- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Józef Ignacy Kraszewski

 

 

 

Dziennik Serafiny

 

 

Prolog

 

„Jak co komu służy!”

Stara to a wielce prawdziwa pogadanka. Inni znajdują na drodze pieniądze, klejnoty, szczęśliwe znajomości, literaci zwykle trafiają na papiery. Rzecz dowiedziona. Probatum est*. Piszący to przynajmniej w całym swym życiu nie był w nic tak zamożnym jak w bibułę. Sama ona wychodziła naprzeciw niemu, nastręczała mu się w postaci naturalnej i pod przybraną ludzką fizjonomią zastępowała mu drogę, napełniała tłumoki, prześladowała go w domu, goniła za nim w podróży, nie dawała pokoju nigdy.

Sami osądźcie. Nie mówiąc już o żadnych przygodach należących do poufnej biografii (której wcale się pisać nie myśli) — opowiem tylko, jak przyszedłem do tego dziennika Serafiny. Wyraźna ręka, nie powiem Opatrzności, byłoby to za zuchwale, ale jakiejś ironii losu… Ledwie Pamiętnik Panicza* został przełożony na język zrozumialszy dla ogółu — ledwie tłumacz miał czas go strawić i trochę zapomnieć… gdy, zapewne karząc go za indyskretne* jego wydanie, nieznośny katar zapędził winowajcę do Vichy… Podróż tę skłonny on był uważać jako słuszną karę, wymierzoną za to, że śmiał się porwać zuchwale i wystawić w mniej korzystnym świetle tę szacowną część naszego społeczeństwa, która porządku i ładu jest podporą. Stanąwszy w Vichy począł on pić ciepłą wodę za grzechy żywota i usunąwszy się od ludzi rozmyślał nad przewinieniami swymi. Skrucha już, już miała się dostać do zatwardziałego serca jego… Było to dnia 9 czerwca, ranek nieco pochmurny, pogoda trochę wątpliwa, humor nastrojony do niej… Po dwóch półszklankach zdroju Szpitalnego (L’Hôpital) — który ironia losu znowu dla literatów widocznie przeznaczyła i stosownie zamianowała… pacjent przechadzał się po jak najodludniejszych uliczkach… gdzieby najmniej ludzi mógł spotkać… Trzeba było nareszcie przed zbliżającą się kąpielą wytchnąć nieco… Ławka się sama nastręczała… W okolicy nie było nikogo, rozkwitłe lipy (przedwcześnie) woń miłą rozlewały dokoła… dalej nieco platany* osłaniały sklepieniem liści swych szerokich od przeciskającego się zza chmur słońca…

Miejsce zdawało się do rozmyślania o grzechach jakby stworzone umyślnie… nie dochodził tu ani gwar przekupniów roznoszących balony (L’amusement des enfants, la tranquillité des parents!)*, ani przemysłowców zachęcających do loteryj, na których można było wygrać łyżkę blaszaną i pudełeczko papierowe, ani właściciela zakładu — à la Revanche*, zapraszającego do patriotycznych egzercycji* kulami przeciw pikielhaubie* misternie zamaskowanej… Ławka była wygodną i — co rzadko — nie mokrą… Z uczuciem miłego spokoju piszący rozparł się, pewien, że go tu ani oko, ani szczebiocące usta, ani gwar żaden nie doleci, gdy poruszając się… usłyszał szelest złowrogi.

Nie był to głos ludzki, był to dobrze mu znany głos — prześladującej go bibuły! Strwożonymi powiódłszy oczyma spostrzegł zmięty zeszyt jeden tuż na ławce, a drugi taki na ziemi…

Zrazu… vade retro Satanas*! — myśl powziął uczciwą i najlepszą, ale — nigdy się pierwszego natchnienia nie słucha… a Talleyrand* czy Metternich* kazał się go też wystrzegać… myślą tą było papieru nie tknąć, na szelest jego kusicielski uszy zaplombować po ulissesowsku* i uciec…

Wtem oczy… oczy, co tylu zgubiły ludzi… padły na ów papier, a raczej na owe zwitki, których część na wilgotnym żwirze leżała… a część zmięta i pogięta świadczyła o wzgardzie, jakiej doznały… Litość i ciekawość razem opanowała serce… ręka się posunęła mimowolnie ku zagadkowym skrypturom*, rzuconym tak na losy… i na niebezpieczeństwa wiosennego klimatu… Na pierwszy rzut oka łacno poznać było rękę niewieścią, tę rękę, której żaden w świecie mężczyzna nigdy wynaśladować nie potrafi, rękę pełną wdzięku, uczucia, żywą, niepewną siebie, a tak ponętną dla męskiego serca i wejrzenia… Oba zwitki zapisane gęsto… w różnych znać dobach i warunkach życia, na przemiany, szeroko a blado, czarno i gęsto, fantastycznie tak, że można było kilku rąk w jednej się domyślać i kilku charakterów w osobie, co ją posiadała… oba zwitki… były widocznie dziennikiem… co więcej, co dziwniej, co cudowniej… pisała je rodaczka jakaś, na pół, naturalnie, po polsku, pół po francusku… bo francuszczyzna weszła tak w nasze życie i obyczaj, iż bez niej nikt przyzwoity się obejść nie potrafi…

W tym zbiegu okoliczności, który wydawcy Pamiętnika Panicza poddawał dziennik panny, jakby stworzony, aby mu służył za pendant* — mimowolnie musiał on uczuć zrządzenie losu, nakaz, przymus, aby z niego korzystał…

Sic fata tulere*.

Zapomniawszy o godzinie kąpieli, o obowiązku przechadzki po szpitalnej wodzie, szczęśliwy (czy nieszczęśliwy) znalazca zaczytał się w dzienniczku tak okrutnie, że w całym Vichy dzwoniono po hotelach na ten rodzaj obiadu Gargantui*, który się tu nazywa śniadaniem — gdy się opamiętał…

Raz tylko przemknęła mu się z dala jakaś wdzięczna postać niewieścia przed oczyma, z ogonem, z szynionem*, ze wszystkimi najprzyzwoitszych i najmniej przyzwoitych osób atrybutami*… zdawała się chcieć wstrzymać i postrzegłszy rękopism już w znacznej części… wyczytany… pierzchła… bardzo szybko… Być może… iż to była autorka dziennika, być może, iż tylko przyjaciółka, której opiece został polecony… ale z powodu odsłonienia tajemnic serca niewieściego… nie śmiała się upomnieć o własność rękopismu… Takim sposobem, pomimo iż uczciwy znalazca, odczytawszy dziennik, zaraz nazajutrz przybił na tablicy wiadomość o nim i ofiarował się zwrócić go, za udowodnieniem własności, autorce — nikt się już aż do dnia 26 czerwca nie upomniał o papiery panny Serafiny…

Mało kto z nas, mniej lub więcej, nie jest fatalistą — od wiary uczciwej w Opatrzność do zaślepionej ufności w nieuniknione figle losu, rządzące nami, przestrzeń daleko jest mniejszą, niż się zdaje. Gotowiśmy się, jak do wielu innych grzechów (bo na cóż by się i taić je przydało!), przyznać się do trochy fatalizmu. Odczytawszy dziennik panny Serafiny uderzyło nas jego pokrewieństwo moralne z Pamiętnikiem Panicza… Stąd wpadliśmy na myśl obowiązku ogłoszenia tej zguby, nie darmo do rąk naszych zbłąkanej… I — otóż jakim sposobem czytelnik skazany jest na wysłuchanie tych zwierzeń tak poufnych — które, choćby one się czasem nieco jednostajnymi wydały, wiele przecież nauczyć, wiele dać do myślenia mogą…

Nie dajemy tu ani istotnych dat dziennika, ani nazwisk i imion w nim znalezionych… Po bliższym rozpatrzeniu się w szacownym autografie — zdaje się, że on dostać się musiał do Vichy nie z autorką samą, ale z krewną jakąś lub przyjaciółką, która rozrywała swe kuracyjne nudy tą lekturą i usnąwszy może nad nią, zerwała się potem zbudzona zapomniawszy o zwitkach, które na ławce i żwirze na piszącego czekały…

Sama treść dziennika zdaje się dowodzić tego.

Taka jest historia notatek panny i pani Serafiny… w wiernym odpisie podanych na pożytek powszechny… Do poufnej historii naszych czasów i obyczajów i te kilka kart przydać się mogą… Raczcie je przyjąć dobrym sercem, czcigodni czytelnicy, i — proszę — nie odgadujcie nikogo, nie domyślajcie się osób, nie łamcie sobie na próżno głowy odkryciem owej Serafiny… bo myśmy, z obowiązku powieściopisarskiego sumienia, ślady prototypu jak najtroskliwiej zataili…

Drezno

Lipiec 1875 r.

Dnia 15 marca 18..

 

Postanowiłam sobie dziś, ale niezmiennie, stanowczo, koniecznie — dałam sobie słowo najuroczystsze pisać dziennik… Józia pisze dziennik, Antosia także… nawet mi pozwoliły przeczytać trochę… myśl ta bardzo mi się podobała… Józia się śmieje i powiada, że ja się porwę, nabazgrzę kilka kartek… zniechęcę się i porzucę. Otóż przepraszam! bardzo przepraszam! Będę go pisała regularnie, ale, tak jak ona, nie rzucę go w szufladce, żeby panna Ropecka znalazła, wyśmiała i dowiedziała się z niego rzeczy niepotrzebnych… albo może do madame* Fellner zaniosła… Będę go na piersiach ciągle albo w kieszonce nosiła, nikt na świecie, żadne oko ludzkie go nie ujrzy… będę w nim miała powiernika, będę miała pamiątkę… przed nim się wyspowiadam ze wszystkiego. A! jak to będzie ślicznie… miło… przedziwnie… jak mamę kocham… wszystko, wszystko zapisywać i potem czytać, i samą siebie poznawać z tych notatek…

Zatem daję sobie słowo… Wybrałam najładniejszy seksterniczek*, zszyłam go wstążeczką niebieską, bo ten kolor pasjami lubię… przypada do moich włosów jasnych i twarzy…

Witaj mi, niemy powierniku myśli moich…

Józia, która zaczęła rok dziewiętnasty, nazywa mnie dzieckiem… Ale ja przecie jestem w połowie osiemnastego i doprawdy je suis plus avancée qu’elle* pod wszystkimi względami. Pyszni się z tego, że do niej oficer od huzarów listy pisuje… Wielka mi rzecz! Oficer od huzarów… Ktoś idzie… dosyć na dzisiaj… podsuwam dziennik pod temat francuski

 

Dnia 16 marca 18..

 

Odkradłam dziennik Józi, bo ona go tak rzuca, że niemal wszystkie koleżanki już wiedzą jej tajemnice… Chciałam trochę się rozpatrzyć w tym, jak też ona to robi… To do niczego niepodobne… Jak wujcio powiada (chociaż niezbyt ładnie i po staroszlachecku, czego mama nie lubi) — groch z kapustą… Zapisuje swoje długi razem i uczucia… bazgrze niby wiersze, wciąga z romansów wyjątki. Na jednej stronicy nawet znalazłam rejestr bielizny oddanej do prania… Fi donc*! Chociaż młodsza od niej, zupełnie inaczej pojmuję mój dziennik… Powiernikiem będzie mych najskrytszych myśli.

Dziewiętnastego są Józi imieniny… nie lubię jej, bo mnie zawsze ma za dziecko… ale rada bym ją sobie zjednać… Słyszałam kiedyś od mamy, iż trzeba być najlepiej z tymi, których się nie lubi! Mama zna świat doskonale… Kupię Józi bukiet… Jestem pewna, że huzar znajdzie sposób obdarzyć ją także kwiatami… zatem im więcej ich będzie, tym mniej się pochodzenia domyślą. Pani Fellner jest niezmiernie surową, uchowaj Boże, by Ropecka co doniosła albo jakimkolwiek sposobem do niej doszło o stosunkach z mężczyznami… oho! dopiero by była historia piękna! A jednak nie ma jednej ze starszych panienek, w której by się ktoś nie kochał i która by się w kimś nie kochała…

Gdyby nie to… śmiertelnie byśmy się nudziły… Przecież to za sobą nie ciągnie żadnych konsekwencji… a to okropną monotonią pensji przerywa nieco… Wiemy wszystkie, że miłość jest zabawką tylko i że się na serio brać nie powinna

 

Dnia 17 marca

 

Piszę teraz co dzień najregularniej — chociaż doprawdy brak mi trochę przedmiotu… O tej przemierzłej pensji niepodobieństwo się rozszerzać… Dosyć już, że się ją przechodzi, czyżby jeszcze męczyć się zapisywaniem tych tortur, jakie nam tu zadają?…

Ponieważ to być ma spowiedź z mojego życia… wolę zapisywać wspomnienia pierwszych lat… Przeżyłam ich już osiemnaście! Tak! osiemnaście; jeszcze parę, a wyjdę w świat i rozpocznę to, co się już istotnie życiem nazwać może… A! jak mi pilno! jak pilno! Józia mnie dzieckiem nazywa, ja się tak czuję dojrzałą, tak wiem wszystko, tak przeczuwam, tak rozumiem… Ona, pomimo swych lat dziewiętnastu, jest dziecinniejszą daleko… pełno ma złudzeń… roi… marzy… Co do mnie, bardzo przepraszam… jestem zawczasu zbrojną! Cała w uniesieniach, wszystko ją porusza… co pomyśli, to powie… Ale też ona nie ma takiej matki jak moja… a ja się wychowałam pod jej okiem… i od dziesięciu lat słuchałam wszystkiego, choć się niby jeszcze lalką bawiłam…

Myślę, że ona całe życie zostanie taką dziecinną… i będzie nieszczęśliwą…

 

Dnia 18 marca

 

Dziś już powinszowałyśmy Józi, zaniosłam jej bukiet. Zdaje mi się, żem ją sobie nim zjednała, uściskała mnie serdecznie i bez tych żartów niedorzecznych z moich lat osiemnastu… Zgadłam, że bukiet mój przyda się do zamaskowania innego. Tajemniczy ów z białych kamelij i fiołków uwity… przeleciał przez płot ogródka, niewidzialną ręką rzucony pod nogi ubóstwianej… Panną Ropecka n’y voit que du feu… Huzar wynagrodzony zostanie wdzięcznym a łzawym wejrzeniem… Józi to nie kosztuje nic, bo jej czarne oczy zawsze jakby we łzach pływają… Ja jej oczów tych nie zazdroszczę… Słowo daję, jak mamę kocham… Moje niebieskie głębiej sięgną, gdy zechcą… Patrząc na siebie w zwierciedle, kiedy zrobię takie oczki, jak mama czasem umie… kiedy przymrużę powieki… kiedy się tęskną osłonię tajemnicą… czuję, że gdybym była mężczyzną… tobym od takiego wejrzenia oszalała!

Cóż z tego! Oni wprawdzie szaleją na chwilę, ale, jak mama powiada, nigdy, nigdy im wierzyć nie można… Trzeba ich trzymać surowo… Ja to sobie z góry zapowiadam…

Z powodu jutrzejszych imienin Józi M. i drugiej tegoż imienia Pepi, baronównej… a razem świętego Józefa, cały dzień będziemy miały wolny. Pani Fellner rozumie to przecie, że dla nas dobra turniura*, wdzięk, gracja, umiejętne znalezienie się może więcej niż wszystkie nauki znaczą… a że na święty Józef tańcować wolno, pewno wieczór fortepian będzie w robocie i nogi…

Niewielka to z tego pociecha… Kilku nauczycieli, którzy są łysi i dla rumu w herbacie, nie dla nas przychodzą, i kilku braciszków, tych obrzydłych studencików, których ja cierpieć nie mogę… Ale zawsze się tańcuje…

 

Dnia 19 marca

 

Sprawdziły się wszystkie moje domysły; nie mieliśmy dziś klas… a wieczorem tańce… Za wcześnie* sobie ułożyłam, że mnie głowa boleć będzie, że ją zwiążę jedwabną chustką i wyproszę się do mego pokoju… aby się cała poświęcić temu mojemu kochanemu dziennikowi. Dopiero od dni kilku go piszę, a nic mnie nigdy w życiu tak nie zajmowało… Pierwszy powiernik, najlepszy mój przyjaciel…

Na dole brzmi walc Straussa… Przysięgnę, że go gra Kamilka… bo bez taktu… Słyszę śmiechy… solenizantki w białych sukienkach… Widziałam u Józi złoty maleńki pierścionek na palcu, z którym się widocznie kryje… Przysięgnę, że był zamknięty w bukiecie kamelii… Rzuciłam nań okiem, spostrzegła to, zarumieniła się i paluszek (śliczny paluszek, łapy ma ogromne, prawie ósmy numer, gdy na mnie siedem są duże!) — paluszek zaraz schowała… a potem mnie ucałowała… Jużciż jej nie zdradzę… ale to się wyda i Ropecka pod rękawiczką go odkryje… Kosooka, ale na takie rzeczy ostrowidz…

Dziś mam czas trochę się o sobie rozpisać.

Słyszałam to sto razy od mamy, że jestem dziedziczką po ojcu i po niej pięknego imienia i że nasza rodzina do najznakomitszych w kraju należała, chociaż ją dziwne losu zrządzenia dawnej pozbawiły świetności… Ojca znam mało… widuję go rzadko, chociaż nie mogę się skarżyć, aby zapominał o mnie, ale on i mama jakoś ze sobą żyć nie mogli…

Byłam jeszcze małą, gdy się rozstali. Podsłuchałam nieraz mamę skarżącą się przed ciocią hrabiną na wszystko, co od papy ucierpiała, i na niesprawiedliwość jej wyrządzoną….Całe jej życie zatruł ten związek… Widząc ojca i mamę nie można by się nigdy domyślać doprawdy, iż im tak źle z sobą było… Papa jest bardzo jeszcze ładnym mężczyzną i dziwnie pięknego ułożenia, a w salonie gasi młodszych od siebie… Zdaje się taki słodki, miły, grzeczny, powolny… Mama jest wprawdzie żywą, ale też pełną taktu i rozumu.

Zdaje mi się, iż ojciec nigdy jej jakoś ocenić i zrozumieć nie mógł. Powtarza to zawsze przed ciocią hrabiną, że się urodziła pour être incomprise*. A! ta droga mamcia, z tym swym serduszkiem złotym… Nic bym nie pragnęła, tylko do niej być podobną. Co za dystynkcja, jaki wdzięk… co za takt… ile uczucia… Nie ma człowieka, którego by nie oczarowała…

A sama powiada, że całe życie była nieszczęśliwą… Zostało nam niewiele majątku… Papa podobno dużo stracił, a jeszcze na nią śmie narzekać, iż ona była powodem ruiny. W Sulimowie u nas wcale jej jeszcze, dzięki Bogu, nie widać i nie czuć… Mama, gdziekolwiek jest, umie się aureolą wdzięku i elegancji otoczyć. To jej przyznają wszyscy i kuzyn nasz a dobry, najlepszy przyjaciel, opiekun, sąsiad, ten kochany baron Herman… który się cały nieszczęśliwej mamie poświęca…

Dla mnie on zastępuje też opiekuna i ojca… Nie wiem, dlaczego ojciec go tak nie lubi, że się z sobą wcale nie spotykają, musiał mu pewnie prawdę powiedzieć, bo ojciec wielce zawinił. Mama się z tym nie kryje, choć mi go szanować i kochać każe, lecz i przede mną się nieraz z tym wymówiła. W innych rzeczach kryją się przede mną tak, iż więcej domyślać się muszę, niżeli wiem. Ile razy ciocia przyjedzie, zamykają się i szepcą.

Jedno tylko rozumiem, iż mama była i jest nieszczęśliwą i że los kobiet w ogóle nie do zazdrości. Kazano mi do niego być wcześnie przygotowaną.

A co ja admiruję w mamie, to ten jej heroizm, z jakim ona znosi swój los nie pokazując cierpień przed światem. Tak na oko nie ma weselszego nad nasz domu. Osób bywa mnóstwo, widząc mamę w towarzystwie nigdy by się nikt nie domyślił, co cierpi… Wszyscy mężczyźni się w niej kochają, a tak jest jeszcze piękną, tak majestatyczną, tak świeżą, przy tym tyle ma dowcipu… iż się temu wcale nie dziwuję…

Słyszałam, jak mówiła cioci: — Nie mogę się przecie za mknąć z mymi łzami, które by jego obwiniały… nie chcę, aby świat wiedział, co się w moim sercu dzieje, wolę, żeby mi zarzucano płochość, niż żeby się naśmiewano z opuszczonej i pokrzywdzonej. Czynię sobie przymus, bawię się… Mąż by inaczej mógł sądzić, iż dosiągł celu swojego i uczynił mię męczennicą…

I to wiem, że mama papy nie kochała, gdy ją za niego wydano, c’était un mariage de convenance *. Ale ona powiada, że małżeństwa z miłości bywają gorsze jeszcze…

Ile razy mi się udało podsłuchać rozmowy cioci z mamą, o niczym nigdy nie mówiły, tylko o mężczyznach i miłości… Wiele z tego skorzystałam… I ciocia, i mama godzą się na to, że nie ma nieszczęśliwszej kobiety nad tę, która nie jest panią swego serca.

To serce… ma być coś okropnego… Ciocia powiada, że go nigdy nie miała i dlatego całe życie była szczęśliwą. Ja sobie zawczasu zapowiedziałam, że go mieć nie chcę… Mama wpoiła we mnie pewne zasady, od których nie odstąpię. Będę panią siebie, serca i losów moich…

O cóż idzie, ażeby być szczęśliwą?… Ciocia mówi, i mama się na to godzi, iż pierwszym warunkiem jest wielka fortuna… i że kobieta, która jej nie ma, przestaje być nią, a staje się istotą podrzędną i bez wdzięku… Potem trzeba być comme il faut*, a na ostatek zawsze panią siebie… i zimną, zimną a obrachowaną…

Zdaje mi się, że mama była nadto dobrą i stąd wszystkie jej zawody…

 

Dnia 20 marca

 

Wczoraj mi dziennik przerwano, grzeczna Antosia przyniosła cukierków i jak siadła, z godzinę siedziała bawiąc mnie… Myślę, że chciała wyszpiegować, co ja robię, i posądziła mnie o jakieś listy…

One wszystkie bawią się w te liściki… pas si bête*… Do studentów pisać nie mam ochoty, profesorów także nie myślę kokietować… boć to przecie nie naszego świata ludzie… a jak mi przyjdzie pisać na serio… potrafię bez próby…

Nigdy nic piękniejszego nie czytałam nad jeden list francuski mamy, nie wiem do kogo pisany… mais c’était si finement touché*!… tak bym pisać chciała — i muszę.

Jeszcze rok tej niewoli i wyproszę się koniecznie na wieś… do Sulimowa… więcej się tam nauczę przy mamie niż tu z tymi nauczycielami. Ciocia mówi, i mama się na to zgadza, że kobiecie nauk głębokich nie potrzeba, tylko ogólnych nocyj* wszystkiego, że kobieta z rozumem odgaduje wszystko… a ta, co go nie ma, nabrać go nie potrafi… Tymi swymi nudnymi naukami zawędzają nas… A! ten czas, ten czas… żeby sobie przeleciał jak najprędzej.

 

Dnia 21 marca

 

Najniespodziewańsza w świecie niespodzianka! Łysy, w okularach, stary nudziarz profesor Mad… zaczynał przez nos wykład historii, drżałam, żeby na mnie kolej nie przyszła, bo nic a nic nie umiałam lekcji… gdy czarne loki, które co dzień odpoczywające widuję wieczór na toalecie panny Ropeckiej, ukazały się przylepione do jej żółtej twarzy i szept po ławce aż do mnie doleciał: —…Mademoiselle Seraphine*… W pierwszej chwili, wyznaję, żem się o dziennik przelękła, czy nie został odkrytym lub zdradzonym, alem go czuła na piersiach…

Ta nieznośna Ropecka, która nigdy nikomu przyjemności żadnej nie uczyni z dobrej woli, a ma zawsze ochotę męczyć i niecierpliwić, twarz nasrożywszy, jakby o nie wiem tam co chodziło… wskazała mi tylko drzwi i lakonicznie rzekła: — Madame Fellner vous demande!*…

Zupełnie mnie to zmieszało… Nie pojmowałam, co by to być mogło… ale — idę. Otwieram drzwi… o radości! o szczęście! Mama siedzi na kanapie… Skoczyłam rzucić się jej w objęcia… przycisnęła mnie do serca…

Jakaż ona zawsze śliczna! jaka ona młoda!… jak jej każdy strój do twarzy!… Przy mnie zaraz zapowiedziała pani Fellner, że się za mną stęskniła, że prawie umyślnie przybyła, ażeby dni kilka przebyć ze mną, i że mnie ze sobą zabiera… Nie posiadałam się z radości…

Fellnerowa nie śmiała się otwarcie sprzeciwiać, skrzywiła się tylko i swoim kwaśno—słodkawym głosikiem bąknęła coś o przerwanych naukach, ale mama, której nic się oprzeć nie może, zamknęła jej usta uściskiem… Otwarcie powiedziała, iż widzi dla mnie potrzebę rozrywki, odświeżenia się, dla swojego serca zbliżenia się do jedynaczki… Stara Fellner zaczęła coś żuć w ustach, jak to ona umie, gdy zła, a nie śmie się rozgniewać, i na tym się skończyło…

Pobiegłam książki i seksterna w kąt rzucić, wziąć tylko kapelusz, szal i rękawiczki — i w chwili byłam gotową… A! przynajmniej się odetchnie wolniejszym powietrzem… I mam pewne plany… zobaczymy!

 

O północy

 

Mama usnęła, korzystam z tego, aby się rozpisać w dzienniku o przygodach dnia tego…

Już w drodze, jadąc do hotelu, uważałam z rozmowy, iż mama nie była zupełnie zadowoloną pensją pani Fellner i że nie znajdowała ją dosyć dystyngwowaną*. Utwierdziłam ją w tym przekonaniu wyliczając wszystkie panienki różnych procedencyj*, kolegujące z nami. Na dwie hrabianki i parę baronówien mamy dziesięć przynajmniej panienek bez żadnego imienia i tak prostego wychowania… Po francusku mówi się tylko w pewnych godzinach… Panna Ropecka nie ma żadnej maniery i dobrego tonu… Nauczyciel tańca, który miał być Francuz, zmienił się na prostego jakiegoś baletnika, wygnanego z Warszawy… Tysiące takich rzeczy… Mama słuchała w milczeniu i potrząsała tylko głową… Oburzyło ją i to, że zakazano panienkom dawać tytuły im należne i tylko po imieniu je nazywają. Mówiłam też, iż żadnego względu dla osób wyższego w świecie stanowiska nie mają… Potem te roboty ręczne, które tylko ręce psują…

Zaledwie ręce wspomniałam, mama się przeraziła okropnie i kazała mi natychmiast zdjąć rękawiczki… abym pokazała ręce… W istocie drugi palec miałam pokłuty i trochę od igły skórę stwardniałą, co do najwyższego stopnia obruszyło ją. Nie powiedziała nic, lecz z twarzy widziałam, co czuła… — Na miłość Boga — zawołała — miejże o rękach staranie. Raz popsute, nigdy już nie wrócą do swej świeżości… Muszę przestrzec Fellnerowę, że przecież córki na garderobianę i haftarkę kształcić nie myślę.

Jeżeli mama dni kilka zabawi…a! nie śmiem się tą nadzieją łudzić, ale mi się zdaje… iż wyrobię to, aby mnie z pensji odebrała… Mogłaby wziąć Angielkę do domu… jeśli już o ten język chodzi… Ta pensja… ale — cierpliwości…

 

Dnia 23 marca

 

Wczoraj nie było sposobu, nie było chwili napisać ani słowa w tym kochanym dzienniku moim… Byłyśmy w teatrze razem… wróciły późno. Do loży zeszło się mnóstwo osób znajomych, bo dosyć, ażeby się mama gdzie pokazała… roi się zawsze koło niej… Mieliśmy to, co tu nazywają najświetniejszą młodzieżą… Ja siedziałam w kątku, prawie niepostrzeżona… biedna pensjonarka… ¦liczną mamę otaczano hołdami… Ale jakaż bo była zachwycająca!

Książę W…, hrabia N… i nie znany mi jakiś pan, którego zwano szambelanem, dosiedzieli do końca sztuki, odprowadzili do powozu i — mama zmuszoną była prosić ich na herbatę… Chociaż w podróży, kochana mama zawsze jest tak przygotowaną, że przyjąć może u siebie i nie powstydzić się. Wieczór spędziłam na uboczu, ale bardzo przyjemnie… niby nie słuchając… niby nie słysząc, a na ostatek skazana do sypialnego pokoju, z którego doskonale mogłam głośną się nasycać rozmową. Cóż to za mili ludzie! co to za świat inny… Czuję się w nim jak w atmosferze dla siebie stworzonej. Ale ja jeszcze jestem pensjonarką, na którą nikt nie patrzy, która się nie może mieszać ani do rozmowy, ani na siebie ściągać oczu, ani zasiąść do tej uczty.

A! długo się jednak o głodzie trzymać nie dam.

Gdy mama po wyjściu gości przyszła do mnie i cała jeszcze ożywiona zaczęła mówić ze mną… nie wiem, jakie szczebiotanie moje uczyniło na niej wrażenie — ale się jej wyrwało w ostatku: — Mój Boże… ty masz ledwie lat osiemnaście, a tak już świat przeczuwasz i rozumiesz… — I czule mnie w głowę pocałowała.

Dziś byłyśmy z sobą dzień cały… a po wczorajszym moim szczebiotaniu i wieczorze uważam, że mama daleko jest ze mną serdeczniej i szczerzej… Czasem to się dobrze wypaplać, przynajmniej nie ma mnie może już za takie dziecko. Uważałam, że to, co opowiadałam o pensji, czyniło na niej coraz większe wrażenie… a mówiłam szczerą prawdę tylko i nie potrzebowałam nic dodawać… Dzień cały przeszedł jak błyskawica w tym życiu czynnym… Na pensji nieraz godziny stawały mi się wiekami, zdawało mi się, że wszystkie zegary zatrzymać ktoś musiał i słońce zasnęło… wieczora ani się było doczekać… tu… rada bym go była odwlec, tak mi szybko chwile płynęły… Zaraz z rana powóz już był zamówiony i mama, która nigdy mszy nie opuszcza, zawiozła mnie do kościoła… obie miałyśmy piękne książki w aksamit oprawne, z klamrami… wpatrywałam się w mamę i naśladowałam ją we wszystkim… ale taka była roztargniona, zamyślona, że choć książkę otworzyła i trzymała ją tak przed sobą… zdało mi się, iż się wcale nie modliła… Ja też, zmówiwszy pacierz, nie mogłam się wstrzymać, żeby nie przebiec oczyma toalet i twarzy… Po mszy kazała mama jechać do sklepów, mając wiele sprawunków koniecznych do zrobienia dla siebie, bo powiada, że się na wsi wydarła i zacofała w ubraniu okropnie.

Z nią być to prawdziwa rozkosz, bo każde jej słówko ma znaczenie i uczy wiele… Widać, że w kościele musiała spostrzec, iż się niewiele modliłam.

— Moja droga — odezwała się wyjeżdżając, gdyśmy do powozu siadły — nie dziwuję się, że byłaś trochę roztargniona w kościele… trafia się to wszystkim… Nie zawsze mamy usposobienie do modlitwy, ale nie trzeba dać ludziom to widzieć… Drugi raz bądź zręczniejszą… Ja fanatyczką nie jestem i bigotką, ale pomimo to nie opuszczam nic… Zbawienie należy do dyrektora sumienia i spowiednika… ale formy wszelkie zachować potrzeba — bo w naszym stanie… obowiązane jesteśmy dawać przykład z siebie. Ścisłe spełnianie religijnych praktyk w wyższych społeczeństwa klasach… jest przymusowe, bezbożności już tyle i ta brudna demokracja, s...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • slaveofficial.keep.pl
  • Szablon by Sliffka (© - W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.)