła z końmi i zapewne nie na długo. Manatki były ubogie, szlacheckie, tłomok czerwony, pudełka stare, łóżeczko kołdrš perkalikowš pokryte, szkatułka porozklejana i opadła z fornierów, a dziewczyna, która w tej chwili rozbierała paniš, a spódniczce wiejskiej fabryki, w kusym sieraku, w butach, z głowš białš chucinš zawiniętš, nie była wcale pokanš garderobianš, choć hoża, zdrowa, ładna i z tš swobodš wyryta na twarzy, która najlepiej dobrego pana dowodzi. Po chwilce uszanowanego przez niš milczenia pani, dziewczyna pokręciła głowš z widocznym frasunkiem i przerwała ciszę umylnym, długim kaszlem. Obudzona, z przestrachem obejrzała się pani Hieronimowa, wstrzęsła i podnoszšc oczy na Hapkę, milczeniem zdawała jej wymawiać ten tak głony i nie w porę kaszel. - Długoż my tu tak jeszcze siedzieć będziemy? - spytała dziewczyna poufale a tękno. - Już co i pani po swojemu, jak w Horoszkach, zamyla się bardzo i tuży za dziećmi i za jegomciš - czas by nam doprawdy stšd; bo też to i... - A! alboż ci tu le? na Boga! - z przestrachem, cichuteńko, oglšdajšc się i zamykajšc okno szybko, spytała pani Hieronimowa. I przysiadła trochę opodal na łóżku, wzišwszy w ręce grubš i wymodlonš ksišżkę od nabożeństwa. Hapka zbliżyła się na palcach i zniżajšc głos odezwała się, przyłożywszy jednš rękę do twarzy, spartš na łokciu drugiej, a głowę kręcšc wedle zwyczaju wieniaczek, kiedy się na co uskarżajš. - Dwór to dwór, prawda, wielki - ale nie to - to, co u nas. - Zlituj się, cicho - wskazujšc na drzwi, coraz bardziej przerażona, i chwytajšc jš za witkę, zaczęła pani Hieronimowa: - wszakże tu obok któ stoi... jeszcze gotowi podsłuchać, donieć... Hapka podeszła bliżej jeszcze pani. - Obok stoi pan kamerdyner - Termiński. - A! toż włanie najgorzej! - Ale on teraz jeszcze u pana na służbie - pokój jego na klucz zamknięty - staremu panu, słyszę, podeszwy drapiš... bo inaczej zasnšć nie może. I Hapka rozmiała się w dłoń, ruszajšc ramionami. - Ej! cicho by była! - Ale czegoż bo się pani tak obawia - któż nas posłyszy? - No, to mów, kiedy już tak uparta, ale wiem, że nawet nie masz mi co powiedzieć, aby tak paplać. - Już to prawda, jejmociuniu kochana, że tu to i popaplać chce się, bo człek przez cały dzień gęby nie otworzy. Kto tu ze mnš zechce pogadać. Takie to wszystko dumne, pyszne a zuchwałe! Chodzš gdyby indyki napuszone, nikt i dobrego słowa nie da. U nas, prawda, dworek maleńki, ubogi, ale ludzie insi, oj! dalibóg insi! Tu jak w grobie smutno; każdy tylko siebie patrzy, aby co urwał, a na gocia jak na wilka, żeby ich nie odjadł. íeby się kto choć na żart zapytał, czymy co jedli... czy nam czego nie braknie, czy czego nie potrzeba! Nasz Korniej z końmi rady sobie dać nie może, a przeklina na czym wiat stoi. Zepchnęli nasze szkapy do fornalskiej czy tam do gocinnej stajni; a to taka szopa, gdzie na konie leje deszcz gorzej niżeli na podwórzu - wózek stoi na dziedzińcu i moknie także; jeć w piekarni ledwie się doprosisz i to bez soli, bez omasty, jak dla wieprzów dadzš, a co naklnš, a co napopychajš! - Ej! Hapko! już też gadasz Bóg wie co! ludzie tacy grzeczni, dwór taki zamożny. - Grzeczni! ale! tam w pokoju może przy swoim panu: posłuchać, coza drzwiami miechu i przezywania!... Albo to się ten pan kamerdyner choć odkłoni, kiedy mu pani daje dzień dobry... a przecie on sługa jakby i ja, pani krewna jego starego... - E! zachciała tam na ludzi uważać - odpowiedziała pani Hieronimowa, której jednak rumieniec na twarzy wystšpił i w oczach nowe łzy się zakręciły - westchnęła ciężko, ciężko - bolenie. - Ot, daj mi się pomodlić - rzekła po chwili ciszej, otwierajšc ksišżkę i żywo bioršc się do modlitwy - sama by także może spać poszła. Narzekać nie pomoże, prędzej zaszkodzi... dajmy temu pokój, moja Hapciu! Wtem zapukano do drzwi; Hapka cofnęła się ku cianie, a pani Hieronimowa, poprawiajšc żywo szlafroczka dosyć wytartego, zerwała się z łóżka. - A można? - odezwał się głos za drzwiami - wiatło widzšc w oknie, chciałem dać dobranoc... Poznała drżšca kobiecina głos pana Samuela i podbiegłszy otworzyła mu sama, ubrawszy się w swój umiech zwyczajny, z uprzejmym: - Proszę, proszę, tylko mi stryj daruje, bom już w szlafroku. - Dałaby asińdka pokój ceremoniom; ja stary a krewny, ceregieli tych nie potrzebuję. To mówišc wszedł znany nam już pan Samuel, z fajkš zagasłš na długim cybuchu, obejrzał się, zobaczył Hapkę i trochę zakłopotany przysiadł na podanym sobie starym krzesełku, naprzeciw pani Hieronimowej, która sprzštnęła sama, umiechajšc się, w nieładzie leżšce graty. - Dla mnie wczenie jeszcze - rzekł pan Samuel - nie mogę zasnšć długo, a kasztelanic już sam dał dobranoc i poszedł do swego pokoju. Rotmistrz ruszył na polowanie, Jasiek gdzie zaszył się w kšt; nie ma do kogo i słowa przemówić, przyszedłem trochę pobzdurzyć z asińdkš. Obejrzał się na Hapkę, a pani Hieronimowa zmiarkowawszy, że ona tu zbytecznš być może, kiwnęła, aby wyszła. Hapka trochę nierada wysunęła się za drzwi, stuknšwszy nimi w dowód, że do tego nie przywykła, żeby się jej pozbywano. Pan Samuel westchnšł głęboko; poważna twarz starego przybrała wyraz spokoju, smutku i zamylenia, z którym jej było najwdzięczniej. Ciężkie dumy widać mu się po głowie zwijały... potrzebował je wypowiedzieć, użalić się, westchnšć i nie miał rozpoczšć. - Nie miała asińdka wiadomoci z domu? - spytał po krótkim milczeniu. - A! nie! - ze łzš i umiechem zwykłym odparła spuszczajšc oczy biedna kobieta - strasznie dzi już o dzieci jestem niespokojna i o mojego poczciwego Hieronima. - Niepokoić się znowu nie ma tak dalece czego - rzekł Samuel - pan Hieronim zdrów zapewne, a i dziatki takoż... Bóg sam czuwa i strzeże ich modlitwa asińdki... Pani Hieronimowa złożyła ręce, westchnęła tylko, a łza potoczyła się jej z oczów. - Już też wkrótce i mnie tam do nich spieszyć potrzeba - szepnęła po cichu. Pan Samuel jakby chciał co powiedzieć, zawahał się i obejrzał. - Tak! tak! - rzekł zniżajšc głos - wszystkim nam pono nie ma tu czego dłużej popasać - to darmo! Kobieta żywo podniosła oczy i zadrżała; ten wyraz: darmo! był dla niej potwierdzeniem ciężkiej prawdy, w którš jeszcze wierzyć nie chciała, z którš się oswoić nie mogła. - Czyż być może! - zawołała. - Na co to mamy w bawełnę sobie obwijać, co się nas tak z bliska tycze - odezwał się odstawiajšc fajkę zagasłš pan Samuel - my tu nic nie wskóramy!! - Jak to? nic - nic a nic! - z przestrachem wykrzyknęła kobieta. - Nic! nic; posłuchaj asińdka, chyba nie znasz tego człowieka i tych, co go otaczajš. - A! ja nic nie znam, to pewna! - I nic nie widzisz? - Widzę niewiele; nie rozumiem nic. - To się nadaremnie łudziła - rzekł stary poważnie - posłuchaj mnie i daruj, jeli cię z miłego, pocieszajšcego może błędu wywiodę. A naprzód, czego może i od pana Hieronima dowiedzieć się mogła, bo mu to ojciec mógł mówić - posłyszysz dokładniej i lepiej o kasztelanicu... Asińdka tyle tylko podobno wiedziała, że bogaty, bezdzietny, że grzeczny i miły człowiek, przyniło ci się więc szukać u niego protekcji i pomocy! - O! tak! tak! mój stryju kochany - z przejęciem dodała kobieta. - Waćpan dobrodziej wiesz, jakemy ubodzy: trzech chłopków na Polesiu, częć w wiosce, nie bez dłużku jeszcze - westchnęła a dziatek czwórka! A to i żyć człowiek musi - i o tych drobniętach myleć, żeby marnie nie poszły. Jako mi to przyszło do głowy, słyszšc od mego Hieronima, który tu, prawda, nogš nigdy nie postał sam - że stryj bogaty i milionowy... Pojadę do niego, potrzebuje nas może i nie tyle nas, co dzieci, bo nam i tego kawałeczka chleba dosyć... - No! rozumiem, i asińdka przyjechała tu... - Tak i siedzę już miesišc - i goszczę. Karmiš i pojš... ale słówka rzec nie można o sobie... Sam się stryj nie domyla, choć wie zapewne, że mamy czworo dzieci, a tylko trzech chłopków. - Mogłaby asińdka i rok tu siedzieć; wygonić cię nie wygoni, ale tyle tego - dobrze otoczony i sam frant! Słowa powiedzieć nie dadzš i grosza nie puci, z ręki nakarmi, napoi i grzecznociš zbędzie - ot! po wszystkim. To darmo! to darmo! dodał stary. - Ja także nie [od] dzi tu siedzę z rotmistrzem, a dotšd nie miałem czasu i zręcznoci powiedzieć, że dobrze by zrobił, gdyby rotmistrzowi gdzie w swoich dobrach choć tymczasowy kawałek chleba obmylił - liche, choć podrzędne leniczostwo jakie, póki co będzie. - Tać wie, że grosza przy duszy nie mamy; że ja resztkami i pensyjkš Radziwiłłowskš żyję, a rotmistrz z mojej ręki... Ale tu tak urzšdzono we dworze, by nikt ust nie otworzył, bo kasztelanic nic nikomu uczynić nie chce i nie zrobi, póki żyje. Godziny wyrachowane; przyjdziemy, zjemy, pogada o pogodzie i bywajcie zdrowi; a spyta go kto o co lub poprosi, uda, że głuchy. Trzeba robić interesa przez pannę Anielę, przez Jaka, przez Termińskiego, a to ciężka sprawa. Jasiek podobno najlepiej swoje interesa robi - tej za klempie, z pozwoleniem asińdki, ręce całować lub prezenciki podsuwać dla jakich faworów - obrzydliwa i nie dla nas. Ha! wola Boża! Jeszcze nam tu siedzieć jak sobie chce, ale asińdzce, co masz dom, gospodarstwo, dzieci - czas tracić - szkoda. Co ma nas kiedy spotkać z niego, to nie minie - jeli notandum nie chapnš bliższe osoby. Nie masz tu czego siedzieć, nie ma! - Tak stryj mówisz - cicho i łzawo przerwała Hieronimowa - więc pojadę. - Posłuchajże mnie asińdka cierpliwie - rzekł Samuel. - Nie znacie bo, widzę, człowieka; z daleka, stryj, bogacz milionowy - to jako tak się zdaje, że kiedy do niego - do starca bezdzietnego, co ma krocie dochodu, przyjedzie krewny, majšcy ledwie w co się odziać i czym nakarmić - powinien by mu pomóc! Ba! ależ tu potrzeba poznać z bliska człowieka, a dopiero się pokaże, czego można się spodziewać. Wszak ci to rodzony mój brat i kocham go jak brata, bo jest tam w nim może i dobre, ale go wiat popsuł bardzo! Wiesz asińdka zapewne, że nieboszczyk ojciec nasz, Jan, który mieszkał w Poznańskiem i trzymał się partii Branickich i Sapieżyńskiej, przez wstawienie się hetmana otrzymał na staroć jakš tam kasztelaniš... Z ich też łaski miał ojciec dzierżawy, zastawy, a ożenił się doć majętnie z Paluckš, która miała mu wnieć ze czterykroć; ale tak się to wiodło rodzicom naszym,że ich potem i z dzierżaw rugowali, i sekwestrowali, i siła potracili, a ledwie nie z torbami wyszli i z gołym tytułem, który więcej ciężył, niżeli grzał. Przenieli się wreszcie na Ru do dóbr Sapieżyńskich, gdzie ostatkiem wzięli zastawę. Ale i to nie lepiej, bo zaocznie, a mieli z takimi plenipotentami do czynienia, co psu oczy sprzedali. Koniec końcem tedy, wiedzieć potrzeba, ojcowizny i macierzystego niewiele się nam dostało; wyszlimy w wiat, kasztelanic... a nic, nic mocia pani w kieszeni. Pan Bóg lepiej pobłogosławił rodzicom w dzieciach niż w dostatkach, bo było nas pięciu synów i córka jedna, ogółem pół tuzina... to nie żart! Samuel westchnšł. - Wszyscymy Sapieżyńskimi względami poczęli się kierować na wiecie, ale łaska pańska na pstrym koniu jedzi; wkrótce żemy już im widać byli niezdatni, znudzili się nas popychać. Najstarszemu tylko Stanisławowi, ot, tutejszemu panu, inaczej poszło jak drugim. On dzi milionowy, a my wszyscy jak więci tureccy... Tadeusza piewamy. Niechże ja - no! - wola Boża - nie bardzom był skrzętny; ale nieboszczyk Józef, Antoni, ojciec twego męża, i Piotr, gdyby nie żona, wszystko to golizna. - Jakże, proszę stryja, kasztelanic się dorobił? - spytała kobieta. - Tuż to sęk, że tego nikt nie wie - odparł pan Samuel - do dzi dnia tylko się domylamy. On był po Helusi najstarszy z nas, pierwszy dorósł, urodził się bowiem w r. 1752, za Sasa. Protekcja Sapieżyńska nie urwała się nam ze wszystkim jeszcze; ojciec pojechał z nim do Kodnia, księżna wojewodzina kazała mu za sobš do Warszawy i w r. 1770, niespełna dwudziestoletniego, przyjęto go, za jej wstawieniem się, do Korpusu Paziów J. Królewskiej Moci. Stasiek tu był jak pšczek w male, ale na nieszczęcie całe życie paziem zostać było niepodobna; trzeba było szukać doli i losu na wiecie. Dobrze położony u króla, znajomy z wielkimi panami, lubiony za swš wesołoć i dowcip, których dzi ani słychu w tym starcu, chyba się odezwie żarcikiem bolesnym, co aż w pięty pójdzie - Sta z paziów poszedł do wojska. Cale to inna była rzecz za owych czasów służyć: awanse szły łaskš; fortragowali, prawda, jenerałowie czynni, ale częste i bez tego patenta dawali na stopnie sami hetmani. Wreszcie rangi się kupowały, a co się tyczy służby, ta się kończyła na noszeniu munduru brygady, do której się należało, i pobieraniu gaży, a po niš każdy dojechał sobie do choršgwi. Towarzysze, ba, majorowie, kapitanowie, namiestnicy nawet, siedzieli po folwarkach i hreczkę sieli, a zajšce tłukli co wlazło; nasz Sta wycierał swój mundur w Warszawie, po pańskich pokojach. Z młodu to już uważalimy, że pański chlebek biały mu smakował - stronił od swoich, od szlachty, a do panów się garnšł, toż i potem; a że był postawny, po francusku szczebiotał, miały, przy tym wesół, dowcipny i w karty grał we wszystkie gry doskonale, wszędzie go przyjmowano chętnie. Więc pan major w stolicy sobie hulał, wesoło czasu zażywajšc. Mymy go z oczów zgubili - przywišzał się do partii dworskiej, do króla; buchnęła rewolucja; niebezpiecznie było siedzieć i major pokręciwszy się koło zamku znikł nagle z Warszawy. Gdzie się podział, dokšd się udał - nikt nie wiedział. Głosilimy, szukali, pytali - jak w wodę. Ja podówczas jako trzymałem dzierżawš wioskę na Wołyniu, leżšcš na wielkim gocińcu między Ostrogiem a Zasławiem; i jużem był Stasia opłakał, bo kawał czasu upłynšł, jak znikł bez wieci... a krajowe przygody wybiły nam z głowy rodzinę i swoich kłopotów było dosyć. Jednego wieczora, zawieruszystego, w zamieć okrutnš, w nieżnicę, jako po Nowym Roku, siedziałem u siebie w lichej dominie - bo to było, jakem mówił, na dzierżawie, a wiadomo, jakie to kletki zamieszkujš posesorowie - gdy kto wpada do mnie z karczmy zzapytaniem, czy jestem w domu, i z oznajmieniem, że jaki wielki pan, karetš, dworno, dowiaduje się o mnie, majšc zapewne zamiar na noc do dworku zajechać. Przelškłem się dobrze, bo szlachcicowi w domu wielkiego gocia przyjmować - rzecz ciężka; pańskiej gębie ani pańskim bokom dogodzić niełatwo. Zwyczajnie jak to bywa u nas - kawał mięsa leżał w lodowni, ale przysmaków żadnych; a w chacie krom mojej izby, nieco cieplejszej, wiało jak na podwórzu. Diablem się wzišł za głowę - jednakże powiedzieć, że nie ma w domu, ani sposób - kłamać nigdym nie umiał; trochę też szlacheckiej dumy nie dozwalało odepchnšć kogo, co o gocinę prosił - więc stań się wola Twoja; czekałem drżšcy, co Bóg zdarzy! W kwadrans po owych zapowiedziach wiatło zabłysło w oknach, szusnęła poczwórna kareta na saniach, drugi powóz kryty, na ganku zrobił się szum i ja wychodzę, przyodziawszy się, dostojnego powitać gocia. Widzę pięknego mężczyznę, w szubie sobolowej pokrytej aksamitem zielonym, jak dzi pamiętam, w czapce sobolej, a za nim jejmociankę jakš, licznš bestyję, ale z oczów diabeł patrzał - wysiadajšcych z karety. úw jegomoć wita mnie zapytaniem: - Panie kasztelanicu, czy pozwolisz podróżnym przenocować u siebie? Tytułu tego nikt mi w okolicy nie dawał, nikt nawet o nim nie wiedział, bo chudy pachołek, unikałem zakrwawiajšcych serce wspomnień lepszego bytu rodziców; zdumiałem się tedy, a w dodatku i głos, którego zrazu rozpoznać nie mogłem, co mi starego i dobrze znanego przypominał - osłupiałem nie mogšc przyjć do siebie. - A to był zapewne stryj Stanisław? - przerwała ciekawie słuchajšc pani Hieronimowa. - Zgadła asińdka, jakby tam była; ale ja nie od razum go poznał, zamaskowanego i przebranego za wielkiego pana; miałem go za umarłego - to pierwsze; po wtóre, mylałem, że jeli żyje, to gdzie jak my posagowš biedę klepie. Nie przeszło mi zrazu przez głowę, żeby ten wielki pan, w sobolach i aksmitach, mógł być moim rodzoniuteńkim bratem. - A taż pani! to pewno panna Aniela? - spytała z umiechem kobieta. - Czekaj no asińdka, przyjdziemy i do tej jejmocianki; takich Anieli nie dwie i nie trzy w życiu miał pan braciszek. Stoję tedy w ganku, zupełnie osłupiały, a przybyły wcišż mi powtarza: - Pozwolicie przenocować? - Z całego serca, proszę JW. Pana! - odpowiedziałem otwierajšc drzwi - ale chata uboga, czym ma, tym rada. - Po tych słowach weszlimy do izdebki samotnej, której całš ozdobš był wiecšcy się na kominku rany ogień dębowy. Byłem już naówczas wdowcem po mojej Marysi, ojcem i ojcem tylko. Całe moje siły, mienie, myli spłynęły w ojcostwo, w syna - a! nie chciał Bóg pobłogosławić staraniu, nie poszczęcił; ale o tym potem, idmy dalej. Gdy blask padł na twarz gocia, gdymy się oko w oko w izbie zetknęli, krzyknšłem poznajšc brata i rzuciłem mu się w objęcia. Uciskał mnie, ale jako zimno i ostrożnie. Ja, cały drżšcy, nie wiedziałem, co poczšć i jak ich przyjmować; on tymczasem tylko mylał, gdzie się najwygodniej ze swojš duszyczkš w mojej chatce pomiecić. Byłem z poczštku pewny, że to jego żona; że te sobole i karety po niej wzišł; bo w prostocie ducha nie wyobrażałem sobie, żeby kto miał, z pozwoleniem, z jakš tam paskudnicš włóczyć się tak, wstyd z czoła starłszy. Tytułuję jš tedy paniš bratowš; aż mnie zimno i sucho pan Stanisław wywodzi z błędu: - Kochany Samuelku - rzekł na stronie - to nie jest żona moja, jak ty sobie po szlachecku mylisz; jam nieżonaty, to piewaczka włoska, z którš poznałem się w Drenie, i jadę z niš do Kijowa. Potrzebowała protekcji nieboraczka, musiałem się niš zaopiekować; dasz jej izdebkę oddzielnš. -...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • slaveofficial.keep.pl
  • Szablon by Sliffka (© - W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.)