- W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów.

Cykl Powieści Historycznych Obejmujących Dzieje Polski.

Redaguje Komitet Pod Przewodnictwem Profesora Doktora Wincentego Danka Oraz Pod Honorowym Przewodnictwem Profesora Doktora Juliana Krzyżanowskiego.

Część XXVIII.

Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza; Warszawa 1974.

Skanował, Opracował i Błędy Poprawił Roman Walisiak.

W kilku powieściach przed kilkunastu laty wydanych skreśliliśmy obrazy społeczeństwa naszego i dworu za czasów Augusta II i Augusta III (Cosel, Bruhl, Z siedmioletniej wojny, Skrypt Flemminga, Starosta warszawski itd.), nie chcieliśmy i nie potrzebowaliśmy powtarzać ich na nowo malując też same wypadki i ludzi.

W dwu tylko tych epizodach dodatkowych dopełniamy wizerunku tej smutnej epoki; czytelnik łatwo znajdzie w dawniejszych to, czego im braknąć może.

Autor.

Tom pierwszy.

Rozdział 1.

Wiek siedemnasty był na schyłku.

Polska po zgonie Jana III miała po długich zabiegach wybrać prawdopodobnie następcę bohatera, narzuconego jej przez Francję kandydata do korony...

Starania o to ciągnęły się prawie nieprzerwanie od przybycia Marii Ludwiki do Polski.

Francja obiecywała sobie wiele po tym sojuszu przeciwko Austrii, gdy niespodziewanie jako ubiegający się o tron wystąpił Fryderyk August, od kilku lat, po Janie Jerzym IV, zmarłym bezpotomnie, kurfirst saski, przyjaciel i sprzymierzeniec rakuskiej dynastii.

Ciche, ale zręczne zabiegi, poparte złotem, umiejętne korzystanie z opieszałości i oddalenia Francji, na ostatek nawrócenie się na katolicyzm kurfirsta, obiecujące Stolicy Apostolskiej w przyszłości odzyskanie Saksonii, rozstrzygnęły o losach Rzeczypospolitej.

Fryderyk August wybrany przez mniejszość, ale ruchawą i czynną, miał się koronować w Krakowie.

W Saksonii i stolicy jej, Dreźnie półgębkiem tylko, cicho, z pewną trwogą i smutkiem mówiono o tym wypadku, który jednym zdawał się obiecywać wzrost potęgi i pomyślności kraju, dla drugich był groźbą prześladowania religijnego.

Zdania i uczucia wielce podzielone były.

Reforma religijna miała czas zakorzenić się tu głęboko; przywiązanie do niej posunięte było aż do fanatyzmu, raziło jak grom, że głowa tego nowego kościoła, panujący, zmienił wiarę, ogłaszał się katolikiem i wkładając koronę polską na skronie, zapierał się kolebki, co go wykołysała.

Duchowieństwo ewangelickie przejęte było zgrozą i trwogą, gotując się do walki i stawania w obronie wolności sumienia.

Ode dworu wprawdzie płynęły zapewnienia uspokajające, zaręczano, że August miał uroczystym aktem zabezpieczyć swoim poddanym zachowanie ich wiary, opiekę dla niej; sumienniejsi ludzie pojąć nie mogli ani lekkomyślności, z jaką Fryderyk August zmieniał wiarę, ani obojętności, jaką dla nowej okazywał.

Jawny ten frymark polityczny sumieniem wprawiał ich w osłupienie.

Gorliwsi ewangelicy spotykali się w ulicach, nawzajem badając oczyma, głośno jednak za niczym odzywać się nie śmiano, bo w Saksonii rezonowanie źle było widzianym i surowo wzbronionym.

Tu wola panującego była jedynym prawem.

Dwór i panowie otaczający kurfirsta okazywali radość i cieszyli się zwycięstwem.

Saska szlachta przewidywała zmianę stosunków, nieuchronne ofiary, na ostatek poświęcenie jej interesom rozległego państwa nowego.

Cisza jakaś głucha, złowroga, ponura, ciężka, przygniatała Saksonię i jej stolicę, a na twarzach kurfirsta i jego ulubieńców jaśniała radość z otrzymanego zwycięstwa.

Kto by z dzisiejszego Drezna, a nawet z tego, czym ono było przed pół wiekiem, chciał wnosić o stanie stolicy tej w pierwszych latach panowania Augusta Silnego, omyliłby się wielce.

Drezno ówczesne wcale do tego, czym się stać miało za jego czasów, podobnym nie było.

To, co później stanowić miało główną jego ozdobę, nie istniało jeszcze.

Dzisiejsze miasto stare, naówczas jeszcze nowym się nazywało i choć w nim około zamku skupiało się życie, gród ten nowy dość ciasno murami był objęty.

Przedmieścia tylko około niego szeroko się dosyć rozsiadały.

Znaczna część ich, szczególniej ponad Elbą, zamieszkana była jeszcze przez Wendów, pierwszych autochtonów i założycieli Drażdan.

W szczupłych dworkach, na sposób serbski budowanych, z podcieniami i rzeźbionymi słupkami, siedzieli tu rybacy, cieśle i rolnicy, uprawiający niezbyt żyzne grunta.

Zamek przebudowywany i powiększany, dosyć rozległy, miał powierzchowność niezbyt wdzięczną, pojedyncze tylko części jego, świeżo przyozdobione, okazalej wyglądały, a upodobanie w budownictwie i wystawności zapowiadało, że wkrótce naśladowca Ludwika XIV stworzy tu sobie odpowiadającą wytwornemu swemu smakowi rezydencję.

Od zamku idąc ku rynkowi Starym zwanemu, ulica zwana Zamkową, chociaż na owe czasy była dość okazałą, bo ją przy ozdabiały starsze, wytworniejsze, od czoła rzeźbami upiększone kamienice, w istocie ciasną była, ciemną, niepozorną.

Bliżej zamku i bramy, noszącej nazwę Jerzego, znaczniejsza część gmachów należała do kurfirsta i mieściła w sobie osoby do dworu i posług jego należące.

Dalej nieco ku rynkowi kamienice były własnością mieszczan tutejszych, posiadłościami od dawna w ich rękach zostającymi.

W znaczniejszej części na dole zajmowały je sklepy, handle kupców, sposobem ówczesnym skromnie i bez żadnego starania o elegancję urządzone.

Każde prawie z tych domostw nosiło u wnijścia znak jakiś, odróżniający je, po którym rozeznać się dawało.

Najczęściej godła te służyły razem za rodzaj szyldów handlu, który się tu mieścił od lat dawnych.

Były to okręty, dzwony, wagi, nożyce postrzygaczy, podkowy kowalów i liczne zwierzęta.

Nie dochodząc do rynku, od zamku po lewej stronie stał dosyć pokaźny dom Witków, nad którego bramą przed wieki wyrzeźbione były dwie ryby, chociaż dziś już tu nikt się rybołówstwem nie trudnił i oprócz śledzi, innych tu dostać nie było można.

Na dole wcale obszerny sklep zajmował handel towarów wszelkich, wielce urozmaicony, bo w nim i wyroby z żelaza, mosiądzu, cyny, szkła, i wytworniejsze zamorskie przy prawy do kuchni, i wina rozmaite się znajdowały.

Oprócz tych ryb zapomnianych, na froncie, na żelaznym pręcie wisiało złocone niegdyś grono winne, już zakopcone i poczerniałe.

Stary Witkę uchodził za Niemca, ale wypadkiem jakimś upodobawszy sobie bardzo piękną, ubogą dziewczynę w Budziszynie, między Serbami, ożenił się z nią i słowiańską krew do domu wprowadził, która tu nieznacznie wsiąkła.

Wiadomo powszechnie, że słowiańska ludność Saksonii cudem jakimś Opatrzności znamiona narodowości swej przechować potrafiła przez wieki.

Zrazu uciskana i prześladowana, z postępem czasu wzgardzona tylko i wyśmiewana, przetrwała do dziś dnia, kryjąc się niemal z sobą i wstydząc pochodzenia.

Powoli jednak, co rok, ubywało Słowian, bo wielu ich najzupełniej się germanizowało.

Istniały jeszcze prawa, choć za niedbane, ograniczające swobody tych nieszczęśliwych helotów, wyzwalano się z nich przybierając na zewnątrz charakter niemiecki, przyswajając język, wyrzekając się obyczaju.

Męczeństwo, którego te apostazje były skutkiem, ciche, zrezygnowane, milczące, bliżej nawet patrzącym na nie ledwie się dostrzec dawało.

Co staro słowiańskiego pozostawało, kryło się i przysłaniało z obawy, aby wszelki objaw głośniejszy nie rozbudził nowego prześladowania, którego tradycje i pamięć się zachowywała.

Aż do początków dziewiętnastego wieku drezdeńska ludność na przedmieściach, nad Elbą, była jeszcze przeważnie słowiańską.

Napływ Niemców później szybko ją zagłuszył, tak że na bożeństwa po kościołach z kazaniami i pieśniami serbskimi pozostały dziś jedyną przeszłości pamiątką.

Chodziły głuche wieści, że i Witkowie niegdyś z Wendów pochodzili, temu nawet przypisywali niektórzy, iż stary sobie żony szukał w Budziszynie.

Ale raz przybywszy do Drezna młoda Serbka (imię jej było Marta) musiała, do woli męża się stosując i dla stosunków z rodziną jego, zapomnieć starych swych ludowych pieśni, stroju się wyrzec i obyczaju.

Umiała ona i dawniej po niemiecku, a teraz co dzień się posługiwać zmuszona tym językiem, przy swoiła go sobie tak, że tylko po małym akcencie poznać było można budziszyńską mieszczankę.

Szacunek dla męża sprawił to, że jej pochodzenia nie wyrzucano ani nawet poznać dawano, iż się go kto domyślał.

Cicha, spokojna, pracowita, skromna, zawsze łagodnie uśmiechnięta i uprzejma pani Witkowa łatwo sobie wszystkich serca pozyskiwała.

Mąż, który w obejściu się z nią przy ludziach męską swą wyższość rad okazywał, w domu, gdy po zostali sami, prawie jej był posłusznym i we wszystkim do rady ją wzywał.

Małżeństwu temu Bóg dał jednego syna, którego matka kochała, pieściła, czuwała nad nim z niezmordowaną troskliwością.

Żyła tylko nim i dla niego.

A że i ojciec go kochał, chociaż się z czułością dla niego zdradzić nie chciał utrzymując powagę ojcowską, młody Witkę (na chrzcie Zachariaszem mianowany) wychowanym został z większą starannością i kosztem niż zwykłe mieszczańskie dzieci.

Natura go też wyposażyła zdolnościami i energią nie pospolitą, a rodzice mieli prawo cieszyć się jedynakiem.

Ojciec przeznaczył go naturalnie na swego następcę, mającego po nim objąć handel, już przez niego powiększony, a w przyszłości jeszcze się rozrosnąć obiecujący.

Wychowanie całkiem domowe rozpoczęło się i skończyło bez szkoły.

Na wszelkiego rodzaju nauczycielach nie zbywało młodemu Zachariaszkowi.

Nauka przychodziła mu łatwo, chociaż szczególnego do niej nie objawiał upodobania.

Czy to dziedzictwem krwi, czy wpływem wrażeń młodości chłopak najżywiej, najchętniej zajmował się rzeczami praktycznymi, samym życiem i sprawami powszednimi.

Z tu i ówdzie rzuconych słów matka dorozumiewała się w nim ambicji wielkiej, nie ograniczającej się tym stanem, do którego był zrodzony i przeznaczony, ale sięgającej w daleko wyższe sfery.

Niewielkie oddalenie od zamku, stosunki kupieckie z dworem kurfirsta, dla którego Witkę dostarczał często różnego to waru, obeznały chłopca zawczasu z życiem i obyczajem dworskim; ciekawym był wszystkich tych historyjek, które tłumaczyły nagłe podnoszenie się jednym, drugich upadek.

Wiedział też bardzo dobrze, iż na saskim, jak na innych dworach, najskromniejszego pochodzenia ludzie dobijali się najwyższych stopni.

Ojciec, chociaż go od dzieciństwa wtajemniczał i wdrażał do swojego zawodu, dawał mu przy tym dosyć swobody, a że matka jej nie krępowała, miał więc Zacharek dosyć czasu, aby się do czynnego życia obeznawaniem z nim przygotować.

Słusznego wzrostu, pięknej postawy, blondyn z wyrazistymi niebieskimi oczyma, obdarzony wrodzonym wdziękiem twarzy i ruchów, Zacharek, równie jak matka łatwo sobie wszystkich serca zdobywał.

Lubiano go powszechnie.

W życiu, jakie prowadził za czasów ojca, miał tyle zajęcia, że się nie mógł nazwać próżniakiem, ale wcale nie był też skrępowany zbytkiem pracy.

Matka go oszczędzała, ojciec się Dosługiwał tylko do spraw ważniejszych, chcąc go z nimi oswoić.

Posługi zresztą przy sklepie i domu było dosyć, a chłopak miał się kim, gdy chciał, wyręczyć.

Młodość więc schodziła mu bardzo szczęśliwie i swobodnie, a wesoły jego humor świadczył, że mu na świecie dobrze było.

Niezbyt pieszczony, miał jednakże wszystko, czego mógł pożądać.

Myśli jego, pragnienia wyżej wprawdzie sięgały, ale tego prócz matki, nikt się nie domyślał.

Ojciec w perspektywie wskazywał mu tylko wzrost domu, rozszerzenie handlu i hurtowne spekulacje na większą skalę.

On nie pożądał więcej; chłopakowi może to nie starczyło, uśmiechał się słuchając.

Stary Witkę zamierzał drugi sklep otworzyć na starym mieście za Elbą, marzył też o pomniejszych handlach na prowincji, co wszystko stopniowo, bez wysiłków przyjść miało, ale nic więcej.

Tymczasem odbyt w sklepie przy Zamkowej ulicy szedł do skonale.

Znano starego Witkę jako bardzo sumiennego w mierze i wadze, dla mniej zamożnych wyrozumiałego, cisnęli się więc do sklepu ubodzy, a bogatsi chwalili dobór rzeczy i uprzejmość w usłudze.

W radzie miejskiej i w cechu swoim miał też głos znaczący i poważanie.

Zachariasz liczył już sobie lat przeszło dwadzieścia, gdy nagle pomyślny ten stan rzeczy śmiercią ojca niespodzianą został zachwiany.

Zdrów i silny, stary Witkę jednego wieczoru dostał uderzenia krwi do głowy, postradał mowę, męczył się dni kilka i pomimo starań nadwornego królewskiego lekarza, wkrótce życie zakończył.

Cios to był jak uderzenie piorunu straszny dla wdowy i syna, ale zostawił rodzinę z zabezpieczoną przyszłością.

Wszystko po śmierci jego znalazło się w takim porządku, z przewidywaniem wszelkich wypadków, iż nie pozostawało synowi i wdowie, tylko się do jego wskazówek stosować.

Prowadzenie dalsze interesów pozostawiał synowi razem z matką, dalekiego zaś krewnego, kupca suknem handlującego w Starym Rynku, Baura, raczej doradcą niż opiekunem na znaczył.

Baur, w równym wieku z nieboszczykiem, człowiekiem był łagodnego charakteru, powolnym i szanowanym powszechnie, mógł pomóc, a zaszkodzić w żaden sposób nie zdołał.

Stawił się on zaraz w pomoc rodzinie, ale po rozmowie z panią Martą i jej synem uznał, że rady jego mało mogli potrzebować, tak byli dobrze przez nieboszczyka do prowadzenia handlu wdrożeni.

Matka zresztą czuwała nad synem, a Zachariasz był chłopak stateczny.

Na środkach zaś do handlu nie zbywało.

Zachariasz więc wspólnie z matką objął sklep, a że przy wykły był i dawniej często ojca zastępować, trudności nie znalazł w niczym.

Zostało wszystko w dawnym porządku, sercom tylko brakło poczciwego starego ojca, którego cień i wspomnienie zdawały się nad rodziną ulatywać.

Matka modliła się i płakała, a Zachariasz, zmuszony teraz wchodzić w szczegóły, rozpatrywać się w pozostałości, w papierach, regestrach i notatkach, powoli zaczął tworzyć plany i zamierzał szersze sobie pole czynności otworzyć.

Miał wiele ambicji, którą wprzódy hamował w sobie, teraz uzyskawszy zupełną swobodę, dał jej brać nad sobą górę.

Matka, jak się dorozumieć łatwo, nie sprzeciwiała mu się w niczym.

Radziła oględność, przypominała nieboszczyka, ale zgadzała się na wszystko, czego ukochany syn mógł zapragnąć.

Zacharkowi rozmarzonemu coraz być zaczynało ciaśniej na Zamkowej ulicy.

Wieczorami, gdy po zamknięciu handlu przy chodził na górę do pani matki, zasiadając z nią i starszym pomocnikiem do wieczerzy, wyrywały mu się rozmaite śmiałe pomysły; ale dopiero gdy sam na sam z panią Martą pozostał, zwierzał się jej otwarcie z tego, co mu się po głowie snuło.

Były to jakby marzenia, z których się ona uśmiechała, nie przywiązując do nich zbytniej wagi.

Jeszcze przed elekcją kurfirsta królem polskim, gdy się starania o koronę zasnuwały, do Flemminga przybywać zaczęli Polacy, senatorowie świeccy i duchowni, pan Przebendowski, szwagier jego, i ci, których ów dla saskiego kandydata potrafił pozyskać.

Pierwszy może raz postrzeżono gęściej się przesuwające stroje Wschód przypominające, krzywe szable, wygolone głowy, zawiesiste wąsy sarmackie.

Ludzie w ulicach stawali, ciekawie się im przypatrując, a że mało kto z tych przybyszów po niemiecku się mógł rozmówić, dodawać im musiano przewodników i tłumaczów...

Inni z sobą przywozili Izraelitów w długich, czarnych żupanach i aksamitnych czapeczkach na głowie, którzy im połamaną niemczyzną posługiwali.

Im mocniej się utwierdzała wieść o tym, że Fryderyk August w Polsce też panować będzie, a dwa te kraje pod jednym berłem połączone zostaną, tym Polska więcej wszystkich umysły zajmowała.

Młody Witkę, posłyszawszy w ulicy po polsku z sobą mówiących dworzan Przebendowskiego, z pomocą serbskiej macierzystej mowy po trosze ich zrozumiał.

Mocno go to poruszyło, myśli dziwne przewinęły się po głowie.

Krył się on z tym, jak wszyscy, którzy krew słowiańską mieli w sobie, że się do niej poczuwał.

Winien to był matce, która w największej tajemnicy przed ojcem nauczyła go swoich dziadów i pradziadów języka.

Miała to sobie za obowiązek, który w jej pojęciu równał się być religijnym.

Jak Boga przodków, tak ich mowy zapierać się nie godziło w jej przekonaniu.

Zdawało się biednej matce, że dziecko nie byłoby jej dzieckiem, gdyby z nim tą mową nie mogła szeptać choć po cichu.

Walczyła więc.

Niełatwo jej przyszło utaić to przed mężem, dziecko nauczyć zachowywać tajemnicę, ale spełniała to, co po niej wymagało sumienie.

Zacharek mówił po serbsku.

Nawykły jednak uważać się za Niemca, nie miał miłości dla swoich współbraci, uchodził za Niemca czystej krwi, wstydził się biednego pochodzenia od plemienia podbitego i niewolniczego.

Tylko poszanowanie dla matki, chęć przypodobania się jej skłaniały go do serbszczyzny.

Nikt też, oprócz matki i jej krewnych, nie słyszał go nigdy mówiącego tym językiem, a przy ludziach matkę nawet zagadywał po niemiecku.

Wieczorami do niej przychodził na te rozmowy, zasiadali naówczas: ona przy kołowrotku, on oparty na stole za kuflem piwa, i gwarzyli...

Starej jejmości sprawiało to rozkosz niewypowiedzianą, która z twarzy jej promieniała.

Dnia tego, gdy po raz pierwszy usłyszał polską mowę w ulicy, wieczorem z twarzą niezwykle wypogodzoną wbiegł do matki, która na niego z podwieczorkiem oczekiwała.

Rozmowa obyczajem powszednim poczęła się od sprawozdania z zajęć codziennych i ważniejszych interesów, ale Zacharek roztargniony był, zamyślał się, ważył coś, zatapiał się w jakichś rachubach...

Matka znając go dobrze, zapytała w końcu: Co ty, biedaku, masz na głowie?

Chłopak niespokojnie potarł czoło.

A, matusiu miła odezwał się niejedno mam na tej głupiej głowie, ale to, co mi się dziś uroiło, ja nie wiem, może o tym i mówić nie warto.

Stara zbliżyła się do niego.

Aha rzekła tobie się nic uroić nie może, masz nadto rozumu, a niedarmo pewnie chodzisz tak zadumany?

Zachariasz się uśmiechnął.

W istocie miałem się wam z czymś zwierzyć rzekł po cichu, siadając przy matce na starej, posagowej skrzyni malowanej, która stała pod oknem.

Była to jedna z tych, które niegdyś skromną staruszki stanowiły wyprawę.

Pani matka ciekawe oczy w niego wlepiła.

Wiecie, matusiu począł że ta polska mowa, którą dziś słyszałem, tak jest do twojej (nie wyraził się naszej) po dobna, że ja ją prawie wszystką rozumieć mogę.

Otóż myśl mi przychodzi, że z tego by korzystać można...

Otworzy się dla naszego handlu Polska, co krok pośredników będzie po trzeba, aby Sasi Polaków, a Polacy Sasów rozumieli.

I w Warszawie, i w Dreźnie ludzi dwujęzycznych zabraknie.

Gdybym się ja polskiego nauczył dobrze, co mi przyjdzie z łatwością, mógłbym łatwo Polakiem być w Warszawie, Niemcem w Dreźnie albo, wedle potrzeby, na przemiany.

Co wy na to?

Oczy mu się śmiały tym pomysłem szczęśliwym i pomilczawszy chwilę, gdy matka mu nie przerywała ciągnął dalej: Sam nawet najjaśniejszy król, kurfirst nasz, bez zaufanych pośredników się nie obejdzie.

Handel nasz na tym wiele by mógł skorzystać i ja...

Zawahał się dokończyć i wypowiedzieć całą myśl swoją, wstał, aby się przejść po pokoju.

Oczy matki niespokojnie poszły za nim.

Widzisz, Zacharek odezwała się Marta jak to na dobre wyszło, żem ja cię nauczyła naszej mowy.

Nie wiedziałam, że ona jest do polskiej podobna.

Witkę palce do ust przyłożył i szepnął: Nie trzeba się z tym zdradzać, aby i drudzy nie poszli tąż samą drogą.

Matka pocałowała go w głowę.

Zacharek zadumał się znowu.

Mam wielką ochotę dodał lepiej się w tym rozpatrzyć...

no, i może potem Polaczka jakiego sobie namówić, aby się od niego prędko nauczyć mówić doskonale po polsku.

Mnie języki przychodzą łatwo, tylko nie z gramatyki, ale z rozmowy.

Gdy się nauczę po polsku, da mi to pewną wyższość nad innymi Niemcami; któż wie?

może isię tym sposobem i do dworu dostanę.

Matce twarz się zachmurzyła jakąś troską, powolnie złożyła ręce.

A, dziecko moje szepnęła z obawą do dworu nie życzyłabym się cisnąć...

Lepiej daleko stać od niego...

Wiele tam wprawdzie zyskać można, ale i wszystko utracić.

Zacharek z wyrazem odwagi potrząsnął głową.

A zawołał kto nic nie waży, ten nic nie ma!

A czegóż my się tak znowu dobijać mamy?

przerwała matka.

Albo nie dosyć pracowite nam zostawiło ojczysko?

Milczący popatrzył na nią syn.

Nie zbywa nam na niczym odezwał się to pewna!

Majątek się powiększał i rośnie, ale dlaczegóż by nie korzystać z tego i nie starać się o więcej jeszcze?

Bogactwo daje możność czynienia wiele dobrego, ja go dla siebie nie potrzebuję, ale chce mi się wyżej, wyżej!

Matka westchnęła.

Wiem ja to dobrze powoli mówić poczęła że majątek nas, mieszczan pokornych, wyzwala i podnosi.

Niejednego bogatego uszlachconego, niejeden urząd dostał na dworze, ale dziecko moje, policz no tych, co wyniósłszy się, z wysoka pospadali!

Alboż nam nie dosyć, tak jak jest?

Zacharek ręką zamachnął tylko i zamilkł, ale po grze jego fizjognomii widać było, że natrętne myśli, co go oblegały, nie opuściły.

Dnia tego nie mówili już więcej o śmiałych marzeniach, matce jednak parę słów syna mocno w pamięci i w sercu utkwiło.

Znała ona wytrwałą naturę Zacharka, który niełatwo co przedsiębrał, ale, raz co począwszy, nie rzucał chętnie.

Przez cały następny dzień chodziła pani Marta około swojego gospodarstwa jak zwykle, ale głowę miała pełną tego, do czego syn się jej przyznał wczora.

Wielka obawa o przyszłość ją ogarniała.

Nikt naówczas prawie w Saksonii nie znał bliżej Polski, jej stanu i obyczaju; jedni głosili kraj ten niezmiernie rozległym i bogatym, drudzy na wpół barbarzyńskim.

Dźwięki języka, podobnego do serbskiego, pociągały panią Martę ku Polakom, czuła w nich braci, ale powierzchowność butna i zuchwała odstręczała.

Stara wolała zresztą dla syna spokojny handel w domu, na własnych śmieciskach, niż rzucanie się na śmiałe przedsiębiorstwa, których skutków przewidzieć było trudno.

Nazajutrz wieczorem zeszli się znowu.

Zacharek przywitał matkę, bardziej jeszcze ożywiony i wesoły, śmiało mu się młode lice.

W istocie raz powzięta myśl coraz się w nim dalej rozsnuwała.

Utwierdzał się w przekonaniu, że kurfirst w stosunkach z krajem nowym ludzi potrzebować będzie, czuł się usposobionym do tych posług.

Niecierpliwy postarał się jużnawet o starą książczynę, wydaną we Wrocławiu dla Szlązaków, co się dla handlu z Polską języka jej uczyć chcieli.

Niebezpieczeństwa, o których wczoraj napomknęła matka, nie zraziły go wcale.

Przy wieczerzy Marta sama zagaiła o tym znowu, rozpytując co postanowił i czy co obmyślił nowego.

Widziałeś się z kim?

zapytała.

O, ja rzekł śmiejąc się kupiec gdy mam co na sercu, czasu nie tracę, trwam w tym, mateczko kochana, aby coś począć, i to nie odkładając, bo kto inny ubiec może.

Chodziłem do domu Flemminga odnowić tam znajomości i zetknąć się z Polakami, którzy z jego siostrą czy też krewną przybyli.

Tak ci jest, jak przewidywałem, Polacy chodzą jak błędni, potrzebują przystani i pośredników.

My też nie wiemy, jak do nich przystąpić.

Oni naszego Drezna, my Warszawy ich nie znamy, ani Krakowa.

Pierwszy, co zawiąże bliższe stosunki i jaśniej się rozpatrzy w Polsce, może u króla kurfirsta pozyskać wzięcie i wpływy.

Na co mają korzystać sami tylko Hofjuden?

(Żydzi-dworu; tak zwano naówczas bankierów Izraelitów, którzy kurfirstowi dostarczali pieniędzy).

A przerwała matka czyżbyś ty im miał zazdrościć?

Po co nam cisnąć się do dworu?

Szanuję ja i czczę naszego pana kurfirsta, ale mi się zdaje, że nam, ludziom kupieckiego stanu, napierać się na zamek, do panów, niebezpieczna rzecz.

Więcej się tam naraża, niż zyskuje.

Myśmy do tego nie stworzeni.

Ojciec twój, moje dziecko, pilnował handlu swojego, dozierał miary i wagi, starał się o towar świeży, ale do dworu nie cisnął się, rad go nawet unikał.

Po co ty masz nowych dróg szukać?

Staruszka zamilczała chwilę, wpatrując się w syna, który zadumany nic jej nie odpowiedział, a potem ciągnęła dalej: Ja się kurfirsta obawiam; nie dlatego, że podkowy łamie jak sucharki, srebrne kubki gniecie jak papier w garści i koniom jednym zamachem łby ścina, ale że dla niego ludzie są narzędziami tylko, których ów nie pożałuje...

Wolno mu pewnie więcej niż innym, my w jego czynności wdawać się nie mamy prawa, ale młodość z niego jeszcze nie wykipiała...

Musiałeś słyszeć, co dokazuje po jarmarkach w Lipsku, na wodach w Karolowych Warach, ile za sobą miłośnic wozi, jak sypie pieniędzmi, przepych i zbytki lubi, jakimi się ludźmi otacza, jak się z nimi obchodzi, gdy mu się sprzeciwią lub naprzykrzą.

Z tych, co niedawno bawili z nim na zamku, niejeden dziś w Kónigsteinie.

Po cóż dostatniemu, spokojnemu jak ty człowiekowi narażać się, gdy zysk niepewny, a strata i życia, i swobody może kosztować?

Westchnęła pani Marta.

Syn ją w ramię pocałował.

Posłuchajże mnie, matuś odezwał się bo ja też, choć nie sam, to przez ludzi znam kurfirsta lepiej, niż z plotek miejskich.

Prawda to, że płochy jest, krew w nim gorąca i niczego sobie nie odmawia, ale właśnie takiemu panu służyć pilno, kiedy mu się czego zachce, w dobrą godzinę najwięcej zarobić można.

A na cóż ty służyć masz przerwała matka kiedy sam sobie panem, nikomu się nie kłaniając, być możesz?

Na co?

podchwycił, śmiejąc się, Zacharek.

Oto dla tego, że wielką ambicję mam.

Nie tylko zysku pragnę, ale wydobycia się z tego stanu naszego mieszczańskiego, w którym my niewiele więcej znaczymy od prostego chłopa.

Matka posmutniała.

Ojciec twój, przecież, dziad i pradziad mieszczanami i kupcami byli tylko i nie gorzej im z tym się wiodło po częła łagodnie.

Z ogniem igrać niebezpiecznie.

Gdzie wiele zarobić można, tam też stracić, nawet życie.

I ty to pewnie słyszałeś, co o kurfirście mówią, że gdy mu się kto w najmniejszej rzeczy narazi, nie przebaczy mu i choć się dziś uśmiecha, jutro gotów zamknąć lub sprzątnąć.

Młody, gorący, krew w nim gra.

Straszny on jest!

A, straszny!

Zacharek słuchał, ale nie przestraszony wcale uśmiechał się.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • slaveofficial.keep.pl
  • Szablon by Sliffka (© - W Boga - wierze. Natomiast nie bardzo wierzę w to, co ludzie mówią o Bogu.)